czwartek, 12 kwietnia 2018

Rozdział 31 - Wyjdź z cienia, jeśli wciąż w nim jesteś



W następnych dniach robię wszystko, by załatać luki w edukacji, do jakich dopuściłam od czasu rozpoczęcia bardziej zażyłej relacji z Justinem.  Chodzę więc do szkoły nieprzerwanie, bez żadnych odstępstw usprawiedliwianych kryzysowymi sprawami sercowymi. Odrabiam każde z zadań domowych, jakkkolwiek sprzeczne byłyby z definicją użyteczności. Jem śniadanie przygotowywane rankiem przez matkę i kolację będącą przeważnie tym, co pozostało po obiedzie. Nie udaję, że wystarczy mi jabłko, byleby tylko nie siedzieć w gęstej atmosferze przy jednym stole. Przez ten jeden tydzień jestem przykładem córki zdolnej do założenia mundurka prywatnej szkoły, związującej włosy kokardą i noszącej zakolanówki całkiem niezwiązane z erotyką.
A gdy po tym jednym tygodniu dzwonię do Justina, numer jego telefonu zdaje się nigdy nie istnieć. Dzwonię więc raz jeszcze i jeszcze, i jeszcze. Przestaję dopiero wtedy, gdy otrzymuję ostrzeżenie o niepokojąco niskim stanie baterii, a po podłączeniu komórki do gniazdka zaczynam od nowa, tym razem z wiadomościami tekstowymi, na które wiem, że nie odpisze – nigdy nie odpisuje – zobaczy jednak ślad moich desperackich prób kontaktu. Chcę wyjaśnić mu, że moja tygodniowa przerwa związana była z potrzebą zdania do następnej klasy i że wcale nie przeszkadza mi jego po raz kolejny złamany nos. Nigdy nie przywykłam do widoku prostego.
Pół dnia później zaczynam być poirytowana brakiem odzewu z jego strony. Bo minęło pół dnia, który w końcu moglibyśmy spędzić wspólnie. I bo nie lubię być ignorowana, wiedząc, że Justin nie ma żadnej niecierpiącej zwłoki sprawy do załatwienia, zadania do wykonania, że żaden z elementów jego życia nie jest na tyle istotny, by wymazać jego ślad z ludzkiej społeczności na osiem godzin. Osiem w tej chwili – a jego telefon milczy wciąż. Mija dziewiąta godzina.
-Nie jestem głodna – mówię, gdy mama próbuje przemycić na mój talerz dodatkową porcję tajskiego curry z ryżem i kawałkami grillowanego kurczaka.
-To chyba pierwszy raz w życiu, gdy słyszę od ciebie te słowa. Na ogół nigdy nie widzę cię z pustą buzią.
-W końcu musiał nadejść ten moment, gdy czuję się przepełniona – kłamię markotnie.
-Być może i musi – powtarza. – Ale nie dzisiaj. Ledwie tknęłaś śniadanie. Znam cię na tyle dobrze, że mogę być spokojna, wiedząc, że żaden bezmyślny pomysł z odchudzaniem nie wpadł ci do głowy. Ale nie znam cię na tyle dobrze, by wyczytać z twoich ocząt, co odbiera ci apetyt. Od jakiegoś czasu dostrzegałam w tobie więcej życia, niż przez parę ostatnich lat. A dziś znów jesteś jakby… wyblakła. I nie robię w ten sposób aluzji do twojej naturalnie bladej cery. Po prostu widzę, że coś nadgryza cię od środka. I chcę ci przypomnieć, że jestem dobrym powiernikiem. Matki tak już mają.
-Jesteś dziś wyjątkowo skromna.
-Próbuję podchwycić twój sarkazm, żeby złapać z tobą lepszy kontakt. Najwyraźniej kiepsko mi to wychodzi, bo nadal siedzisz pochmurna i milcząca.
