To właściwy moment, by
pęknąć w pół.
A potem w połowie połowy.
I jeszcze raz. Aż jest mnie tak wiele, jak nigdy dotąd nie było. Tak wiele, że
przestaję mieścić się w swoim własnym życiu. Opuszczam je więc partiami. I nie
wiem, kiedy przestać opuszczać.
Początkowo wydaje mi się,
że nie oddycham. Wkrótce jednak okazuje się, że oddycham nad zwyczaj głośno i
oddechem tym przekrzykuję pobliskie roboty drogowe. Spazmatyczne krzyki mojej
tchawicy słyszy Harold. Spoglądamy sobie w twarze, jego jest mimiką ulgi i
wytchnienia, że nie musi dłużej dzierżyć tej tajemnicy. Mojej w istocie nie ma
– połowiczny rozkład przebiegł zbyt wiele razy, bym cokolwiek z niej zachowała.
A potem
Harold zaczyna się zbliżać, ale wcale nie jest bliżej mnie. Bo sama zaczynam
się cofać – nieświadomie, bez władzy w nogach. Rodzę przewagę mojego cofania
się nad jego przybliżaniem. Zaczynam widzieć go coraz to mniej i mniej
wyraźnie, ale w gruncie rzeczy nie ma to zbyt wiele wspólnego z odległością.
Zdolność widzenia również ucierpiała w procesie rozpadu.
-Noelle,
zaczekaj – mówi Harry łagodnym głosem. Wystawia do mnie dłoń, podejmując marną
próbę wyłowienia mnie z czegoś, czym jestem podtapiana. Nie chwytam jej. W
zasadzie nawet dobrze jej nie widzę. Po prostu wydaje mi się, że jest to coś, co
Harold mógłby zrobić, będąc na swoim miejscu. – Noelle, porozmawiajmy.
-Jeszcze
przed chwilą nie chciałeś ze mną rozmawiać – mówię szeptem znacznie cichszym
niż sam oddech. – Co się nagle zmieniło? Powrócił z zaświatów, położył ci rękę
na ramieniu i powiedział: „Haroldzie, nie musisz dłużej kłamać.”?
Sarkastyczna
zasłona jest jedyną metodą ochrony samej siebie. Nie chcę jej, ale boje się
zdjąć.
-Nie
miałaś tego usłyszeć. Ale skoro usłyszałaś, wejdź do środka. Porozmawiajmy –
powtarza. Jego ramię jest dłuższe i dłuższe, próbując nakłonić mnie do
chwycenia jego dłoni. Nadal po nią nie sięgam. Nie mam w planach sięgać. Ani w
spontanicznościach, których nie kontroluję. Dziś mam nad sobą przewagę.
Zarządzam tym, czym zwykle nie jestem w stanie zarządzać.
-O czym
chcesz ze mną rozmawiać? – pytam z warknięciem. To sposób na zatuszowanie
płaczu. Bo już płaczę. Ale tuszuję go nieświadomie, bo wcale nie czuję potrzeby
tuszować. Są takie rodzaje płaczu, które napawają nas dumą, nie wstydem. Dumą,
że jesteśmy ludzcy. Czuję się bardziej ludzka, bardziej naga i naturalna, niż
kiedykolwiek dotychczas. – O tym, że Justin nie żyje? Daruj sobie, wszystko już
wiem. A może powiesz mi, dlaczego mówiąc, że mnie kocha, a w każdym razie czuje
coś, co można podpiąć pod miłość, nie chciał nawet, żebym dowiedziała się o
jego śmierci? Nie zasłużyłam na to? Byłam złą dziewczyną? Niewystarczająco
doskonałą? Nie spełniałam wymogów kogoś, kto ma prawo zostać powiadomiony o
śmierci najbliższej osoby? – unoszę głos, nieumyślnie. Jednak nie jestem panią
i władczynią samej siebie i kontrola wszystkiego nie przychodzi mi z taką
łatwością. – A jeśli już naprawdę nie zasłużyłam, nie mogłeś zachować się jak
człowiek, jak ludzka istota, ty i Ethan, i wyznać mi prawdę?
Harold
milczy przez dłuższy czas. Poświęcam wiele wysiłku, obserwując jego spojrzenie,
zmęczone i ciężkie, chcące opaść, ale wciąż sztywno trzymające się mojej
twarzy. Przestępuje z nogi na nogę i wyciąga dłoń, ale już nie w moją stronę.
