sobota, 3 marca 2018

Rozdział 29 - Uczucie dla wybranych



Ciało nie obwieszcza o żadnej zmianie. To prędzej umysł, bardziej podatny na zmiany, albo złudzenie owych zmian, daje do zrozumienia, że w teorii coś może ulec zniekształceniu.
Na przykład macica.
Albo podbrzusze ukształtowane dietą o niskim indeksie glikemicznym.
Więc kiedy stoję przed lustrem w jego łazience, z obiema dłońmi na dowodzie niskiego indeksu glikemicznego, to bardziej umysł niż ciało wprowadza zamęt w spokój tego weekendu.
Bo nie wyczuwam pod palcami żadnego zgrubienia, wybrzuszenia czy pagórka, który sugerowałby istnienie obcej formy życia w okolicy moich narządów rozrodczych. A jednak mózg podpowiada, że wszystkie te wypukłości to ostatnie stadium oswajania się z rolą najemcy własnego ciała na potrzeby osób trzecich. I ich brak teraz wcale nie przeświadcza o ich braku w najbliższej przyszłości.
W szczególności, gdy comiesięczny proces oczyszczania ścianek macicy z nabłonka zostaje wstrzymany przed trzema tygodniami. Co oczywiście również nie musi niczego dowodzić, z punktu widzenia ciała. Rozum jednak wciąż przypomina, że 'nie musieć' oznacza 'móc'.
Według tych rozważań nie muszę, lecz mogę być w ciąży. I myśl ta sprawia, że nie mogę odejść od lustra, że spędzę przed nim przyszłe miesiące, obserwując rozrost wybrzuszenia lub jego pożądany brak.
-Ile czasu można spędzać w łazience? - krzyczy zniecierpliwiony Justin z sypialni.
-Jeśli jest się dziewczyną w okresie rozkwitu? - odkrzykuję ja. - Nawet nie próbuj sobie wyobrażać.
Prawdopodobnie wcale nie próbuje. Otrzymuję tyle czasu przed lustrem, w połowicznym negliżu, ile potrzebuję. W trakcie tego czasu nic we mnie nie pęcznieje. Bo nie musi. Ale może. W przyszłym stadium zmian.
Wracam do sypialni w postaci kłębka nerwów, dostatecznie splątanego, by nie toczyć się po podłodze. Myślę, że Justin dostrzega zmiany, które mój mózg zdołał przelać na zachowanie ciała. Nie wspomina o nich jednak, wychodząc z założenia, że wszystko, co chcę powiedzieć, mówię bez jego zachęty. Ma w tym sporo racji.
Albo słuchanie mnie nie należy do jego rozrywek. Nie pyta, obawiając się, że udzielę obszernej odpowiedzi.
Potrząsam głową. Niekiedy zdaje mi się, że robię z niego gorszego, niż w rzeczywistości jest. Wtedy z reguły udowadnia, że nie jestem w stanie tego dokonać. Robi to i tym razem.
-Muszę zadać ci jedno pytanie – oznajmiam, stając w nogach łóżka. - I chcę, żebyś potraktował je z należytą powagą.
-Doskonale wiesz, że jeśli prosisz mnie, bym potraktował coś z powagą, zrobię ci na złość i celowo obrócę to w żart.
-Co byś zrobił, gdybyś został ojcem? Teraz. W najbliższych miesiącach. Około ośmiu. Może siedmiu z nadwyżką.
Kolor mojej skóry ma wrodzoną zdolność do nieulegania wpływom emocji i trwania w barwie zbliżonej do bieli. Niemniej jednak, nawet jeśli kolor ten nie wypływa na zewnątrz, wewnątrz ciała czuję czerwień – cokolwiek ze sobą niesie. Moją emocją jest barwą purpury – jakakolwiek byłaby jej nazwa. I pierwszy raz chciałabym, by kolory te wstąpiły na moją twarz i dały wyraz zdenerwowaniu. Bo wciąż jestem na tyle naiwna, by sądzić, że to powstrzyma Justina przed mówieniem tego, co chce powiedzieć. A w przeciwieństwie do mnie, jego twarz nie trudzi się skrywaniem czegokolwiek. Usta również. Usta tym bardziej.
-Nie do końca potrafię doszukać się jakiegokolwiek sensu w tym, co robisz. Zadajesz pytanie, na które doskonale potrafisz odpowiedzieć sobie sama. Chcesz, żebym odpowiedział na nie osobiście, bo lubisz mieć powód, by nazwać mnie draniem?