Głośno wypuszczam powietrze, nosem i ustami jednocześnie. Opieram łokieć o skraj blatu stołu i wpatruję się w mamę niepewnymi oczami – bo nie jestem pewna, czy w sprawach związanych z Justinem nadal zasługuje na miano dobrego powiernika. Ale obecnie nie mam żadnego innego. Uświadamiam sobie, że jestem dość samotną osobą, gdy nie łączę swojej samotności z samotnością Justina, pozbywając się po trochu jednej i drugiej.
-Nie widzieliśmy się od tygodnia – zaczynam. Nie wypowiadam żadnych imion. Czuję się pewniej, gdy mówię o nim w formie na wpół bezosobowej. – Próbuję dodzwonić się do niego od rana, od niemal dziewięciu godzin bezskutecznie. Co jest tak ważnego, że nie może odebrać ode mnie telefonu, ani odpisać na sms’a?
-Może śpi – stwierdza mama nieprzekonująco.
-Zacznijmy od tego, że jest godzina szesnasta. A Justin – znika forma bezosobowa – rzadko kiedy wstaje później niż po ósmej. Mówi, że od długiego leżenia boli go w lędźwiach. Ale dla mnie to po prostu bardziej subtelna forma godzenia się ze swoją starością.
Wyczuwam w powietrzu zakłopotanie mamy za każdym razem, gdy wspominam o Justinie. Jestem jednak wdzięczna, że potrafi zamykać otwory, przez które jej emocje wydostają się na zewnątrz ciała, i że nie przypomina za każdym razem, jak bardzo wciąż pragnie nadziać jego głowę na pal. Po prostu słucha, nie dając matczynych rad, które dałaby, gdyby Justin był akceptowalnym kandydatem na zięcia. Ale nie jest. I nigdy nie będzie. Nie będzie również akceptowalnym kandydatem na męża. Po prostu jest. I coś sprawia, że nie potrafię wyobrazić sobie jego niebytu.
-Pamiętaj, że nie możesz być zbyt natarczywa.
-Pamiętam, mamo – mówię. – Pamiętam również, że chciałabyś, bym zmieniła numer telefonu, przeniosła się do szkoły z internatem i nigdy więcej nie dała mu o sobie znać. Ale to tak nie działa. Jesteśmy ze sobą dość… zżyci. To znaczy byliśmy, do czasu kiedy postanowił ignorować moje telefony. I  właściwie nie wiem, dlaczego ci o tym wszystkim mówię. To jedna z tych kwestii, którą spokojnie mogłabym analizować na własną rękę. We własnej głowie. Kompromituję się, mówiąc o tym na głos.
-Kochanie – mówi mama tonem, który matki potrafią wydobyć z gardeł tylko na potrzeby rozmów z dziećmi. – Skompromitowałaś się wielokrotnie, popuszczając, zanim zapięłam ci pieluchę, albo ulewając mi mleko na ramię. Ten rodzaj kompromitacji przynajmniej nie pachnie brzydko i nie wymaga zmiany ubrań.
-Teraz to ty mnie kompromitujesz.
-Chcę ci tylko powiedzieć, że nie ma takiej sprawy, o której nie mogłabyś ze mną porozmawiać, nawet jeśli nie jestem w stanie ci pomóc. Zawsze wysłucham. Wolę znać kompromitujące szczegóły twojego życia, niż przeoczyć jakikolwiek istotny.
-Masz rację – mówię podbudowana i silniejsza, nawet bez dokańczania swojej porcji curry. – Jadę do niego.
-Właściwie chciałam powiedzieć, że skoro mieliście tygodniową przerwę, zawsze można ją przedłużyć o kolejny tydzień, ale nie jestem zdziwiona, że opacznie mnie zrozumiałaś. Na przyszłość muszę wyrażać się jaśniej.
Wraz z końcem jej słów jestem już u szczytu schodów i wbiegam do pokoju, by zmienić domowy dres na coś, dzięki czemu Justin nie straci wiary w mój seksapil. Nie silę się jednak na przesadnie urzekającą otoczkę zewnętrzną, nie zapominając, że swoją ignorancją Justin przez ostatnie osiem godzin wyprowadzał mnie z równowagi. Wyglądam jak ja – codzienna i skromna. Lubię tę wersję siebie.