Wskazuje nią drzwi, mówiąc:
-Naprawdę
musimy rozmawiać o tym wszystkim na korytarzu? Wejdźmy do środka.
Waham
się przez chwilę. Uznaję jednak, że Justin, a może sama pamięć o nim, zasługuje
na odrobinę szacunku. Wracam z Harrym do mieszkania. Stoję w pobliżu drzwi, nie
pozwalając mu ich domknąć. Nie chcę odcinać sobie jedynej drogi ucieczki przed
tym, czego nie będę chciała usłyszeć. Co zbyt ciężkie do przyjęcia. Bez czego
będzie mi się żyło odrobinę wygodniej.
-Był
chory – zaczynam ja sama. – Gdyby padł ofiarą straszliwego wypadku, nie miałby
czasu prosić cię o dyskrecję.
-Masz
rację – wtrąca Harold. – Był chory.
-Od
pewnego czasu coś podejrzewałam – mówię, łkając. Łzy spływają mi po nadgarstku,
gdy przesiąka nimi skraj rękawa. – Ale nie mogłam w to uwierzyć. Nie on. Nie to
cholerne dziecko szczęścia, któremu wszystko uchodzi na sucho.
-Przed
paroma miesiącami zdiagnozowano u niego tętniaka. Niedługi czas po tym, jak
wyszedł z więzienia. Nie będziesz zdziwiona, jeśli powiem ci, że Justin nie
zgodził się na operację. „Nie dam się pokroić” – tak mówił. Był uparty do
samego końca. Wiedział, że tętniak może pęknąć w każdej chwili. Wystarczyło,
żeby się potknął, przewrócił, wydmuchał nos, czy choćby uprawiał seks. Na to
nie ma zasady. Dlatego byłem tak przerażony, gdy parę dni temu Ethan pobił się
z Justinem. Miał ogromne szczęście, nie kończąc życia wtedy. Do samego końca
zachował tę specyficzną pogodę ducha. Zachowywał się tak, jakby nie wierzył, że
cokolwiek może w nim pęknąć. Ale się bał. Jestem tego pewien. Za każdym razem,
gdy odczuwał nieznośne bóle głowy i wymiotował.
-Zatrucie,
mówił. Zjadłem coś na mieście – powtarzam jego słowa. Ale nie jestem sobą
zawiedziona. Nie jestem zawiedziona, że nie dopytywałam. Swoją wiedzą nic bym nie
zmieniła. Oboje zapewniliśmy mi kilka miesięcy względnie spokojnego życia.
-Znałaś
go. Nawet dość dobrze. Wiesz, jak dużo mogliśmy zmienić: wielkie, śmiechu warte
nic.
Trzęsę
się, drżą mi nogi i ręce, i podbródek, i płatki uszu. Ale jestem zaskakująco spokojna.
Prawdopodobnie zbyt wycieńcza mnie rebelia, która co i rusz podejmowana jest
wewnątrz mnie, bym miała siłę jakąś jej część wydobyć na zewnątrz ciała.
-Kiedy
umarł? – pytam. – I jak?
-Paradoksalnie
spłoszyły go ptaki – odpowiada, a wewnątrz mnie rozdziera się serce. – Byłem
wraz z nim w mieszkaniu. Podszedł do okna, by wyjrzeć na ulicę. Wystraszył go
klucz ptaków gwałtownie zlatujących z poddasza. Nagłe spięcie mięśni i
mocniejsze uderzenie serca było wystarczające. – Widzę, że przywoływanie tych wspomnień
nie jest dla niego łatwe. Ale go nie oszczędzam. Czekam, by powiedział mi
wszystko, czego Justin już nigdy nie będzie w stanie powiedzieć. Ani mnie, ani
nikomu innemu. – Cztery dni temu – dopowiada. – Wczoraj został skremowany.
Pogrzeb odbędzie się jutro.
Chyba
dopiero wtedy pękam tym pęknięciem, które przypisywałam sobie wcześniej.
Pomyliłam się. Dopiero myśl, że jego ciała już nie ma, że nie ma wszystkiego,
co w nim znałam, że nie ma też wszystkiego, czego nie zdążyłam poznać, powoduje
ostateczny rozłam. Bolesny. Eksplozyjny – rozłupane elementy zesztywniałego
ciała wbijają się w ciało nierozłupane.