Błędnie odczytałam barwę jego twarzy. Spodziewałam się strzału, jednak bez uprzedniego otwarcia rany i wprowadzenia kuli głębiej w żywe, oddychające mięso.
Nie przestaje szorstkim palcem upychać kuli w czeluściach najbardziej unerwionych i ukrwionych części ciała.
-Nigdy nie pisałem się na bycie... ojcem – odchrząkuje, jakby wypluwał tego ojca z głębi kwasu żołądkowego. - Jeśli wpadłaś, wpadłaś ty. Jestem poza tym.
-Jesteś poza tym? - Mój głos zatrzymuje się na wysokości zapchanego fletu. - Jesteś poza tym? Bo raczyłeś tylko wpuścić we mnie stado swoich plemników? Bo raczyłeś tylko stwierdzić, że gumki powstrzymują cię przed czuciem czegokolwiek?
Doprawdy nie wiem, dlaczego krzyczę i rzucam w niego poduszkami w akcie całkiem niezwiązanym z miłosnym obrzucaniem się pościelą w towarzystwie beztroskiego śmiechu. Jeszcze zanim wzięłam odkształcenie macicy pod uwagę, nie miałam wątpliwości, że Justin jest ostatnim przedstawicielem gatunku gotowym do założenia czegoś tak prymitywnego jak rodzina.
A jednak krzyczę. I pierwszy raz nie mam wątpliwości, że pękła bezbarwna maska okrywająca moją niezdolną do barw twarz.
-Ile ty masz lat, Noelle? Nie znasz żadnej innej metody antykoncepcji? Nie wiesz, że plemniki w istocie mogą powodować ciążę, ale ludzkość XXI wieku jest na tyle inteligentna, by sobie z tym problemem jakoś radzić?
Hipotetyczne pytanie doprowadziło do wrzenia nas obojga.
-Powiem ci jedno, ty niesprawiedliwy padalcu – mówię przesiąknięta agresją i chociaż nie dysponuję jabłkiem Adama, wiem, że gdybym je jednak miała, wibrowałoby i podskakiwało z każdym moim słowem. - Jeśli jestem w ciąży, nie uciekniesz jak ostatni tchórz, ale będziesz to dziecko wychowywał i łożył na jego utrzymanie.
-Twoje niedoczekanie – mówi lodowatym głosem. Wydaje mi się, że gdybym rzeczywiście była w ciąży, w tym momencie zamarzłby we mnie płód. - Dobrze mi z tobą, tak jak jest teraz, ale nigdy nie dałem ci złudzenia, że założymy szczęśliwą kochającą rodzinę. Powiem ci więcej, ty doskonale wiedziałaś, że nie chcę takiej mieć. Teraz, kiedyś, nigdy.
-Wiedziałam – krzyczę przez łzy. - Sądziłam jednak, że zachowasz się jak facet.
-Moje plemniki nie są wystarczającym dowodem męskości?
-Twoje plemniki są wyłącznie dowodem na to, że masz kutasa. Nie czynią cię mężczyzną. Dowodem na bycie nim jest wzięcie odpowiedzialności za swoje czyny.
-Nie bądź śmieszna, Noelle – parska. Jego sarkazm jest bardziej bolesny niż jakiekolwiek krzyki. Chcę, żeby krzyczał, tak jak ja krzyczę. Ale on jedynie unosi głos. Nie mam nawet pretekstu, by wzgardzić nim i powiedzieć, że na kobietę w potencjalnej ciąży nie należy krzyczeć. Jestem bardziej i bardziej nerwowa, gdy czuję, że zaczynam tracić argumenty, które od początku nie miały przesadnie dużej szansy powodzenia. - Czy gdybyś była moim dzieckiem, wolałabyś nigdy mnie nie poznać, czy żyć ze świadomością, że cię nie kocham i nie mam najmniejszego zamiaru pokochać?
-To zwykłe tchórzostwo – mówię, pierwszy raz czując, że tej jednej kwestii nie ma szans podważyć. - Uciekasz przed odpowiedzialnością, bo boisz się choćby pomyśleć, że coś w tobie może ulec zmianie. To tchórzostwo – powtarzam. - I głupota.
Justin podnosi się z łóżka. Czekałam na tę chwilę. Czekałam na moment, w którym jego poza przestanie zionąć beztroską. Kiedy stoi, jest boleśnie spięty. Nie troszczę się o ten rodzaj bólu.