Biorę kluczyki do samochodu w trzech czwartych mamy i w jednej czwartej mojego. Dwadzieścia pięć procent moich udziałów związane jest przeważnie z sytuacjami kryzysowymi, kiedy liczą się sekundy (czyli z całą stanowczością nie teraz, bo czymże są sekundy przy godzinach ignorancji), albo gdy moich udziałów nie jest świadom ojciec, twierdząc uparcie, że posiadanie prawa jazdy wcale nie jest dowodem umiejętności motoryzacyjnych. Tego dnia ojciec ma popołudniową zmianę, co oznacza, że wróci do domu, gdy samochód będzie z powrotem w bezpieczeństwie.
Miasto nie jest ani puste, ani pełne – tylko szyby wydają się bardziej szczelne i niewiele z odgłosów miejskiego pędu do mnie dociera. Prowadzę w bezpiecznym tempie, zachowując wszelkie wytyczne prawidłowego funkcjonowania w ruchu drogowym. Ale chcę być już na miejscu, stać na parkingu przed jego wiekową kamienicą, poprawiać włosy w lusterku i zastanawiać się, czy zacząć oskarżycielską przemowę przywitaniem się, czy pominąć grzecznościowe fragmenty i przejść do etapu rozległej furii. Tymczasem wciąż jadę, a niepuste miasto coraz bardziej daje mi się we znaki.
Wyłączam silnik, gdy słońce jedynie ostatnimi promieniami wystaje zza horyzontu i przedziera się przez rusztowanie oparte o sąsiednią kamienicę. Nasuwam okulary słoneczne z szerokimi oprawkami o czubek głowy, modląc się, bym bez większych problemów wyplątała je z kosmyków. Wchodzę na klatkę schodową, używając kodu, a potem nie wiem, czy cieszę się, czy tego nie robię, widząc buty Ethana zwyczajowo pozostawione na wycieraczce przed drzwiami. Nie dzwonię dzwonkiem, nie pukam, nie chrząkam. Wchodzę – to pierwszy bezpośredni wyraz mojego bojowego nastroju.
Ale butów Justina nie ma w przedpokoju. Nie ma nawet u wejścia do salonu. Nie ma także ich właściciela. Nie ma jego zapachu ani śladu po nim. I nie ma jego telefonu. I gdyby nie to, moja złość zsuwałaby się po równi pochyłej. Ale się nie zsuwa. Jestem jeszcze bardziej rozgoryczona, że cokolwiek robi, robi beze mnie.
-Gdzie jest Justin? – pytam tonem oskarżyciela posiłkowego.
Ethan postanawia mnie jednak ignorować. Nie jestem przesadnie zaskoczona jego podejściem do mojej osoby: z ludźmi zdającymi się mieć spore braki w obszarze szarych komórek nie każdy pragnie utrzymywać bliski kontakt. Ethan scala wzrok z ekranem telefonu.
-Nie musisz mnie uwielbiać. Nie musisz mnie nawet szanować. Powiedz mi tylko, gdzie, do cholery, podziewa się Justin. Dzwonię do niego od świtu.
-Nie interesuje mnie nic, co ma z nim związek. Nie jestem zainteresowany przebiegiem życia gwałcicieli.
Sarkazm w jego głosie jest dość specyficzny – więcej w nim gniewu niż żartu. Gdy Ethan przenika w skórę Justina, jestem mniej i mniej zauroczona jego dojrzałością, samodzielnością i racjonalnością. Bo skóra Justina, wszystkie jego wnętrzności i obieg krwi, są zaprzeczeniem cech wzbudzających podziw.
Aczkolwiek jego nadmiar cech uporczywych nieprzerwanie wciąga mnie w stan coraz to głębszego zauroczenia. Robi to swoją niepokornością. Nieodebranymi połączeniami. Skasowanymi wiadomościami. Robi to, żyjąc tak, jak nie powinien żyć.