-Nie
dałeś mi nawet szansy się z nim pożegnać – szepczę rozgotowana wewnątrz,
rozmiękczona i ulegająca rozpadowi bez żadnej dodatkowej siły. – Nie dałeś mi
cholernej szansy się z nim pożegnać.
-Noelle,
zrozum – mówi, również i on już mniej spokojny. Jeszcze do mnie nie dociera, że
ja straciłam kogoś, kogo połowicznie nienawidziłam, znałam od kilku miesięcy i
darzyłam pseudomiłością na niejasnych warunkach. Harry natomiast stracił
najlepszego przyjaciela, odstającą część siebie, która nierozerwalnie
przyklejona do niego, trwała z nim nieustannie od najwcześniejszych lat życia.
Chociaż stracił więcej niż ja, nie obejmuję umysłem jego straty. Jestem
skupiona na swojej. – Nie miałaś szansy się z nim pożegnać, bo on nigdy nie
chciał dawać ci takiej szansy. Nie chciał, żebyś się żegnała. Żebyś po nim
rozpaczała. Żebyś w ogóle dowiedziała się o jego śmierci. Wolał wydobyć z
ciebie złość. Złość, że zniknął bez słowa wyjaśnienia i nie pojawił się w twoim
życiu nigdy więcej.
Zbyt
wiele jego ciężkich słów przygniata moje ramiona. Nie jestem w stanie utrzymać
tego dłużej, nie jestem w stanie przyjąć ich więcej, więc wybiegam z
mieszkania. Poza nim, poza umiejscowieniem jego śmierci, poza pobliżem metra
kwadratowego podłogi, w którym ugięły się jego kolana.
Nie
biegnę długo. Już po kilku krokach wpadam w ramiona Ethana, które zdążył
zawczasu otworzyć i przygotować na przyjęcie mnie. Ale nie chcę ani ich ciepła,
ani siły, ani samej świadomości, że są. Wykonujemy półobrót na ostatnim stopniu
schodów, otwiera się przede mną droga ograniczona trzema zakrętami na półpiętrach.
Pokonuję je niewidzącym mokrym wzrokiem i wypadam na ulicę wraz z chwilą
mocnego powiewu wiatru, który pod znakiem zapytania stawia moją równowagę.
Docieram do samochodu, barykaduję się w nim. Przez chwilę wyobrażam sobie, jak
by to było nigdy więcej go nie opuścić. Na ile starczyłoby mi powietrza? Ile
przetrwałabym z zapachem uryny wsiąkającej w tapicerkę? Po jakim czasie
uznałabym, że wariactwo nie jest tym, na co chcę umrzeć?
Do
samochodu dobiega Harold, pierwszy raz widzę w nim takie przyspieszenie. Tuż za
nim w klasyfikacji plasuje się Ethan. Obaj oblegają auto z dwóch stron,
chwytając za klamki w przeciwległych drzwiach. Zablokowane. Nie są w stanie
wydobyć mnie z maszyny, która w połączeniu z nieustabilizowanymi emocjami, a
każde na wieść o śmierci są nieustabilizowane, jest bliska niesienia kolejnego
śmiercionośnego żniwa.
Nie
patrzę na nich przez szyby, nie udaję, że ich nerwowa obecność w jakikolwiek
sposób na mnie wpływa. Udaję natomiast, że nie wpływa. Ale nie mogę robić tego
w nieskończoność. Nie, widząc ręce Harry’ego próbujące podnieść martwe ciało
Justina z podłogi. Nie, widząc zaglądające przez szybę oczy Ethana będące
wiernym odwzorowaniem oczu Justina. Nie mogę, wiedząc, że wszystko, czym dla mnie
był, zostało poddane obróbce termicznej i teraz, sypkie jak mąka, mieści się w
dwóch garściach.
Mogę to
nazwać ucieczką. Uciekam przed nimi, uciekam przed myślą, że mogą zacząć mnie
gonić i najpewniej tak właśnie postąpią. Wehikuł Harolda dostrzegam już na
trzeciej przecznicy, na której podporządkowuję swoje życie światłom i
niewielkiemu miejskiemu zatorowi. Próbuje podjechać możliwie jak najbliżej, ale
ja, również w miarę możliwości, zmieniam pasy ruchu, chowając się w szczelinach
pozostawionych przez niespiesznych kierowców. Moja przewaga nad Harrym nie
wzrasta, ale i nie pomniejsza się.