-Było już tak dobrze – warczy. - Nie mogę uwierzyć, z jaką łatwością wszystko psujesz.
-Jak śmiesz zarzucać mi psucie czegokolwiek? - skrzeczę. - Sam jesteś tak zepsuty, że nic nie może się z tobą równać.
-Doskonale wiedziałaś, że nie chcę mieć dzieci. Mogłaś usunąć to dziecko, nie mówiąc mi nic, zamiast powiedzieć i dopiero po tym iść się wyskrobać.
Oddech dusi mnie w płucach. Choć nie przypominam sobie, bym zaciągnęła się gwoździami, niewątpliwie w jakiś sposób dostały się do mojej piersi.
-Skąd pomysł, że zamierzam to dziecko wyskrobać?
-Mam dwadzieścia siedem lat i absolutnie żadnych planów rodzicielskich. Nie wmawiaj mi więc, że ty, mając lat zaledwie siedemnaście, będziesz troskliwą i kochającą, spełnioną matką. W niektóre bzdury zdrowy rozsądek nie pozwala mi wierzyć. Poza tym, ciąża zmieniłaby ciebie, twoje ciało, wszystko.
Nie jestem wystarczająco silna, by wytrzymać ten atak. Jestem wdzięczna, że postanowiłam jednak nie skracać paznokci. Dzięki nim policzek Justina zaczyna obficie krwawić. A zwinne palce wyrywają kępkę jego włosów z czubka głowy i rozpylają po sypialni.
Jego dłonie chwytają mnie w uniesionych na wysokość barków przegubach. Nie robi nic więcej poza unieruchomieniem mnie, a jednak ból jest dość silny. Sama jego krzepa jest bolesna, wcale nie musi jej używać.
-Jesteś cholernym draniem! – wrzeszczę w amoku. - Kocha się za wnętrze, nie za ciało, skórę i kości.
-Jeśli próbujesz mi wmówić, że wygląd nie ma znaczenia, lepiej nawet nie otwieraj ust. Spróbuj skłamać, że byłabyś ze mną, że pieprzyłabyś się ze mną, gdybym wyglądał jak przeciętny licealista, w okularach i z trądzikiem.
Tracę siły. Jakby ktoś rozciął mnie i pozwolił im wypływać. Nie jestem więc nawet w stanie analizować, skupiać się na jego słowach. Wiem tylko, że są bolesne. Przeważnie wypowiada takie. Nie chcę ich analizować również dlatego, że jego inteligencja przeważnie nie pozwala mu wypowiadać na głos kwestii mijających się z prawdą. Nie chcę analizować potencjalnych bzdur, które sama wypowiadam. Jeśli mijam się z prawdą, nie chcę o tym wiedzieć.
-Nie myliłam się, mówiąc, że nienawidzę cię z całego serca – mówię ochrypłym szeptem. Straciłam cały krzyk.
W pośpiechu zakładam ubrania. Nie czuję drapiącej w szyję metki, stąd wiem, że bluzka leży na mnie po niewłaściwej stronie. Nie trudzę się przełożeniem jej na prawidłową. Nie trudzę się nawet sprawdzeniem, czy zapięłam rozporek i czy symetrycznie zapięłam guziki swetra.
Justin nie odwodzi mnie od pośpiechu ani od samego ubierania. Oboje chcemy jak najprędzej nie tyle zostać sami, ile zostać bez siebie. Umożliwiam nam to, wychodząc z jego mieszkania, wychodząc z kamienicy i wkrótce opuszczając również przynależną mu dzielnicę miasta.
Nie mogę powiedzieć, że nie wiem, jak wracam do domu, bo wiem. Autobus międzydzielnicowy w przeciągu trzydziestu minut transportuje mnie w znajome regiony. Nie pamiętam jednak żadnego odcinka tej drogi, żadnej myśli, która jej towarzyszy, nie pamiętam nawet zziębniętych na mrozie dłoni, czubka nosa i krańców obu uszu. Moja egzystencja ogranicza się do cielesności. Wnętrze potrzebuje czasu na regenerację. Mam nadzieję, że poradzi sobie z nią samo. Nie mam bowiem pojęcia, jaki środek odnowy biologicznej mu zaaplikować.