Czując, że Ethan jest jak marmur piętrzący się na mojej drodze, wycofuję się do drzwi. Długim rozciągłym spojrzeniem zahaczam jeszcze materac łóżka w sypialni Justina. Wygładzona na nim pościel unosi na wierzchnich włóknach drobiny kurzu. Niepokój to dość nieprecyzyjny synonim mojego samopoczucia.
Ale wychodzę. Nie okrajam się z godności, zaglądając pod łóżko i we wnękę szafy.
Będąc tuż za progiem, spowalnia mnie głos Ethana. Wychodzi z głębi mieszkania, ale stopniowo zbliża się do moich uszu.
-Widziałem w tobie kogoś innego – mówi chłodno. Nie mam wątpliwości – jestem gorszą wersją samej siebie. Gorszą wersją w oczach Ethana i niezmienną w swoich własnych. Zmiany nie następują w przeciągu chwili. Są jak proces wyzbywania się zmian trądzikowych. – Kogoś mniej bezmyślnego. Kogoś, kto nie postradał zmysłów.
-Z całym szacunkiem – mówię, zastanawiając się, gdzie ten cały szacunek mieszczę; nie czuję go w żadnej z części ciała – ale nie interesuje mnie, kogo we mnie widziałeś, kogo widzisz i kogo kiedykolwiek ujrzysz. Prawda jest taka, że nie interesuje mnie nic, co ma związek z twoim mniemaniem o mnie. Gardząc mną i sposobem, w jaki żyję, wcale nie odbiegasz od norm. Miej tylko świadomość, że jeśli raz wydostałam się poza normę, norma nie zechce mnie w sobie z powrotem. I ja również nie mam najmniejszej przyjemności do niej wracać. Zwłaszcza jeśli ktoś tego ode mnie oczekuje. Twoje oczekiwania pozostaną tylko oczekiwaniami, Ethan. – Mówiąc, robię trzy drobne kroki w jego kierunku. Teraz ponownie zaczynam się wycofywać. – Przyszłam tutaj tylko i wyłącznie po to, by spotkać się z Justinem. Jeśli nie wiesz nic, co pomoże mi go znaleźć, pozwól, że w tym momencie zakończymy rozmowę.
Ostatni raz słyszę jego głos, gdy stoję już na półpiętrze.
-Nie widziałem go tutaj od trzech dni. Może wrócił do swojej normy. Jeśli jakąkolwiek ma.
Trzy dni. Czym jest osiem godzin przy trzech dniach teoretycznego nieistnienia?
Moja złość przyjmuje całkiem nową formę. W zasadzie dość odległą złości. Ale niepokój o dziecko szatana również nie jest wskazany. Niektórzy ludzie mają po prostu zbyt grubą skórę, by jakiekolwiek zło zewnętrzne mogło się przez nią przegryźć. Skóra na powiekach Justina jest grubsza i bardziej szorstka niż ta z moich pięt.
Nie wracam do domu. Czuję w żyłach cząstki krwi detektywa, które każą mi zagłębić się w ten ewenement i zbadać go od podłoża, gdziekolwiek by ono nie było, jak głęboko by ono nie było, jak szalenie trudne nie byłoby dostanie się do niego. Chcę wiedzieć, jak fascynujące rzeczy pochłonęły Justina na taki czas i chcę poczuć odrobinę tej fascynacji na własnej skórze.
Justin wprowadził się do samodzielnego lokum, możliwie jednak blisko dotychczasowej stałej osady. Droga spod jego kamienicy do mieszkania Harolda nie zajmuje więc wieków i już po kwadransie ponownie wyłączam silnik. To drugie i ostatnie miejsce, które przychodzi mi do głowy, gdy Justin zapada się pod ziemię. Nie przychodzi mi jednak do głowy żaden powód, dla którego miałby to robić. Liczę na czas. I bogaty zasób słownictwa przy obszernych tłumaczeniach Justina. I mam również nadzieję, że nie będzie boleśnie szczery, wyznając, że nasza tygodniowa przerwa odsłoniła przed nim skrawek wolności, który przy mnie utracił.