Nie
jestem pewna, dokąd zmierzam, dopóki nie zagłębiam się we własnym osiedlu.
Parkuję na podjeździe z pełnym nieprofesjonalizmem, nie przykładam wagi do
kluczyków pozostawionych w stacyjce. Wbiegam do domu, licząc na to, że moja
żałoba rozejdzie się po przestronnym wnętrzu. Z początku kumuluje się wyłącznie
w przedpokoju, gdzie ściągam buty. Później wędruje za mną przez salon aż do
podnóża schodów. Wtedy wiem już, że mając do dyspozycji powierzchnię stu
pięćdziesięciu metrów kwadratowych, opuszcza mnie najdalej na metr.
-Noelle,
ile razy rozmawialiśmy na temat samochodu? – pyta tata, którego głos z wolna,
niczym wprawiona w ruch lokomotywa, wyłania się zza rogu salonu. – Jeśli chcesz
pożyczyć, zapytaj. Czy kiedykolwiek ci odmówiłem?
Wtedy
dostrzega moją twarz. Wcale nie próbuję jej ukryć. Wciąż łudzę się, że cała ta
żałość na niej obecna w drobnym ułamku przeskoczy na kolejne osoby. Są takie
rzeczy, których dźwiganie w pojedynkę przewyższa ludzką siłę. Śmierć plasuje
się na szczycie listy.
Widzę
rękę ojca błądzącą za jego plecami, przywołującą z kuchni mamę. I chociaż jest
już ich dwoje, mój ciężar jedynie narasta. Nie są dobrymi powiernikami mojego
cierpienia.
Nie
pytają. Są zbyt wstrząśnięci widokiem mnie – skupieniem spływającego makijażu i
drżących warg.
-Justin
nie żyje – wymawiam cicho, ale potem zastanawiam się, dlaczego właściwie nie
krzyczę, i powtarzam krzykiem: - Justin nie żyje!
Wtedy
do domu wpadają Harold i Ethan, drzwi otwierają się zamaszyście i uderzają
klamką w ścianę, farba olejna wraz z tynkiem po płynnym locie osiada na listwie
podłogowej.
-Noelle,
nie powinnaś prowadzić w takim stanie – mówi Harold spazmatycznym głosem
przerywającym zadyszkę. Próbuję wyobrazić sobie ogrom energii pochłoniętej w
fotelu kierowcy obitym miękką skórą. Jego zmęczenie jest nieuzasadnione. Ale
wkrótce po tym czuję, że i ja sama ledwie silę się na oddech, i zaczynam
wierzyć w jego wycieńczenie. – Mogłaś zabić siebie i nie tylko siebie.
Przenoszę
wzrok na rodziców. Stoją pod ścianą, wycofani, trzymając się skrzyżowanymi
rękoma na wysokości zwieńczenia żeber. Jeszcze tego nie rozumieją. I ja też
jeszcze nie rozumiem. Nie dociera do mnie, że każdy kolejny powiew wiatru
pieszczący mnie po twarzy będzie innym powiewem wiatru, a każde złączenie z
kimś palców będzie innym złączeniem palców. Nawet seks będzie inny. I jeśli
lepszy – wciąż inny. Zmiany są dobre, dopóki krążą w powietrzu, dalekie mojej
skóry, mojego ciała, mojego życia, nie tak znów rozległego w przestrzeni, by
nie sposób było je ominąć.
-Zostaw
mnie – warczę w twarz Harolda, gdy ten chwyta mnie powyżej przegubu lewej
dłoni. – Chcę zostać sama. Potrzebuję być teraz sama. Sama. Sama. – Każdą
kolejną samotność wypowiadam ciszej i ciszej, ale w tej ciszy jest coraz więcej
pewności. Tak jak jeszcze przed momentem nie byłam pewna, czego mi trzeba, tak
teraz wiem, że mój mózg potrzebuje wchłaniać wyłącznie moje myśli, że moje usta
potrzebują pozostać zamknięte na znacznie dłużej, niż okres trwania cudzych
słów, że moje uszy chcą być zamknięte na wszystkie dźwięki kierowane
bezpośrednio do mnie. Że chcę, że potrzebuję, że wymagam bycia samej.
Wracam
do samochodu. Już nie sprawdzam, czy ktokolwiek za mną zmierza. Słyszę słowa,
mieszające się ze sobą cztery różne głosy, ale moje uszy są już dalekie.