Gdy wchodzę do ciepłego wnętrza domu, bardziej i bardziej przyjaznego mi w ostatnich tygodniach, zauważam łzy przymarznięte do policzków. Zauważają je również rodzice. Zanim jednak zadają pytanie, na które samo moje ciało nie jest w stanie odpowiedzieć, a nie ma aktualnie żadnego pobratymcy, wchodzę na piętro i odkładam swoje ciało do 'poczekalni na lepsze czasy'. Nie ma w niej kolejki. Nikt nie wierzy w coś lepszego.
Wkrótce do mojej ciasnej poczekalni wchodzą rodzice, oboje, ale nie wchodzą w stan oczekiwania. Przyszli, aby moje złe czasy zmienić w znośne lub choćby możliwe do zaakceptowania. Mama przysiada na skraju łóżka, bierze w dłonie moją łydkę wystającą spod kołdry i głaszcze ją kojąco. Ciało, które w dalszym ciągu mam, przyjmuje tę drobną pieszczotę z wdzięcznością.
-Nie możemy znieść, że odkąd się z nim spotykasz, jesteś albo smutna, albo zła. Od kilku miesięcy nie widzieliśmy na twojej twarzy uśmiechu. Naprawdę tak chcesz żyć?
Matczyna inteligencja również nie pozwala jej wypowiadać słów niezgodnych z prawdą. Te jednak poddaję dokładnej analizie. I zgadzam się z nią. W kwestii smutku. Złości. I braku radości, która promieniowałaby we mnie i rozchodziła się w moim ciele wraz z obiegiem krwi. Nie analizuję jedynie ostatniego pytania. Bo robiłam to dotąd niejednokrotnie. I nie potrafię powiedzieć, jakie życie wybrałabym dla siebie, gdybym miała nieograniczone możliwości wyboru. Nie umiem zatem powiedzieć, co wybrałabym dla siebie, będąc ograniczoną.
Postanawiam jednak zrobić krok w kierunku przywrócenia swojej radości. I opowiadam rodzicom o wszystkim.
O listach od niego. O słowach w nich, które chwytały mnie za serce i rozkradały je kawałek po kawałku. Następnie o jego precyzyjnie przygotowanym planie ukarania mnie za ukaranie jego. O jego brutalności, o jego żądzy zemsty i o ostatecznym zniekształceniu jego handlowych zamiarów. O naszym powrocie, o każdej rozmowie, o przyrzeczeniu zmiany, a w każdym razie o czymś, co w ten sposób odebrałam. Opowiadam i również o tym, co mamy teraz. Albo o tym, czego nie mamy, a co chciałabym, żebyśmy mieli. O każdej kłótni, gorzkich słowach i jego krwi pod moimi paznokciami.
Nie mówię im tylko o potencjalnej ciąży. Po kiedy po skończonym monologu wchodzę do łazienki, by schłodzić twarz wodą, dostrzegam niedużą plamę krwi na spodniach w kroku. I uświadamiam sobie, że cała nasza awantura była sporem o powietrze. Zobrazowała jednak, jak potoczyłoby się moje życie, gdyby żadna krew nie poplamiła mi spodni w ciągu najbliższych kilku miesięcy.
Nie wizualizuję sobie żadnej konkretnej reakcji rodziców, lecz nie jestem też zdziwiona, że kiedy tylko wychodzę z łazienki, tata oznajmia:
-Powinnaś to wszystko opowiedzieć policji, tak, jak teraz opowiedziałaś nam.
Zdziwienie nadchodzi dopiero wtedy, gdy się zgadzam.
Potem, nie dość, że nadal jestem samym ciałem, to jestem również ciałem ubezwłasnowolnionym, ciałem wiotkim, ciałem podatnym. Być może sama okręcam szalik wokół szyi, a być może związuje go za mnie mama. Być może trafiam na swoje miejsce w samochodzie rodziców, którego nie zajmowałam od dawien dawna, a być może to tata otwarciem drzwi sugeruje, gdzie należy spocząć. Nie mam nawet jak tego wszystkiego potwierdzić lub obalić, więc po prostu się poddaję, jak czynny uczestnik nocy żywych trupów. Za dnia.
-Czy policja weźmie pod uwagę, że przywiózł mnie z powrotem, całą i bezpieczną? - pytam, nie bardzo wiedząc, czy dbam o niego, czy o siebie samą. Czy dbam, by cały jego emocjonalny progres nie zmienił się w regres w wilgoci więzienia. Czy dbam jednak, by mój niewątpliwy spokój podczas jego pobytu w tej wilgoci, trwał i trwał, i trwał jeszcze dłużej. Nie wiem, czy chcę ten wymiar sprawiedliwości skrócić, czy maksymalnie rozciągnąć w czasie.