Mosiężna tabliczka na drzwiach reklamująca profesję Harolda powstrzymuje mnie przed wtargnięciem na teren jego przydomowej posesji. Zatrzymuję się jeszcze przed wycieraczką i wchodzę na nią lżejszym krokiem. Pukam trzy razy, nie czuję się na tyle swobodnie, by sobie tego oszczędzić, ale gdy Harold otwiera drzwi, wchodzę do środka, nie otrzymawszy uprzednio zaproszenia. Pojawiam się w samym środku sesji terapeutycznej starszej kobiety głaszczącej lśniące futro pieska salonowego pomarszczoną dłonią. Ale do tego nie brak mi już śmiałości.
-Gdzie jest Justin? – przystępuję do ofensywy. – Próbuję dodzwonić się do niego od rana. Podobno nie wrócił do domu od trzech dni. Twoje mieszkanie to jedyne miejsce, w którym mógł się zatrzymać.
Pacjentka, zwęszywszy nowy przedmiot zainteresowań plotkarskich, wychyla się z fotela w salonie, niemal obsuwając się z niego na podłogę. Harold robi wdech, głębszy niż kiedykolwiek w życiu słyszałam. Znam ten odgłos. To poprzedzenie nieszczerości: nic nie widziałem, nic nie słyszałem, o niczym nie wiem i do niczego się nie przyznam.
-Dobrze wiem, że go kryjesz, nie rozumiem tylko, dlaczego przede mną. Zważywszy na rodzaj i okoliczności naszej relacji, jestem raczej wyrozumiałą osobą. Czego się boi? Dlaczego siedzi w jakiejś norze jak insekt, przyjąwszy za punkt honoru ignorowanie mnie?
Dłoń Harolda wywiera nieoczekiwanie duży nacisk na część lędźwiową moich pleców. Prowadzi mnie do dawnej sypialni Justina, która w ścianach wciąż przetrzymuje jego świeży męski zapach, i gestem tej samej dłoni, oderwanej już od moich pleców, każe mi usiąść na skraju sofy. Również ta sama dłoń unosi się i zadziera palce, dając mi do zrozumienia, że tu jest moje miejsce oczekiwania i że samo oczekiwanie jest wskazane. Po tym wychodzi z pokoju i zamyka drzwi, a sam wraca do podstarzałej pacjentki.
Myślę wyłącznie o tym, że wciąż jestem w mieszkaniu. Że gdyby nic o Justinie nie wiedział, w co nie byłabym skora uwierzyć, powiedziałby to w progu i uprzejmie, w swoim brytyjskim stylu, poprosił o opuszczenie jego miejsca pracy. Ale nie poprosił. Zmienił jedynie moje położenie, tak, abyśmy wszyscy w trójkę plus pies odczuwali większy komfort psychiczny. Niemniej jednak mój komfort psychiczny nie jest zależny od miejsca, w którym przebywam ja, ale od miejsca, w którym zawieruszył się Justin.
Harold kończy sesję niedługo później, samotnie spędzam jedynie kwadrans, a po tym czasie wraca do mnie, nie zamykając już drzwi. Dopiero teraz mam sposobność się mu przyjrzeć i czuję się wręcz niezręcznie, nie mogąc odwrócić wzroku. Cera Harolda przypomina betonową ścianą przed malowaniem, jest ziemista i wycofana ze zwyczajowej promienistości, natomiast w jego włosy wsiąkły wszystkie pyły wulkaniczne, jakie kiedykolwiek krążyły w powietrzu, i usztywniły jego zwiędły hełm włosów. Żyły przebiegające w zagłębieniach pod jego oczami mogłyby konkurować z przestrzennym rzutem Amazonki na siatce topograficznej Ziemi. Jestem głęboko zaniepokojona jego nagłym zaniedbaniem. Tak głęboko, że niemal wypada mi z głowy cel tej niezapowiedzianej wizyty.