Otrzymuję szansę na odrobinę samotności i stopniowo zaczynam się do niej
przystosowywać. Odjeżdżam i tym razem wiem, dokąd zmierzam.
Wciąż
mam klucze do jego mieszkania. Zanim umarł, nie poprosił o ich zwrot z
dopiskiem zapowiedzi rychłej śmierci. Używam ich dzisiaj, wydają się otwierać
pieczarę, w której samotność pochłania dziewięćdziesiąt dziewięć procent
powietrza i nie sposób oddychać czymkolwiek innym. Potrzeba mi dziś takiego
inhalatora. Gdy tylko otwieram drzwi, poddusza mnie zapach martwego ciała, mimo
że żadna śmierć nie spędziła w jego mieszkaniu chwili. Myśl o nim martwym
niesie zapach śmierci, gdziekolwiek nie pójdę. W kwiaciarni czułabym smród
gnijącej skóry, w perfumerii – odór soków żołądkowych rozlanych podczas sekcji
zwłok.
Zamykam
drzwi na wszystkie zamki, również ten wyłącznie wewnętrzny, uniemożliwiający otwarcie
z zewnątrz. Nie wiem, gdzie Ethan spędzi dzisiejszą noc, wiem tylko, że nie
tutaj. Nie ze mną. Definicja samotności nie zakłada samotności w parach, w
tercetach czy w dowolnie dużych grupach, większych od jednego. Moja samotność
jest nawet bardziej skrajna. Obejmuje tylko tę część mnie, której nie zgubiłam
po drodze.
Kładę
się w jego łóżku, w ubraniach. Robię to, na co wiem, że nigdy by mi nie
pozwolił, i płaczę, uświadamiając sobie, że nigdy więcej mi tego nie zabroni.
Nie zabroni mi już wnoszenia drobinek brudu z siedzeń w autobusie, z krzeseł w
kawiarniach, cząstek krążących w powietrzu spalin osadzających się na ubraniach.
Wycieram całą siebie w pościel, zastanawiam się, jak długo pozostanie w niej
jego zapach, jeśli nie będzie go stale odnawiał. Już teraz nie jest tak
intensywny, jak byłby w dzień następujący po jego śnie.
Płaczę
bardziej i bardziej, i bardziej, aż zapominam, jak to jest mieć suche oczy.
***
Wczesnym
rankiem w dniu pogrzebu, gdy moje oczy są tak spuchnięte, że ledwie dostrzegam
własne stopy, stawiam na płycie grzewczej największy z jego garnków i palę w
nim książki. Patrzę w ogień bez mrugnięcia, aż skupienie na tańczących
płomieniach spala wierzchnią powłokę źrenic. Oparta o kuchenny blat czekam, aż
pozostały po kartkach popiół ostygnie, wtedy wkładam go do metalowej puszki po
ciastkach korzennych i zakręcam wieczko.
Jestem
nierozsądna i zdesperowana, ale dopóki jego prochy będą ponad powierzchnią
ziemi, jego śmierć pozostanie bardziej odległa i mniej rzeczywista. Nie wiem,
jak się do tego zabrać, więc niczego nie planuję. Jadę do krematorium o świcie,
gdy drzwi są jeszcze zamknięte, a wewnątrz brakuje żywego ducha. Trzymam puszkę
blisko ciała, szklanym przeźroczystym pasem powierzchni skierowanym do żeber.
Nie zdaję sobie sprawy z konsekwencji prawnych. Gdybym zdawała – byłabym w tym
samym miejscu, z tym samym popiołem zamkniętym w tej samej puszce. Tym samym
chwiejnym krokiem skradałabym się przez podwórze krematorium, z opuszczoną
głową i płochliwym spojrzeniem wędrującym po chodniku.
Nie
myślę również o prawdopodobnym niepowodzeniu. Śmierć Justina jest jak nieobliczalny
film. W nieobliczalnym filmie główna bohaterka sukcesem zakończyłaby podmianę
prochów zmarłego kochanka. Nie biorę pod uwagę, że sukces mógłby mnie ominąć.
I
rzeczywiście mam prawo tak przypuszczać. Stare drewniane okno wbudowane w
fundament krematorium jest zaledwie uchylone, ale próchniejące drewno jego ramy
nie wymaga wiele siły. Kucam przy nim, stawiając puszkę przy bucie, i chwilę
mocuję się z framugą. Wkrótce przekrzywione opiera się wyłącznie na zawiasach,
powolnie otwierając się ku wnętrzu piwnicy. Natychmiast wślizguję się do
środka, nie ryzykując uszczerbku w sukcesie. Przymykam okno, blokuję je
odrapaną szkatułką leżącą w kącie.