-Prokuratura – poprawia mnie ojciec – weźmie pod uwagę, że działał zgodnie z precyzyjnie przygotowanym planem i że do tej pory był niejednokrotnie karany. W tym za szkodę wyrządzoną tobie.
Szkoda. Subtelne słowo mieszczące każde możliwe i niemożliwe do wyobrażenia zło.
Nie muszę wyobrażać sobie swojego. Po prostu je widzę.
Jedziemy na ojcowski komisariat, jedziemy i jedziemy, a droga zdaje się nie mieć końca. Bo w gruncie rzeczy nie ma. Zaczynam myśleć o pewnej niesamowitości tego zjawiska, o połączeniu drug tworzącym nieskończoną cyrkulację. Ale prędko dochodzę do wniosku, że żaden z wytworów człowieka, a ten nie jest doprawdy niczym innym, nie może zostać zaklasyfikowane jako zjawisko niesamowite, nadprzyrodzone czy po prostu absorbujące myśl.
Komisariat wreszcie się wyłania. Tata zatrzymuje się na miejscu dla pracowników, omijając pozostałe pola parkingowe z odrazą, jak miejsce zbiórki plebsu. Chyba oboje z mamą sądzą, że jeśli nie przytrzymają mnie za łokcie z obu stron, ugrzęznę kolanami w płycie chodnikowej. Transportują mnie więc jak postrzelonego na polu bitwy, mimo że moje nogi – bo są częścią ciała, nie duszy – czują się zupełnie przyzwoicie. Wchodzimy do środka i zostaję pod wyłączną opieką mamy, za to wzmożoną i nieco natarczywą. Postanawiam przerwać ten nadopiekuńczy ciąg, kiedy wyciąga z kieszeni chusteczkę i próbuje wytrzeć mi nos. Nie warczę, nie burczę, bo jedna zraniona osoba wystarczająco zapełnia dzienny balans zranień.
Wkrótce wraca tata – nie zarejestrowałam jego zniknięcia – i poleca nam wejść na pierwsze piętro, do przyjaznego pokoju przesłuchań dla dzieci nieletnich i skrzywdzonych niesprawiedliwością życia. Ściany są błękitne, a na biurku stoi koszyczek z kredkami pastelowymi. Zaczynam się zastanawiać, jakimi kolorami nakreślić Justina, jeśli polecą mi naszkicowanie mojego oprawcy. Wiedząc, jak bardzo ceni sobie czuprynę, postanawiam pozbawić go włosów. Jednak pozbawienie go włosów wydaje mi się nagle jedynym pozbawieniem, jakiego jestem w stanie dokonać. Żadnego pozbawienia wolności. Żadnego pozbawienia siebie... jego.
-Noelle, opowiedz teraz policjantom to, co powiedziałaś nam. Ze szczegółami.
Mam ochotę zapytać, czy ze szczegółami, które sprawią, że państwo poświęci większe nakłady pieniężne za jego względnie zbilansowane żywienie w więzieniu, czy szczegóły, które sprawiły, że czułam się tak ludzko dobrze.
W ostateczności nie dzielę się żadnymi szczegółami, mniej i bardziej przyjemnie intymnymi. Dostaję bowiem sms'a. Nikt nie słyszy jego dźwięku, jedynie ja czuję krótkotrwałą wibrację w kieszeni na wzniesieniu uda. Wyjmuję telefon i chowam jego górną połowę pod policyjnym biurkiem. Oprogramowanie telefonu jest na tyle inteligentne, że wyświetla wiadomość, jeszcze zanim życzę sobie ją zobaczyć. I nagle jedyne, co widzę, to martwy wróbel na męskiej dłoni, zamknięty w formacie jpg. Przesuwam po nim palcem, po jego zamkniętych oczach niezdolnych do otwarcia się, przypadkowo przesuwam również sam ciąg wiadomości. Następna jest zwięzła.
'Schwytałem go dla ciebie. Nie spłoszyłem.'