-Na przyszłość byłbym wdzięczny, gdybyś o tego rodzaju wizytach informowała mnie z wyprzedzeniem – mówi ochrypłym, ociężałym tonem, jakby coś przygniatało mu pierś. Niemal widzę tę sztangę przyszytą do jego koszuli.
-Na przyszłość – odpowiadam nieoczekiwanie intensywnym sarkazmem – byłabym wdzięczna, gdybyś również i ty informował mnie o podobnego rodzaju zaginięciach kogoś, kogo od pewnego czasu nazywam swoim facetem. Jeśli planuje rozstąpić ziemię i zapaść się pod nią, byłabym niezwykle szczęśliwa, wiedząc o tym wcześniej.
-Gdyby planował rozstąpić ziemię i zapaść się pod nią tylko po to, by być z dala od wszystkiego, czego na ogół nie jest daleki, nie pisnąłbym słowa – stwierdza, wierny przyjacielowi. Jego przyjaźń godna jest podziwu, dziś go jednak nie czuję.
Wstaję z sofy. Chcę, by moja twarz była bliżej twarzy Harolda, gdy będę spijać z jego ust każdą niedopowiedzianą wskazówkę. Jestem przygotowana na wchłonięcie ich wszystkich, nawet gdybym miała niewiele z nich zrozumieć. W gruncie rzeczy każde niedopowiedzenie jest przedsionkiem celowego niezrozumienia.
-Zaczynam się o niego martwić – mówię niepewnie. Oboje jesteśmy świadkami rozłamu mojego głosu. Pęka, a jego odłamki wpadają pod meble i w szczeliny starych paneli podłogowych. – Być może jestem przewrażliwiona. Wcale nie mówię, że tak nie jest. I być może wcale nie powinnam chodzić, dopytywać i szukać go tylko dlatego, że nie odbiera ode mnie telefonów. Ale robię to wszystko, a jeśli już zaczęłam, nie wiedziałabym nawet, jak przestać. I czekać: godziny, dni, może tygodnie, aż jego rozstąpiona ziemia na nowo się sklepi. Harry, do jasnej cholery, jesteś jego prawą połową mózgu. Nie uwierzę, że nie wiesz nic o tym, o czym ja chciałabym wiedzieć. Czyli gdzie jest, co się z nim dzieje i dlaczego się do mnie nie odzywa. Jeśli ma jakiś powód, w porządku, niech go ma. Ale pozwól mi o tym wiedzieć. Pozwól mi wiedzieć, że zniknął celowo i że równie celowo pojawi się z powrotem.
Harold również przypomina pęknięcie, przy czym jego pęknięcie przechodzi w poprzek ust. Jedną połową chciałby zdradzić mi jakiś szczegół, który swym ciężarem przytłacza jego wargi, drugą z kolei milczy i milczeniem tym łże o swojej niewiedzy. Nieszczęście, które ostatnimi czasy sprzymierza się ze mną częściej niż jego bliźniaczy twór, sprawia, że pęknięcie dzieli jego usta nieproporcjonalnie. Kłamliwa część wygrywa, a Harold raz jeszcze oznajmia, że nie posiada żadnej wiedzy, po którą wtargnęłam w progi jego mieszkania.
-Rób ze mnie idiotkę, jeśli sprawia ci to przyjemność – podsumowuję, nie czując już przyjacielskiej nuty względem Harolda. Jego lojalność jest zbyt ciężka do udźwignięcia.
Wychodzę, a on wcale nie próbuje mnie zatrzymywać. Słyszę tylko, jak zamykają się drzwi wejściowe – z hukiem, jakby pchane przeciągiem, tyle że przy zamkniętych oknach.
Nie mam nawet zalążka pomysłu, żadne jego ziarno nie kiełkuje w mojej głowie, nie chcę dłużej odgrywać emerytowanego Sherlocka Holmesa niezdolnego do rozwiązania żadnej zagadki. I tak jak słońce poddaje się tego dnia i znika za horyzontem, tak i ja kryję się pod kopułę domu i do późnej nocy, zaszyta w fałdach wątpliwie świeżej pościeli, zastanawiam się, czy jestem powodem.