Kiedy
pierwsze otrzeźwienie chwyta mnie za barki i wypluwa mi w twarz, ile głupiego
szczęścia właśnie otrzymałam, czuję się jak bohaterka taniego czytadła dla
nastolatek. Uczucie to pogłębia się, gdy krematorium okazuje się nie mieć
nowoczesnych systemów blokady drzwi, a zamknięte są jedynie gabinety zarządu.
Tłumię odruch wymiotny na myśl o wszystkich duszach zbitych w sztywną całość,
niezdolnych do znalezienie okna, które ja znalazłam. Odszukuję salę, w której
przechowują skremowane prochy, a potem półkę oznaczoną jego nazwiskiem, i jego
śmierć nagle staje się namacalna.
Kładę
palce na drewnie urny, zastanawiam się, czy sam ją wybierał i co powiedziałby o
perspektywie spędzenia reszty pośmiertnego życia w puszce po ciastkach
korzennych, w której wciąż utrzymuje się zapach przyprawy do piernika.
Przepraszam go za to w myślach, nie chcę swoim głosem przeszkodzić komukolwiek
korzystającemu z wiecznego odpoczynku. Ale wiedząc, że Justin nie był
przesadnie przywiązany do tradycyjnych rytuałów ludowych, nie mam oporów przed
otwarciem wieka niewielkiej urny.
Jest
tam. Wygląda biały pieprz po zmieleniu. I chociaż wiedziałam, że nie będzie już
przypominał mężczyzny, którym był za czasów życia, jestem rozczarowana formą,
jaką przybrał. Nie płaczę, by łzy nie weszły w interakcję ze skremowanym
ciałem. Ale nie płaczę również dlatego, że nic nie szczypie mnie już pod
powiekami. Teraz jestem spokojna. Tak spokojna, jak on był, dowiedziawszy się o
śmierci, która weźmie go, gdy tylko zechce.
Rozsypuję
popiół po spalonych książkach na półce. Potem biorę w dłonie urnę i możliwie
najwolniej, najspokojniej, przesypuję jego sypkie ciało do puszki, nie chcąc,
by zaczęło dymić, unosić się i tańczyć w powietrzu. Nie chcąc stracić ani
odrobiny jego. Nie chcąc mieć go niekompletnego. Następnie, już niedbale,
zagarniam popiół z półki do urny, resztę zdmuchuję, zdmuchuję ślady swojej
bezbożnej działalności. Następnie zamykam wieko puszki. I czuję, że jest bliżej
mnie. Tak blisko, że niemal brakuje mi prywatności.
Jestem
bardziej gotowa na jego pogrzeb, wiedząc, że nie zostanie pochowany.
Nie
zbaczam z drogi, wracając do domu, swojego, w którym rodzice drżą - być może
nie przestali drżeć od wczoraj – gdy tylko przekraczam próg. Wiem, czego boją
się najbardziej. Patrzą na mnie i nie potrafią stwierdzić, w ilu częściach
wróciłam i ile z tych odłamków jest w stanie podtrzymywać mój szkielet. Nie domyślają
się nawet, jak sztywno stoję na nogach, nie tylko z uwagi na fakt, że gdybym
runęła na ziemię, żadne z nas nie zdzierżyłoby ludzkich prochów rozsypanych na
posadzce salonu.
Wpierw
zadają kilka standardowych pytań o stan mojego samopoczucia, dalecy są jednak
wygłoszenia choćby skrótowej wersji kondolencji. Następnie ojciec mówi:
-Postanowiliśmy
z mamą, że pojedziemy razem z tobą na jego pogrzeb.
A ja
pytam, tłamsząc tak wiele nieuprzejmości, jak tylko jestem w stanie.
-Po co?
By napawać się widokiem jego urny i radować myślą, że już nigdy nie zaburzy
nienagannego rytmu mojego życia?
-Nie
lubiliśmy go, to oczywisty fakt – stwierdza mama czułym, choć stanowczym
głosem. – Nie dał nam powodu, dla którego moglibyśmy go polubić. I również
faktem jest, że nie idziemy na ten pogrzeb dla niego, ale dla ciebie.