Nie wiem jeszcze, co za tym stoi, ale wiem, że nie powiem nic. Żadnego złego słowa, choć mam ich w sobie tysiące. Wiem, że nie zaszkodzę mu żadnym szczegółem, nieprzyjemnym czy jego odwrotnością, że nie podpiszę zeznań, których nie wypowiem, i że nie uwiecznię go łysą kredką. Bo coś sprawia, że odczuwam go jako część siebie. A naturalną reakcją organizmu jest obrona własnych wnętrzności.
Wtedy też wiem, że to nie miłość. I nigdy miłością nie będzie. To coś nie mniej silnego, czego pospolita ludzkość nie otrzyma możliwości poznania. To uczucie dla wybranych. Grupy ludzi w ilości dwóch sztuk, skrupulatnie wyselekcjonowanych. Potocznie znane pod nazwą spłoszonych ptaków.
-Przepraszam – szepczę w gęste powietrze pokoju przesłuchań. - Nie mogę.
I wychodzę, nagle odzyskawszy pełnię sił fizycznych i prototyp wcześniejszego wnętrza. Wychodzę w tempie trzykrotnie większym, niż tempo przeciętnego wychodzenia. Raczej wybiegam, niekoniecznie mieszcząc się w futrynach drzwi.
Nie wiem, co bardziej chwyta mnie za serce – wróbel pozbawiony życia, czy fakt, że choć martwy, jest mój.
W drodze do niego, nie znam bowiem lepszego miejsca, do którego mogłabym teraz pójść, określam chwilową niepoprawność własnego zdrowia umysłowego. Jest na tyle zaawansowana, że nie pozwala jasno zamknąć się w którejś ze skal niepoprawności. Być może zdrowy rozsądek przyjdzie wraz z kolejną kłótnią, być może nastąpi to już dziś wieczór, jako że przebywanie w swoim towarzystwie nie służy spokojowi ducha, i być może wtedy również będę zdecydowana wygłosić monolog w przyjaznym pokoju przesłuchań, tym razem już bez nieograniczonej opieki rodziców, rozeźlonych z powodu pierwszego niepowodzenia. Być może to wszystko stanie się już wkrótce, i być może ta przyszłość będzie jedyną poprawną rzeczą. Ale teraz znów jest on, jego nieporadność, nieumiejętność i niezdolność do jakichkolwiek przeprosin i myśl, że swoją urokliwą unikatowością skręci moje jelita w łańcuch choinkowy.
W istocie robi każdą z tych rzeczy. Jest sobą. Jest jak stugramowe opakowanie kabanosów wyprodukowane z dwustu gramów mięsa. W tym, co sobą prezentuje, jest dwieście procent jego samego.
Nie potrafię sobie przypomnieć, kiedy przestałam chcieć jego zmiany. Nie wiem również, kiedy moja odwaga pozwoli mi się do tego przyznać. Bo choć to głupie, a tak właśnie działa dziewczęcy mózg, gdyby na wieść o potencjalnej ciąży otworzył ramiona, błysnął uśmiechem pełnym zębów, a może nawet uklęknął na jedno kolano i narysował mi flamastrem wokół palca pierścionek zaręczynowy, dopisując informację o najwyższej z możliwych próbie złota, wtedy ja byłabym nim. Zarzekłabym się, że jestem za młoda na macierzyństwo, że nie ma takiej siły, która przekonałaby mnie do polowania na promocje na pampersy i niemowlęce pudry na odparzenia pachwin. Bo niektóre duety funkcjonują lepiej w niezgodzie. Im bardziej zaogniony konflikt, tym większy dowód na istnienie gwałtownych emocji.
Spłoszyć ptaki można w sposób tylko i wyłącznie gwałtowny.
Docieram do kamienicy Justina, wchodzę na piętro przez otwarte drzwi na klatkę schodową, i chociaż lubię Ethana, cieszę się z nieobecności jego butów na wycieraczce przed drzwiami – gwoli wyjaśnienia, Justin wyraził wolę opieki nad Ethanem w wymiarze czasowym odpowiadającym jego potrzebom, zarzekł się jednak, że nie podejmuje opieki nad błotem na jego podeszwach; z tego względu Ethan zdejmuje buty jeszcze przed progiem mieszkania. Pukam w drzwi trzykrotnie, nie czuję się jeszcze na tyle swobodnie, by wejść do środka bez tego. Poza tym, jestem w nielicznej grupie ludzi szanujących cudzą prywatność. Pukam, by dać czas na ukrycie tego, co powinno zostać ukryte.