***


Ale następnego ranka zapominam o wszystkich swoich niepowodzeniach. Zapominam również o odgrywanej roli grzecznej córki ze średnią unoszącą w podziwie włosy na skroniach. Zapominam o wszystkich grzecznościowych zwrotach i stwierdzeniach. Nie zapominam jedynie spytać, czy mogę pożyczyć samochód – nie pytam celowo. Pożyczam.
Wciąż panuje jeszcze blady poranek, kolorem nieba zwiastujący obfity w słońce dzień, kiedy podjeżdżam pod kamienicę Harolda i prędko wyłączam silnik, by jego równomierny warkot nie przyciągnął żadnego znudzonego codziennością spojrzenia. Zsuwam się na fotelu i przyciskam głowę do obicia fotela, rozglądam się za gazetą, którą mogłabym osłonić twarz, choć na ulicy nie ma ani jednej twarzy, która mogłaby przyglądać się mojej. Detektywistyczna paranoja o byciu prześladowanym weszła mi w krew.
Uzbrojona w cierpliwość, w gotowości na długotrwałe oczekiwanie, jestem przyjemnie zaskoczona, gdy Harold wyłania się z budynku niespełna pół godziny później, nie wyglądając jak człowiek zesłany do osiedlowego po bułki. Pierwszą odmiennością jest spacer, nie wsiada bowiem do samochodu, tylko zostawia go przed budynkiem i pnie się w górę ulicy o własnych siłach. Podążam za nim, skryta za wszystkim, za czym mogę skryć się w odległości połowy minuty od niego.
Jednocześnie przyglądam się sposobowi, w jaki stawia stopy, jakby nie miał nad nimi zupełnej kontroli i co któryś krok but nienaturalnie wykrzywia mu kostkę, a śródstopie ląduje w poprzek kierunku marszu. Zdarza się również, że bezwładnie ciągnie za sobą którąś z nóg i gdyby tego nie zrobił, zostałaby zapomniana na środku chodnika. Wygląda jak uosobienie męskiego przeziębienia, choć podczas piętnastominutowego ociężałego spaceru ani razu nie dostrzegłam, by sięgał po chusteczkę.
Zaczynam się zastanawiać, czy Justin kiedykolwiek wspominał, by Harold spotykał się z jakąś kobietą. Jeśli nie wspominał, zaczynam podejrzewać ukryty związek, gdy Harold wchodzi do kwiaciarni na zakorkowanym rankiem skrzyżowaniu. Przez chwilę czuję się dość niezręcznie, zaglądając zbyt głęboko w jego życie osobiste i czekając po przeciwnej stronie skrzyżowania, obgryzając paznokieć małego palca, rozważam odwrót, nim moje wścibstwo zostanie rozświetlone porannym słońcem wychylającym się zza wielopiętrowej aglomeracji.
Ale Harold wkrótce wychodzi, a jego ręce nie dzierżą żadnego pachnącego dowodu uczuć. Przychodzą mi do głowy dwie odpowiedzi. Pierwsza, absurdalna jak cały ten pościg za rozwiązaniem coraz to bardziej tajemniczej tajemnicy, to jego związek z kwiaciarką – odwiedza ją w pracy, być może nawet kupuje kwiaty, które pozostają w sklepowych wazonach, by po skończonej zmianie mogła przenieść je do swojego domowego i pielęgnować z równą zażyłością. Druga odpowiedź jest wszystkim innym, czego nie wiem. I biorąc pod uwagę liczność możliwości, jest znacznie bardziej prawdopodobna.
W drodze powrotnej Harold wstępuje jednak do piekarni i wychodzi z małą papierową torebką, pedantycznie zawiniętą na krawędzi. Trzyma ją w luźnych palcach wywierających minimalny uścisk potrzebny do utrzymania torebki w powietrzu. Wkrótce znikają w bramie kamienicy, a moje wścibstwo przybiera tak zaawansowaną formę, że ja również w niej znikam. Utrzymując dystans jednego piętra, wspinam się za Haroldem na czwarte. W okolicach trzeciego dzwoni jego telefon.
-Ethan – mówi pierwszym słowem. Czuję, jak moje uszy rosną, powiększają się do niewyobrażalnych rozmiarów, by wychwycić nie tylko osłabiony słowotok Harolda, ale również ten zza słuchawki. – Czego chcesz? – Nieuprzejmość w jego wykonaniu brzmi całkiem grzecznie. A może to ta wiotkość, słabość słów i głosu.
Ethan wypowiada znacznie więcej słów, na wiele z nich Harold odpowiada tylko ciężkim oddechem starego człowieka wspinającego się po stromych schodach pod niebo.
-Wiesz, że tego nie chciał – odpowiada mu. Zastanawia mnie, czy wciąż wałkują temat gwałtu, ale prędko go wykluczam. Bo Justin chciał. Nigdy nawet nie skłamał, że było inaczej. Gwałciciele na ogół nie są zmuszani do gwałtu.
Ponownie pracuje linia produkcyjna słów Ethana. Jest ich tak wiele, że Harold zdaje się ledwie je wszystkie udźwignąć.
-Nie przyjeżdżaj tu – mówi do niego. – Nie ma żadnego powodu, żebyś to robił. Powiem ci to samo, co mówię przez telefon. To nie moja decyzja, tylko jego. I nie zamierzam jej zmieniać.
O czymkolwiek rozmawiają, ukryta postać Justina przewija się zbyt wiele razy, bym mogła ją zignorować. Wspinam się wyżej, dzieli nas już tylko pół piętra. Chciałabym, by Ethan zaczął krzyczeć.
I wtedy słyszę to, czego chyba nigdy wolałabym nie usłyszeć. Myśl o Justinie uciekającym przed zniewoleniem, jakim jest związek ze mną, była właściwie całkiem pieszcząca.
-Justin nie chciał, by Noelle była na jego pogrzebie. W ogóle nie chciał, żeby dowiedziała się o jego śmierci. Więc kiedy już nadeszła, uszanuj jego wolę i pozwól jej myśleć, że uciekł jak niedojrzały gówniarz, którym nigdy nie przestał być.




~*~


Cóż, tak to mniej więcej działa, że jeśli nie chcę spieprzyć wszystkiego po całości i niespodziewanie uśmiercić super zdrowego chłopa, muszę trochę namieszać w jego zdrowotnej kartotece. Ale wtedy większość z Was domyśla się, co nastąpi, i ginie ten element zaskoczenia:)
Ja wiem, że teraz większość z Was będzie zła, że zabiłam bohatera, ale zabiłam już w swoim życiu, tylu bohaterów, że niemal to po mnie spływa, przepraszam za szczerość:) po prostu tutaj ta śmierć pasowała, zobaczycie w przyszłym (i ostatnim!) rozdziale:)
W najbliższych dniach rozpoczynam nowe opowiadanie. Informacja o nim powinna pojawić się wraz z ostatnim rozdziałem, chyba że coś mi strzeli do głowy i opublikuję chwilę prędzej. Czegokolwiek nie zrobię, informacja pojawi się i tu i na moim asku, a także na bloggerze (bo ja należę jeszcze do tych staromodnych i na bloggerze też publikuję, a co!)
ps. to nie rak
ask.fm/Paulaaa962


5 komentarzy:

  1. Ja się pytam jak i dlaczego?!

    OdpowiedzUsuń
  2. Co ? No nie to nie może się tak skończyć. .

    OdpowiedzUsuń
  3. Wypisywałam do ciebie tutaj i na asku, zebys go nie usmiercala, ale niestety nie posłuchałaś 😢

    OdpowiedzUsuń
  4. Być może to ściema taka przykrywka i ucieczka przed uczuciami :D

    OdpowiedzUsuń
  5. Nie mogę uwierzyć w to, że to już koniec..

    OdpowiedzUsuń