-Wciąż
żyję, mamo – oznajmiam spokojnie.
-Nie
bądź cyniczna, Noelle.
-Nie
jestem. – Mocniej ściskam w dłoniach puszkę. Jego. – Ja również jedynie
stwierdzam oczywisty fakt.
Ale
choć czuję się zaskakująco silna na tle tych osłabiających scen, Całą energię
zużywam na oddech, na wyprost nóg, na poruszanie ustami, i nie zostaje nawet
skrawek, który zdecydowałabym się zmarnować na kłótnię z rodzicami. Godzę się
zatem, by po raz kolejny byli czynnymi uczestnikami moich najgorszych dni.
Nie
jestem zwolennikiem odmienności inicjowanej tam, gdzie jednorodność nikogo nie
krzywdzi, ale tego dnia czuję potrzebę bycia jednoosobowym manifestem. Rodzice
powstrzymują się od komentarza, gdy dwie godziny później schodzę do salonu w
sukience białej jak śnieg, białych rajstopach i białych butach na obcasie,
osłonięta białą letnią kurtką, z białą kokardą subtelnie wpiętą we włosy. To
mój kolorystyczny protest. Nie zamierzam udawać uśmiechu, ale też nie zapłaczę
oczami, które pozbyły się już wszystkich łez.
W
samochodzie nie gra nawet radio, gdy jedziemy na cmentarz. To kolejna rzecz,
którą ludzie interpretują niewłaściwie. Czyjaś śmierć nie oznacza własnego
umartwienia. Zwłaszcza w przypadku moich rodziców, dla których śmierć byłaby
jedynym życzeniem świątecznym wysłanym Justinowi na kartce świątecznej.
Umartwiają się i całą przestrzeń wokół, myśląc, że potrzebuję lub wręcz wymagam
jeszcze większego smutku, niż ten, który w sobie noszę.
Białą
torebkę opróżniłam. Została w niej tylko puszka, ostrożnie położona w pozycji
horyzontalnej. Jestem święcie przekonana, że Justin nie chciałby ominąć
własnego pogrzebu, zwłaszcza mając możliwość obejrzenia własnego zasypania sponad
powierzchni gruntu.
Kiedy
rodzice nie są w stanie dłużej udźwignąć braku kontaktu między sobą, zaczynają
szeptać. Wtedy z przesadnie głośnym akcentem wtrącam się do rozmowy, mówiąc, że
w samochodzie o pojemności zaledwie kilku litrów powietrza ich szept dociera
również na tylny rząd siedzeń. Więc znowu milkną, jakbym przerwała im tajną
konspirację wymierzaną we mnie.
Jego
pogrzeb nie przypomina pogrzebu. Więcej w nim cech niezręcznego spotkania
rodzinnego przy nagrobku niekochanej czarnej owcy. Jestem ja, są moi rodzice ustawieni parę metrów za moimi
plecami, jest Harold, jest Ethan, jest jego lekarz prowadzący i jest ksiądz. I
ta oszałamiająca liczba pokazuje mi, jak wielkim skupieniem samotności był
Justin i jak dobrze było mu z tym, co miał. Optymizm nie wiąże się z
posiadaniem. Jest chyba bliższy braku kogokolwiek i czegokolwiek.
Nie
czuję tego, co powinnam czuć, widząc, jak zasypują niewielką urnę ziemią. Wiem,
że nie zasypują jego, tylko kolekcję jego książek i odrobinę kurzu osadzonego
na ich grzbietach. Słucham ostatniej modlitwy nad jego grobem, ale jej nie
słyszę. Nie potrafię zamknąć uszu, ale bez znacznego wysiłku blokuję ją w głębi
czaszki. Cała uroczystość trwa krócej niż przeciętny odcinek telewizyjnego
sitcomu.
-Możecie
wracać do domu – mówię rodzicom. – Ja jeszcze zostanę. Harold mnie odwiezie.
Nie
wiem, jaka jest ich rola, ale nie odczuwam żadnej. Brak wsparcia, brak
reprymendy, zwyczajna, mało szkodliwa, epizodyczna obecność, która wycięta, nie
przyczyniłaby się do przebiegu spektaklu.
Posłusznie
wracają do samochodu i odjeżdżają z cmentarnego parkingu dla żywych. Moje
spojrzenie krzyżuje się ze spojrzeniem Ethana. Nie spodziewam się ujrzeć na jego
twarzy zerwanego braterskiego przywiązania ani smutku, ani tęsknoty. Ale
spodziewam się zobaczyć cokolwiek. Coś poza kwadratową szczęką, krzaczastymi
brwiami i ziemistą cerą. Widzę to, co widzę każdego dnia.
Mijam
go i podchodzę do Harolda zmierzającego powolnym krokiem w kierunku bocznej
bramy cmentarza. Przez chwilę idziemy ramię w ramię, niespiesznie, w milczeniu.
Nie odzywam się, bo wiem, że on to zrobi, gdy nastąpi właściwa pora. Wychodzimy
poza teren cmentarza i okrążamy go tuż przy płocie, wlokąc nogę za nogą.
Dopiero po przejściu kilkuset metrów zauważam, że marynarka jego garnituru jest
biała, że spodnie również, i że przylegająca do ciała koszula nie odbiega od
tych kolorystycznych norm.
-W
momencie, w którym postanowił, że spróbuje się zmienić, nie zrobił tego dla
ciebie.
-Wiem –
odpowiadam. – Nie mam złudzeń. Nie zależało mu na mnie przez długi czas.
-Wiedział,
że w każdej chwili może umrzeć. Stwierdził jedynie, że w gruncie rzeczy nie ma
nic do stracenia. Ty byłaś jedynie elementem początkowym. Dopiero później, gdy
coś do ciebie poczuł, coś, czego nigdy nie będziesz w stanie prawidłowo nazwać,
zaczął się bardziej starać. To była dobra decyzja. Coś w nim poruszyć, może
nawet uszkodzić.
-Uszkodzić
– powtarzam. – On też tak to widział? Tę zmianę? Jako uszkodzenie?
-Nie
był zbyt wylewny. A jednak dla ciebie trochę się z niego wylało.
Harold
wkłada dłoń do kieszeni marynarki i wyjmuje z niej otwartą paczkę papierosów, z
odrapanym odtwarzaczem mp3 wraz z podłączonymi do niego słuchawkami oraz
ostatnim papierosem wewnątrz.
-Nie
władał biegle jakimkolwiek systemem komputerowym – stwierdza. – Ale odtwarzacz
mp3 z funkcją dyktafonu nie przewyższył jego możliwości. – Wkłada urządzenie w
moją dłoń, wpierw rozwierając moje zaciśnięte palce. – Nagrał to na wypadek,
gdybyś jednak dowiedziała się o jego śmierci. Jeśli jesteś pogrążona w
głębokiej żałobie, nie słuchaj tego dzisiaj. Wiesz, że jego specyficzny humor
bywa dość kwaśny.
-Raczej
ostry – poprawiam. – Albo wręcz pikantny.
Nim
odchodzi, nie dodaje nic więcej. Wszystko, co był zobowiązany powiedzieć,
zostało wypowiedziane. Słowa, które dopiero nastąpią, wysłucham bez jego
asekuracji. Nawet jeśli nie ma w nich przesadnie dużej intymności, to mój
moment. Nasz. Moment przelotnego romansu z jego głosem w formacie mp3.
Nie
zawracam do jego grobu. Nie ma w nim niczego, co miałoby dla mnie wartość
sentymentalną. Nie siadam. Nie szukam miejsca wyciszenia ani wewnętrznego
ustatkowanie. Mając go, nawet w innej formie niż ta, do której przywykłam,
wsłuchana w jego głos, odnoszę wrażenie, jakby nic nie uległo zmianie. Odpalam
ostatniego papierosa, wkładam słuchawki w uszy i włączam odtwarzacz.
-Cześć,
mówi Justin Bieber. Zgadza się, nie regulujcie odbiorników. To ja, na żywo i w
stereo.
Jak napisałam wyżej, to ostatni rozdział, ale z pewnych względów nie zawarłam w nim epilogu, więc epilog za kilka dni pojawi się w osobnej wersji. Tak więc tutaj się nie rozpisuję, zrobię to pod ostatnim postem:)
Smutno... Ale końcówka juz w stylu Justina 😂
OdpowiedzUsuńKońcówka wzięta z ,,13 powodow" ale spoko xD przykro strasznie jak czytałam ten rozdział...ogółem ze wszystkich twoich opowiadań to było najciezsze...
OdpowiedzUsuńwzięta z 13 powodów nie bez powodu:)
Usuń