Drzwi uchylają się powoli, samoistnie. Musiał od wewnątrz nacisnąć na klamkę i pozwolić im na ruch. Jeszcze raz wycieram buty w wycieraczkę, jako że nad moim błotem spod podeszew może również ni mieć ochoty sprawować opieki, i wchodzę do przedpokoju. Wnętrze mieszkania jest dziwnie zastygłe, a słońce wpadające przez okno oświetla wolno poruszające się w powietrzu drobiny kurzu. Czuję spokój, będąc tu, nie widząc go nigdzie wokół, ale i przesadnie się nie rozglądając.
Dopiero kiedy zza przymkniętych drzwi łazienki dochodzą do mnie odgłosy walki toczonej z własnym żołądkiem, jestem nieco zaniepokojona. Drzwi nie są zamknięte, między dyktą i futryną widnieje szczelina, pozwalam więc sobie wejść do środka, nie dając mu jednak odczuć, że jestem świadkiem czegoś żenującego. Bo wymioty czy coś, co mogę w pierwszym odczuciu uznać za zatrucie pokarmowe, nie jest rzeczą żenującą. Jest jak grypa. Czy zapalenie krtani. Jedynie skutki uboczne przyjmują inną formę.
Ręcznik do rąk jest za duży, by stanowić chłodzący kompres, więc zwilżam dłonie chłodną wodą i przykładam je do jego karku. Naturalnie wzdryga się. Chłód na rozgrzanych częściach ciała jest czymś, za co w normalnych okolicznościach jest gotów zabić. Mam prawdziwe szczęście, że nie padam trupem.
Wkrótce podnosi się z przysiadu, zamyka deskę i spłukuje wodę, a potem nachyla się nad zlewem i odkręca silny strumień letniej wody.
-Zamierzamy się całować? - pyta najsampierw.
Przyzwyczajona do nieuzasadnionych pytań, odpowiadam:
-Nie wykluczamy tego.
Wtedy myje twarz i zęby, a potem chwyta mnie za nadgarstek, bo cała dłoń byłaby zbyt czuła, i prowadzi do salonu. Podchodzimy do komody, na której w plastikowym pudełku do przechowywania żywności leży martwy wróbel o przetrąconym karku. Coś chwyta mnie za serce i na ten widok przez parę mikrosekund pałam szeroką nienawiścią do Justina i jego praktyk wróblobójczych. Ale szybko gasnę. Bo w tej zbrodni coś mnie również urzeka.
-Jesteś jak pies, który chce udowodnić swoje przywiązanie do właściciela i przynosi mu zagryzionego wróbla.
-Nie ugryzłem go – poprawia. - Jak rozumiem, to jedyny komplement, na jaki mogę liczyć.
Zostawiam wróbla na komodzie i podchodzę do zaparowanego okna. Opieram biodro o parapet i przesuwam po szybie palcem, drążąc korytarz w skroplonej wodzie. Justin staje za mną, nie muszę na niego patrzeć, by wiedzieć, że ręce trzyma w kieszeni. Kiedy nie dotyka mnie, nie ma dla nich innego miejsca.
-Źle się czujesz? - pytam, widząc jeszcze resztki bladości na jego policzkach.
-Chwilowe zatrucie zbywa mnie.
Ale wiem, że nie mówi prawdy. Zatrucie z dnia wczorajszego odezwałoby się znacznie prędzej. Natomiast dzisiaj nie miał w ustach niczego prócz moich ust. Nie zwykł jadać przed godziną czternastą.
Wychodząc z założenia, że lepiej nie wiedzieć, niż wiedzieć za dużo, nie pytam.
Jego palec zaczyna wędrować moimi korytarzami, poszerzając szerszą opuszką ich zasięg. Potem zaczyna wychodzić mi naprzeciw, wyprzedzać moje działania, kłócić się z moimi planami architektonicznymi. Doprowadza wręcz do tego, że muszę chuchnąć na szybę w kilku miejscach, by powiększyć obszar naszego płótna.
Wreszcie jednak łączymy się w powodzie, dla którego umył zęby, i zacieramy granicę między ustami. Dopóki nie scałowuje z moich warg całej pomadki, wycieram jej drobinki z kącików jego ust. Sadza mnie na parapecie, musi stanąć pomiędzy moimi nogami, by być dostatecznie blisko na potrzeby pocałunku. Nie ma delikatnych dłoni, nigdy ich nie miał, a jednak ich nieokrzesanie daje mi poczucie większej stabilności, mniejszej chybotliwości, jakiegoś usztywnienia, którym ani myślę gardzić.
-Dostałam okres – mówię.
-Nieprawdopodobne – oznajmia sarkastycznie. - Tyle gówna o nic.
-Jeszcze słowo – mówię i mocniej zagryzam jego wargę, wiedząc, jak bardzo tego nie lubi. Za to ja lubię. Lubię robić rzeczy, których on nie może znieść. Zastanawia mnie tylko, jak mogę być zdziwiona kłótniami, kiedy oboje robimy wszystko, by je prowokować. Przeciwieństwo jest ostatnim warunkiem przyciągania.
-Idziemy do sypialni, czy zostajemy tutaj? - pyta. Nie bierze pod uwagę innej opcji. Ja też jej nie biorę.
-Zostajemy tutaj.
Justin jest typem mężczyzny, który do bycia podnieconym nie potrzebuje nagiego ciała – wystarczy mu samo jego wyobrażenie. Dlatego zdejmuje mi jedynie bluzkę i zsuwa spodnie wraz z bielizną do kostek. On sam, będąc w swym domowym stroju pozbawionym górnej warstwy, ograniczającym się wyłącznie do dresów, zsuwa je raptem do połowy ud. I już jesteśmy gotowi. Bo Justin nie zmienia swoich nawyków. Jest w przedziale wiekowym osób nieentuzjastycznie reagujących na zmiany.
-Niech zgadnę – mamroczę. - Nie masz gumek, prawda?
-Z fusów w porannej kawie wyczytałem, że dostaniesz okres.
-A ja z fusów w porannej kawie wyczytałam, że za wszelką cenę chcesz postawić na swoim.
-Nie kłam – mówi, dotykając czubkiem mojego wejścia. - Piłaś herbatę.
Lubię trzymać się jego karku. Przynajmniej jedną dłonią. Nawet kiedy spływa po nim stróżka potu. Lubię wszczepiać się w niego palcami. Nawet jeśli znajduję na jego skórze drobne zasinienia wielkości opuszek. Lubię też, kiedy on trzyma się, tak, trzyma się, nie wyłącznie trzyma, mojego biodra. Albo jednej z linii żeber, wtykając kciuk pod ich zwieńczenie. Ale najbardziej lubię, gdy przez chwilę nie mówi nic, i gdy ja przez chwilę odcięta jestem od mówienia.
Nauczył się kończyć po mnie. Jestem pełna podziwu dla trudu, jaki w to wkłada. Kiedy nadchodzi moment, w którym może przestać dbać o mnie, całuję go soczyście, by go o tym w jednoznaczny sposób poinformować. Gdy jego moment również przemija, opiera czoło o moje czoło, jego jest zawsze nieco bardziej spocone. Trzymam się jego ramion po trochu dlatego, że lubię czuć twardość jego mięśni, ale po trochu również dlatego, by nie zasnął na stojąco, jak to ma w zwyczaju, gdy wygodnie spoczywa po wewnętrznej stronie łóżka. Bezwarunkowo zawsze. Nie uważam, by w jakikolwiek sposób uwłaczało to mojej godności. Wręcz przeciwnie. Jestem dumna, mając wkład w jego spełnienie. I wycieńczenie.
-Nie chcę być ojcem – powtarza, zamiast zapadać w sen. - Według prawa już nim jestem.
Zmarszczonymi brwiami oznajmiam, że to prawo jest dla mnie niezrozumiałe.
-Jestem prawnym opiekunem Ethana. To niemal ojcostwo.
-Jeśli naszemu dziecku również kazałbyś zdejmować buty na wycieraczce, chyba wolałabym, by to Ethan, dotknięty tym przykrym doświadczeniem, przejął część obowiązków rodzicielskich.
Justin patrzy mi w oczy. Robi to w sposób inny niż dotychczas.
-To dobry dzieciak – oznajmia krótko. - Weź to kiedyś pod uwagę.
A potem zmarszczka bólu ponownie wyrasta pomiędzy jego brwiami.






~*~


miałam bardzo leniwy = wolny tydzień, więc rozdział, ku zapewne wielkiemu zaskoczeniu, pojawia się szybciutko. taki upominek za ten długi czas oczekiwania przy poprzednich rozdziałach :)
ask.fm/Paulaaa962

8 komentarzy: