Ciało
nie obwieszcza o żadnej zmianie. To prędzej umysł, bardziej
podatny na zmiany, albo złudzenie owych zmian, daje do zrozumienia,
że w teorii coś może ulec zniekształceniu.
Na
przykład macica.
Albo
podbrzusze ukształtowane dietą o niskim indeksie glikemicznym.
Więc
kiedy stoję przed lustrem w jego łazience, z obiema dłońmi na
dowodzie niskiego indeksu glikemicznego, to bardziej umysł niż
ciało wprowadza zamęt w spokój tego weekendu.
Bo
nie wyczuwam pod palcami żadnego zgrubienia, wybrzuszenia czy
pagórka, który sugerowałby istnienie obcej formy życia w okolicy
moich narządów rozrodczych. A jednak mózg podpowiada, że
wszystkie te wypukłości to ostatnie stadium oswajania się z rolą
najemcy własnego ciała na potrzeby osób trzecich. I ich brak teraz
wcale nie przeświadcza o ich braku w najbliższej przyszłości.
W
szczególności, gdy comiesięczny proces oczyszczania ścianek
macicy z nabłonka zostaje wstrzymany przed trzema tygodniami. Co
oczywiście również nie musi niczego dowodzić, z punktu widzenia
ciała. Rozum jednak wciąż przypomina, że 'nie musieć' oznacza
'móc'.
Według
tych rozważań nie muszę, lecz mogę być w ciąży. I myśl ta
sprawia, że nie mogę odejść od lustra, że spędzę przed nim
przyszłe miesiące, obserwując rozrost wybrzuszenia lub jego
pożądany brak.
-Ile
czasu można spędzać w łazience? - krzyczy zniecierpliwiony Justin
z sypialni.
-Jeśli
jest się dziewczyną w okresie rozkwitu? - odkrzykuję ja. - Nawet
nie próbuj sobie wyobrażać.
Prawdopodobnie
wcale nie próbuje. Otrzymuję tyle czasu przed lustrem, w
połowicznym negliżu, ile potrzebuję. W trakcie tego czasu nic we
mnie nie pęcznieje. Bo nie musi. Ale może. W przyszłym stadium
zmian.
Wracam
do sypialni w postaci kłębka nerwów, dostatecznie splątanego, by
nie toczyć się po podłodze. Myślę, że Justin dostrzega zmiany,
które mój mózg zdołał przelać na zachowanie ciała. Nie
wspomina o nich jednak, wychodząc z założenia, że wszystko, co
chcę powiedzieć, mówię bez jego zachęty. Ma w tym sporo racji.
Albo
słuchanie mnie nie należy do jego rozrywek. Nie pyta, obawiając
się, że udzielę obszernej odpowiedzi.
Potrząsam
głową. Niekiedy zdaje mi się, że robię z niego gorszego, niż w
rzeczywistości jest. Wtedy z reguły udowadnia, że nie jestem w
stanie tego dokonać. Robi to i tym razem.
-Muszę
zadać ci jedno pytanie – oznajmiam, stając w nogach łóżka. - I
chcę, żebyś potraktował je z należytą powagą.
-Doskonale
wiesz, że jeśli prosisz mnie, bym potraktował coś z powagą,
zrobię ci na złość i celowo obrócę to w żart.
-Co
byś zrobił, gdybyś został ojcem? Teraz. W najbliższych
miesiącach. Około ośmiu. Może siedmiu z nadwyżką.
Kolor
mojej skóry ma wrodzoną zdolność do nieulegania wpływom emocji i
trwania w barwie zbliżonej do bieli. Niemniej jednak, nawet jeśli
kolor ten nie wypływa na zewnątrz, wewnątrz ciała czuję czerwień
– cokolwiek ze sobą niesie. Moją emocją jest barwą purpury –
jakakolwiek byłaby jej nazwa. I pierwszy raz chciałabym, by kolory
te wstąpiły na moją twarz i dały wyraz zdenerwowaniu. Bo wciąż
jestem na tyle naiwna, by sądzić, że to powstrzyma Justina przed
mówieniem tego, co chce powiedzieć. A w przeciwieństwie do mnie,
jego twarz nie trudzi się skrywaniem czegokolwiek. Usta również.
Usta tym bardziej.
-Nie
do końca potrafię doszukać się jakiegokolwiek sensu w tym, co
robisz. Zadajesz pytanie, na które doskonale potrafisz odpowiedzieć
sobie sama. Chcesz, żebym odpowiedział na nie osobiście, bo lubisz
mieć powód, by nazwać mnie draniem?
Błędnie
odczytałam barwę jego twarzy. Spodziewałam się strzału, jednak
bez uprzedniego otwarcia rany i wprowadzenia kuli głębiej w żywe,
oddychające mięso.
Nie
przestaje szorstkim palcem upychać kuli w czeluściach najbardziej
unerwionych i ukrwionych części ciała.
-Nigdy
nie pisałem się na bycie... ojcem – odchrząkuje, jakby wypluwał
tego ojca z głębi kwasu żołądkowego. - Jeśli wpadłaś, wpadłaś
ty. Jestem poza tym.
-Jesteś
poza tym? - Mój głos zatrzymuje się na wysokości zapchanego
fletu. - Jesteś poza tym? Bo raczyłeś tylko wpuścić we mnie
stado swoich plemników? Bo raczyłeś tylko stwierdzić, że gumki
powstrzymują cię przed czuciem czegokolwiek?
Doprawdy
nie wiem, dlaczego krzyczę i rzucam w niego poduszkami w akcie
całkiem niezwiązanym z miłosnym obrzucaniem się pościelą w
towarzystwie beztroskiego śmiechu. Jeszcze zanim wzięłam
odkształcenie macicy pod uwagę, nie miałam wątpliwości, że
Justin jest ostatnim przedstawicielem gatunku gotowym do założenia
czegoś tak prymitywnego jak rodzina.
A
jednak krzyczę. I pierwszy raz nie mam wątpliwości, że pękła
bezbarwna maska okrywająca moją niezdolną do barw twarz.
-Ile
ty masz lat, Noelle? Nie znasz żadnej innej metody antykoncepcji?
Nie wiesz, że plemniki w istocie mogą powodować ciążę, ale
ludzkość XXI wieku jest na tyle inteligentna, by sobie z tym
problemem jakoś radzić?
Hipotetyczne
pytanie doprowadziło do wrzenia nas obojga.
-Powiem
ci jedno, ty niesprawiedliwy padalcu – mówię przesiąknięta
agresją i chociaż nie dysponuję jabłkiem Adama, wiem, że gdybym
je jednak miała, wibrowałoby i podskakiwało z każdym moim słowem.
- Jeśli jestem w ciąży, nie uciekniesz jak ostatni tchórz, ale
będziesz to dziecko wychowywał i łożył na jego utrzymanie.
-Twoje
niedoczekanie – mówi lodowatym głosem. Wydaje mi się, że gdybym
rzeczywiście była w ciąży, w tym momencie zamarzłby we mnie
płód. - Dobrze mi z tobą, tak jak jest teraz, ale nigdy nie dałem
ci złudzenia, że założymy szczęśliwą kochającą rodzinę.
Powiem ci więcej, ty doskonale wiedziałaś, że nie chcę takiej
mieć. Teraz, kiedyś, nigdy.
-Wiedziałam
– krzyczę przez łzy. - Sądziłam jednak, że zachowasz się jak
facet.
-Moje
plemniki nie są wystarczającym dowodem męskości?
-Twoje
plemniki są wyłącznie dowodem na to, że masz kutasa. Nie czynią
cię mężczyzną. Dowodem na bycie nim jest wzięcie
odpowiedzialności za swoje czyny.
-Nie
bądź śmieszna, Noelle – parska. Jego sarkazm jest bardziej
bolesny niż jakiekolwiek krzyki. Chcę, żeby krzyczał, tak jak ja
krzyczę. Ale on jedynie unosi głos. Nie mam nawet pretekstu, by
wzgardzić nim i powiedzieć, że na kobietę w potencjalnej ciąży
nie należy krzyczeć. Jestem bardziej i bardziej nerwowa, gdy czuję,
że zaczynam tracić argumenty, które od początku nie miały
przesadnie dużej szansy powodzenia. - Czy gdybyś była moim
dzieckiem, wolałabyś nigdy mnie nie poznać, czy żyć ze
świadomością, że cię nie kocham i nie mam najmniejszego zamiaru
pokochać?
-To
zwykłe tchórzostwo – mówię, pierwszy raz czując, że tej
jednej kwestii nie ma szans podważyć. - Uciekasz przed
odpowiedzialnością, bo boisz się choćby pomyśleć, że coś w
tobie może ulec zmianie. To tchórzostwo – powtarzam. - I głupota.
Justin
podnosi się z łóżka. Czekałam na tę chwilę. Czekałam na
moment, w którym jego poza przestanie zionąć beztroską. Kiedy
stoi, jest boleśnie spięty. Nie troszczę się o ten rodzaj bólu.
-Było
już tak dobrze – warczy. - Nie mogę uwierzyć, z jaką łatwością
wszystko psujesz.
-Jak
śmiesz zarzucać mi psucie czegokolwiek? - skrzeczę. - Sam jesteś
tak zepsuty, że nic nie może się z tobą równać.
-Doskonale
wiedziałaś, że nie chcę mieć dzieci. Mogłaś usunąć to
dziecko, nie mówiąc mi nic, zamiast powiedzieć i dopiero po tym
iść się wyskrobać.
Oddech
dusi mnie w płucach. Choć nie przypominam sobie, bym zaciągnęła
się gwoździami, niewątpliwie w jakiś sposób dostały się do
mojej piersi.
-Skąd
pomysł, że zamierzam to dziecko wyskrobać?
-Mam
dwadzieścia siedem lat i absolutnie żadnych planów rodzicielskich.
Nie wmawiaj mi więc, że ty, mając lat zaledwie siedemnaście,
będziesz troskliwą i kochającą, spełnioną matką. W niektóre
bzdury zdrowy rozsądek nie pozwala mi wierzyć. Poza tym, ciąża
zmieniłaby ciebie, twoje ciało, wszystko.
Nie
jestem wystarczająco silna, by wytrzymać ten atak. Jestem
wdzięczna, że postanowiłam jednak nie skracać paznokci. Dzięki
nim policzek Justina zaczyna obficie krwawić. A zwinne palce
wyrywają kępkę jego włosów z czubka głowy i rozpylają po
sypialni.
Jego
dłonie chwytają mnie w uniesionych na wysokość barków
przegubach. Nie robi nic więcej poza unieruchomieniem mnie, a jednak
ból jest dość silny. Sama jego krzepa jest bolesna, wcale nie musi
jej używać.
-Jesteś
cholernym draniem! – wrzeszczę w amoku. - Kocha się za wnętrze,
nie za ciało, skórę i kości.
-Jeśli
próbujesz mi wmówić, że wygląd nie ma znaczenia, lepiej nawet
nie otwieraj ust. Spróbuj skłamać, że byłabyś ze mną, że
pieprzyłabyś się ze mną, gdybym wyglądał jak przeciętny
licealista, w okularach i z trądzikiem.
Tracę
siły. Jakby ktoś rozciął mnie i pozwolił im wypływać. Nie
jestem więc nawet w stanie analizować, skupiać się na jego
słowach. Wiem tylko, że są bolesne. Przeważnie wypowiada takie.
Nie chcę ich analizować również dlatego, że jego inteligencja
przeważnie nie pozwala mu wypowiadać na głos kwestii mijających
się z prawdą. Nie chcę analizować potencjalnych bzdur, które
sama wypowiadam. Jeśli mijam się z prawdą, nie chcę o tym
wiedzieć.
-Nie
myliłam się, mówiąc, że nienawidzę cię z całego serca –
mówię ochrypłym szeptem. Straciłam cały krzyk.
W
pośpiechu zakładam ubrania. Nie czuję drapiącej w szyję metki,
stąd wiem, że bluzka leży na mnie po niewłaściwej stronie. Nie
trudzę się przełożeniem jej na prawidłową. Nie trudzę się
nawet sprawdzeniem, czy zapięłam rozporek i czy symetrycznie
zapięłam guziki swetra.
Justin
nie odwodzi mnie od pośpiechu ani od samego ubierania. Oboje chcemy
jak najprędzej nie tyle zostać sami, ile zostać bez siebie.
Umożliwiam nam to, wychodząc z jego mieszkania, wychodząc z
kamienicy i wkrótce opuszczając również przynależną mu
dzielnicę miasta.
Nie
mogę powiedzieć, że nie wiem, jak wracam do domu, bo wiem. Autobus
międzydzielnicowy w przeciągu trzydziestu minut transportuje mnie w
znajome regiony. Nie pamiętam jednak żadnego odcinka tej drogi,
żadnej myśli, która jej towarzyszy, nie pamiętam nawet
zziębniętych na mrozie dłoni, czubka nosa i krańców obu uszu.
Moja egzystencja ogranicza się do cielesności. Wnętrze potrzebuje
czasu na regenerację. Mam nadzieję, że poradzi sobie z nią samo.
Nie mam bowiem pojęcia, jaki środek odnowy biologicznej mu
zaaplikować.
Gdy
wchodzę do ciepłego wnętrza domu, bardziej i bardziej przyjaznego
mi w ostatnich tygodniach, zauważam łzy przymarznięte do
policzków. Zauważają je również rodzice. Zanim jednak zadają
pytanie, na które samo moje ciało nie jest w stanie odpowiedzieć,
a nie ma aktualnie żadnego pobratymcy, wchodzę na piętro i
odkładam swoje ciało do 'poczekalni na lepsze czasy'. Nie ma w niej
kolejki. Nikt nie wierzy w coś lepszego.
Wkrótce
do mojej ciasnej poczekalni wchodzą rodzice, oboje, ale nie wchodzą
w stan oczekiwania. Przyszli, aby moje złe czasy zmienić w znośne
lub choćby możliwe do zaakceptowania. Mama przysiada na skraju
łóżka, bierze w dłonie moją łydkę wystającą spod kołdry i
głaszcze ją kojąco. Ciało, które w dalszym ciągu mam, przyjmuje
tę drobną pieszczotę z wdzięcznością.
-Nie
możemy znieść, że odkąd się z nim spotykasz, jesteś albo
smutna, albo zła. Od kilku miesięcy nie widzieliśmy na twojej
twarzy uśmiechu. Naprawdę tak chcesz żyć?
Matczyna
inteligencja również nie pozwala jej wypowiadać słów niezgodnych
z prawdą. Te jednak poddaję dokładnej analizie. I zgadzam się z
nią. W kwestii smutku. Złości. I braku radości, która
promieniowałaby we mnie i rozchodziła się w moim ciele wraz z
obiegiem krwi. Nie analizuję jedynie ostatniego pytania. Bo robiłam
to dotąd niejednokrotnie. I nie potrafię powiedzieć, jakie życie
wybrałabym dla siebie, gdybym miała nieograniczone możliwości
wyboru. Nie umiem zatem powiedzieć, co wybrałabym dla siebie, będąc
ograniczoną.
Postanawiam
jednak zrobić krok w kierunku przywrócenia swojej radości. I
opowiadam rodzicom o wszystkim.
O
listach od niego. O słowach w nich, które chwytały mnie za serce i
rozkradały je kawałek po kawałku. Następnie o jego precyzyjnie
przygotowanym planie ukarania mnie za ukaranie jego. O jego
brutalności, o jego żądzy zemsty i o ostatecznym zniekształceniu
jego handlowych zamiarów. O naszym powrocie, o każdej rozmowie, o
przyrzeczeniu zmiany, a w każdym razie o czymś, co w ten sposób
odebrałam. Opowiadam i również o tym, co mamy teraz. Albo o tym,
czego nie mamy, a co chciałabym, żebyśmy mieli. O każdej kłótni,
gorzkich słowach i jego krwi pod moimi paznokciami.
Nie
mówię im tylko o potencjalnej ciąży. Po kiedy po skończonym
monologu wchodzę do łazienki, by schłodzić twarz wodą,
dostrzegam niedużą plamę krwi na spodniach w kroku. I uświadamiam
sobie, że cała nasza awantura była sporem o powietrze. Zobrazowała
jednak, jak potoczyłoby się moje życie, gdyby żadna krew nie
poplamiła mi spodni w ciągu najbliższych kilku miesięcy.
Nie
wizualizuję sobie żadnej konkretnej reakcji rodziców, lecz nie
jestem też zdziwiona, że kiedy tylko wychodzę z łazienki, tata
oznajmia:
-Powinnaś
to wszystko opowiedzieć policji, tak, jak teraz opowiedziałaś nam.
Zdziwienie
nadchodzi dopiero wtedy, gdy się zgadzam.
Potem,
nie dość, że nadal jestem samym ciałem, to jestem również
ciałem ubezwłasnowolnionym, ciałem wiotkim, ciałem podatnym. Być
może sama okręcam szalik wokół szyi, a być może związuje go za
mnie mama. Być może trafiam na swoje miejsce w samochodzie
rodziców, którego nie zajmowałam od dawien dawna, a być może to
tata otwarciem drzwi sugeruje, gdzie należy spocząć. Nie mam nawet
jak tego wszystkiego potwierdzić lub obalić, więc po prostu się
poddaję, jak czynny uczestnik nocy żywych trupów. Za dnia.
-Czy
policja weźmie pod uwagę, że przywiózł mnie z powrotem, całą i
bezpieczną? - pytam, nie bardzo wiedząc, czy dbam o niego, czy o
siebie samą. Czy dbam, by cały jego emocjonalny progres nie zmienił
się w regres w wilgoci więzienia. Czy dbam jednak, by mój
niewątpliwy spokój podczas jego pobytu w tej wilgoci, trwał i
trwał, i trwał jeszcze dłużej. Nie wiem, czy chcę ten wymiar
sprawiedliwości skrócić, czy maksymalnie rozciągnąć w czasie.
-Prokuratura
– poprawia mnie ojciec – weźmie pod uwagę, że działał
zgodnie z precyzyjnie przygotowanym planem i że do tej pory był
niejednokrotnie karany. W tym za szkodę wyrządzoną tobie.
Szkoda.
Subtelne słowo mieszczące każde możliwe i niemożliwe do
wyobrażenia zło.
Nie
muszę wyobrażać sobie swojego. Po prostu je widzę.
Jedziemy
na ojcowski komisariat, jedziemy i jedziemy, a droga zdaje się nie
mieć końca. Bo w gruncie rzeczy nie ma. Zaczynam myśleć o pewnej
niesamowitości tego zjawiska, o połączeniu drug tworzącym
nieskończoną cyrkulację. Ale prędko dochodzę do wniosku, że
żaden z wytworów człowieka, a ten nie jest doprawdy niczym innym,
nie może zostać zaklasyfikowane jako zjawisko niesamowite,
nadprzyrodzone czy po prostu absorbujące myśl.
Komisariat
wreszcie się wyłania. Tata zatrzymuje się na miejscu dla
pracowników, omijając pozostałe pola parkingowe z odrazą, jak
miejsce zbiórki plebsu. Chyba oboje z mamą sądzą, że jeśli nie
przytrzymają mnie za łokcie z obu stron, ugrzęznę kolanami w
płycie chodnikowej. Transportują mnie więc jak postrzelonego na
polu bitwy, mimo że moje nogi – bo są częścią ciała, nie
duszy – czują się zupełnie przyzwoicie. Wchodzimy do środka i
zostaję pod wyłączną opieką mamy, za to wzmożoną i nieco
natarczywą. Postanawiam przerwać ten nadopiekuńczy ciąg, kiedy
wyciąga z kieszeni chusteczkę i próbuje wytrzeć mi nos. Nie
warczę, nie burczę, bo jedna zraniona osoba wystarczająco zapełnia
dzienny balans zranień.
Wkrótce
wraca tata – nie zarejestrowałam jego zniknięcia – i poleca nam
wejść na pierwsze piętro, do przyjaznego pokoju przesłuchań dla
dzieci nieletnich i skrzywdzonych niesprawiedliwością życia.
Ściany są błękitne, a na biurku stoi koszyczek z kredkami
pastelowymi. Zaczynam się zastanawiać, jakimi kolorami nakreślić
Justina, jeśli polecą mi naszkicowanie mojego oprawcy. Wiedząc,
jak bardzo ceni sobie czuprynę, postanawiam pozbawić go włosów.
Jednak pozbawienie go włosów wydaje mi się nagle jedynym
pozbawieniem, jakiego jestem w stanie dokonać. Żadnego pozbawienia
wolności. Żadnego pozbawienia siebie... jego.
-Noelle,
opowiedz teraz policjantom to, co powiedziałaś nam. Ze szczegółami.
Mam
ochotę zapytać, czy ze szczegółami, które sprawią, że państwo
poświęci większe nakłady pieniężne za jego względnie
zbilansowane żywienie w więzieniu, czy szczegóły, które
sprawiły, że czułam się tak ludzko dobrze.
W
ostateczności nie dzielę się żadnymi szczegółami, mniej i
bardziej przyjemnie intymnymi. Dostaję bowiem sms'a. Nikt nie słyszy
jego dźwięku, jedynie ja czuję krótkotrwałą wibrację w
kieszeni na wzniesieniu uda. Wyjmuję telefon i chowam jego górną
połowę pod policyjnym biurkiem. Oprogramowanie telefonu jest na
tyle inteligentne, że wyświetla wiadomość, jeszcze zanim życzę
sobie ją zobaczyć. I nagle jedyne, co widzę, to martwy wróbel na
męskiej dłoni, zamknięty w formacie jpg. Przesuwam po nim palcem,
po jego zamkniętych oczach niezdolnych do otwarcia się, przypadkowo
przesuwam również sam ciąg wiadomości. Następna jest zwięzła.
'Schwytałem
go dla ciebie. Nie spłoszyłem.'
Nie
wiem jeszcze, co za tym stoi, ale wiem, że nie powiem nic. Żadnego
złego słowa, choć mam ich w sobie tysiące. Wiem, że nie
zaszkodzę mu żadnym szczegółem, nieprzyjemnym czy jego
odwrotnością, że nie podpiszę zeznań, których nie wypowiem, i
że nie uwiecznię go łysą kredką. Bo coś sprawia, że odczuwam
go jako część siebie. A naturalną reakcją organizmu jest obrona
własnych wnętrzności.
Wtedy
też wiem, że to nie miłość. I nigdy miłością nie będzie. To
coś nie mniej silnego, czego pospolita ludzkość nie otrzyma
możliwości poznania. To uczucie dla wybranych. Grupy ludzi w ilości
dwóch sztuk, skrupulatnie wyselekcjonowanych. Potocznie znane pod
nazwą spłoszonych ptaków.
-Przepraszam
– szepczę w gęste powietrze pokoju przesłuchań. - Nie mogę.
I
wychodzę, nagle odzyskawszy pełnię sił fizycznych i prototyp
wcześniejszego wnętrza. Wychodzę w tempie trzykrotnie większym,
niż tempo przeciętnego wychodzenia. Raczej wybiegam, niekoniecznie
mieszcząc się w futrynach drzwi.
Nie
wiem, co bardziej chwyta mnie za serce – wróbel pozbawiony życia,
czy fakt, że choć martwy, jest mój.
W
drodze do niego, nie znam bowiem lepszego miejsca, do którego
mogłabym teraz pójść, określam chwilową niepoprawność
własnego zdrowia umysłowego. Jest na tyle zaawansowana, że nie
pozwala jasno zamknąć się w którejś ze skal niepoprawności. Być
może zdrowy rozsądek przyjdzie wraz z kolejną kłótnią, być
może nastąpi to już dziś wieczór, jako że przebywanie w swoim
towarzystwie nie służy spokojowi ducha, i być może wtedy również
będę zdecydowana wygłosić monolog w przyjaznym pokoju
przesłuchań, tym razem już bez nieograniczonej opieki rodziców,
rozeźlonych z powodu pierwszego niepowodzenia. Być może to
wszystko stanie się już wkrótce, i być może ta przyszłość
będzie jedyną poprawną rzeczą. Ale teraz znów jest on, jego
nieporadność, nieumiejętność i niezdolność do jakichkolwiek
przeprosin i myśl, że swoją urokliwą unikatowością skręci moje
jelita w łańcuch choinkowy.
W
istocie robi każdą z tych rzeczy. Jest sobą. Jest jak stugramowe
opakowanie kabanosów wyprodukowane z dwustu gramów mięsa. W tym,
co sobą prezentuje, jest dwieście procent jego samego.
Nie
potrafię sobie przypomnieć, kiedy przestałam chcieć jego zmiany.
Nie wiem również, kiedy moja odwaga pozwoli mi się do tego
przyznać. Bo choć to głupie, a tak właśnie działa dziewczęcy
mózg, gdyby na wieść o potencjalnej ciąży otworzył ramiona,
błysnął uśmiechem pełnym zębów, a może nawet uklęknął na
jedno kolano i narysował mi flamastrem wokół palca pierścionek
zaręczynowy, dopisując informację o najwyższej z możliwych
próbie złota, wtedy ja byłabym nim. Zarzekłabym się, że jestem
za młoda na macierzyństwo, że nie ma takiej siły, która
przekonałaby mnie do polowania na promocje na pampersy i niemowlęce
pudry na odparzenia pachwin. Bo niektóre duety funkcjonują lepiej w
niezgodzie. Im bardziej zaogniony konflikt, tym większy dowód na
istnienie gwałtownych emocji.
Spłoszyć
ptaki można w sposób tylko i wyłącznie gwałtowny.
Docieram
do kamienicy Justina, wchodzę na piętro przez otwarte drzwi na
klatkę schodową, i chociaż lubię Ethana, cieszę się z
nieobecności jego butów na wycieraczce przed drzwiami – gwoli
wyjaśnienia, Justin wyraził wolę opieki nad Ethanem w wymiarze
czasowym odpowiadającym jego potrzebom, zarzekł się jednak, że
nie podejmuje opieki nad błotem na jego podeszwach; z tego względu
Ethan zdejmuje buty jeszcze przed progiem mieszkania. Pukam w drzwi
trzykrotnie, nie czuję się jeszcze na tyle swobodnie, by wejść do
środka bez tego. Poza tym, jestem w nielicznej grupie ludzi
szanujących cudzą prywatność. Pukam, by dać czas na ukrycie
tego, co powinno zostać ukryte.
Drzwi
uchylają się powoli, samoistnie. Musiał od wewnątrz nacisnąć na
klamkę i pozwolić im na ruch. Jeszcze raz wycieram buty w
wycieraczkę, jako że nad moim błotem spod podeszew może również
ni mieć ochoty sprawować opieki, i wchodzę do przedpokoju. Wnętrze
mieszkania jest dziwnie zastygłe, a słońce wpadające przez okno
oświetla wolno poruszające się w powietrzu drobiny kurzu. Czuję
spokój, będąc tu, nie widząc go nigdzie wokół, ale i przesadnie
się nie rozglądając.
Dopiero
kiedy zza przymkniętych drzwi łazienki dochodzą do mnie odgłosy
walki toczonej z własnym żołądkiem, jestem nieco zaniepokojona.
Drzwi nie są zamknięte, między dyktą i futryną widnieje
szczelina, pozwalam więc sobie wejść do środka, nie dając mu
jednak odczuć, że jestem świadkiem czegoś żenującego. Bo
wymioty czy coś, co mogę w pierwszym odczuciu uznać za zatrucie
pokarmowe, nie jest rzeczą żenującą. Jest jak grypa. Czy
zapalenie krtani. Jedynie skutki uboczne przyjmują inną formę.
Ręcznik
do rąk jest za duży, by stanowić chłodzący kompres, więc
zwilżam dłonie chłodną wodą i przykładam je do jego karku.
Naturalnie wzdryga się. Chłód na rozgrzanych częściach ciała
jest czymś, za co w normalnych okolicznościach jest gotów zabić.
Mam prawdziwe szczęście, że nie padam trupem.
Wkrótce
podnosi się z przysiadu, zamyka deskę i spłukuje wodę, a potem
nachyla się nad zlewem i odkręca silny strumień letniej wody.
-Zamierzamy
się całować? - pyta najsampierw.
Przyzwyczajona
do nieuzasadnionych pytań, odpowiadam:
-Nie
wykluczamy tego.
Wtedy
myje twarz i zęby, a potem chwyta mnie za nadgarstek, bo cała dłoń
byłaby zbyt czuła, i prowadzi do salonu. Podchodzimy do komody, na
której w plastikowym pudełku do przechowywania żywności leży
martwy wróbel o przetrąconym karku. Coś chwyta mnie za serce i na
ten widok przez parę mikrosekund pałam szeroką nienawiścią do
Justina i jego praktyk wróblobójczych. Ale szybko gasnę. Bo w tej
zbrodni coś mnie również urzeka.
-Jesteś
jak pies, który chce udowodnić swoje przywiązanie do właściciela
i przynosi mu zagryzionego wróbla.
-Nie
ugryzłem go – poprawia. - Jak rozumiem, to jedyny komplement, na
jaki mogę liczyć.
Zostawiam
wróbla na komodzie i podchodzę do zaparowanego okna. Opieram biodro
o parapet i przesuwam po szybie palcem, drążąc korytarz w
skroplonej wodzie. Justin staje za mną, nie muszę na niego patrzeć,
by wiedzieć, że ręce trzyma w kieszeni. Kiedy nie dotyka mnie, nie
ma dla nich innego miejsca.
-Źle
się czujesz? - pytam, widząc jeszcze resztki bladości na jego
policzkach.
-Chwilowe
zatrucie zbywa mnie.
Ale
wiem, że nie mówi prawdy. Zatrucie z dnia wczorajszego odezwałoby
się znacznie prędzej. Natomiast dzisiaj nie miał w ustach niczego
prócz moich ust. Nie zwykł jadać przed godziną czternastą.
Wychodząc
z założenia, że lepiej nie wiedzieć, niż wiedzieć za dużo, nie
pytam.
Jego
palec zaczyna wędrować moimi korytarzami, poszerzając szerszą
opuszką ich zasięg. Potem zaczyna wychodzić mi naprzeciw,
wyprzedzać moje działania, kłócić się z moimi planami
architektonicznymi. Doprowadza wręcz do tego, że muszę chuchnąć
na szybę w kilku miejscach, by powiększyć obszar naszego płótna.
Wreszcie
jednak łączymy się w powodzie, dla którego umył zęby, i
zacieramy granicę między ustami. Dopóki nie scałowuje z moich
warg całej pomadki, wycieram jej drobinki z kącików jego ust.
Sadza mnie na parapecie, musi stanąć pomiędzy moimi nogami, by być
dostatecznie blisko na potrzeby pocałunku. Nie ma delikatnych dłoni,
nigdy ich nie miał, a jednak ich nieokrzesanie daje mi poczucie
większej stabilności, mniejszej chybotliwości, jakiegoś
usztywnienia, którym ani myślę gardzić.
-Dostałam
okres – mówię.
-Nieprawdopodobne
– oznajmia sarkastycznie. - Tyle gówna o nic.
-Jeszcze
słowo – mówię i mocniej zagryzam jego wargę, wiedząc, jak
bardzo tego nie lubi. Za to ja lubię. Lubię robić rzeczy, których
on nie może znieść. Zastanawia mnie tylko, jak mogę być
zdziwiona kłótniami, kiedy oboje robimy wszystko, by je prowokować.
Przeciwieństwo jest ostatnim warunkiem przyciągania.
-Idziemy
do sypialni, czy zostajemy tutaj? - pyta. Nie bierze pod uwagę innej
opcji. Ja też jej nie biorę.
-Zostajemy
tutaj.
Justin
jest typem mężczyzny, który do bycia podnieconym nie potrzebuje
nagiego ciała – wystarczy mu samo jego wyobrażenie. Dlatego
zdejmuje mi jedynie bluzkę i zsuwa spodnie wraz z bielizną do
kostek. On sam, będąc w swym domowym stroju pozbawionym górnej
warstwy, ograniczającym się wyłącznie do dresów, zsuwa je raptem
do połowy ud. I już jesteśmy gotowi. Bo Justin nie zmienia swoich
nawyków. Jest w przedziale wiekowym osób nieentuzjastycznie
reagujących na zmiany.
-Niech
zgadnę – mamroczę. - Nie masz gumek, prawda?
-Z
fusów w porannej kawie wyczytałem, że dostaniesz okres.
-A
ja z fusów w porannej kawie wyczytałam, że za wszelką cenę
chcesz postawić na swoim.
-Nie
kłam – mówi, dotykając czubkiem mojego wejścia. - Piłaś
herbatę.
Lubię
trzymać się jego karku. Przynajmniej jedną dłonią. Nawet kiedy
spływa po nim stróżka potu. Lubię wszczepiać się w niego
palcami. Nawet jeśli znajduję na jego skórze drobne zasinienia
wielkości opuszek. Lubię też, kiedy on trzyma się, tak, trzyma
się, nie wyłącznie trzyma, mojego biodra. Albo jednej z linii
żeber, wtykając kciuk pod ich zwieńczenie. Ale najbardziej lubię,
gdy przez chwilę nie mówi nic, i gdy ja przez chwilę odcięta
jestem od mówienia.
Nauczył
się kończyć po mnie. Jestem pełna podziwu dla trudu, jaki w to
wkłada. Kiedy nadchodzi moment, w którym może przestać dbać o
mnie, całuję go soczyście, by go o tym w jednoznaczny sposób
poinformować. Gdy jego moment również przemija, opiera czoło o
moje czoło, jego jest zawsze nieco bardziej spocone. Trzymam się
jego ramion po trochu dlatego, że lubię czuć twardość jego
mięśni, ale po trochu również dlatego, by nie zasnął na
stojąco, jak to ma w zwyczaju, gdy wygodnie spoczywa po wewnętrznej
stronie łóżka. Bezwarunkowo zawsze. Nie uważam, by w jakikolwiek
sposób uwłaczało to mojej godności. Wręcz przeciwnie. Jestem
dumna, mając wkład w jego spełnienie. I wycieńczenie.
-Nie
chcę być ojcem – powtarza, zamiast zapadać w sen. - Według
prawa już nim jestem.
Zmarszczonymi
brwiami oznajmiam, że to prawo jest dla mnie niezrozumiałe.
-Jestem
prawnym opiekunem Ethana. To niemal ojcostwo.
-Jeśli
naszemu dziecku również kazałbyś zdejmować buty na wycieraczce,
chyba wolałabym, by to Ethan, dotknięty tym przykrym
doświadczeniem, przejął część obowiązków rodzicielskich.
Justin
patrzy mi w oczy. Robi to w sposób inny niż dotychczas.
-To
dobry dzieciak – oznajmia krótko. - Weź
to kiedyś pod uwagę.
A
potem zmarszczka bólu ponownie wyrasta pomiędzy jego brwiami.
~*~
miałam bardzo leniwy = wolny tydzień, więc rozdział, ku zapewne wielkiemu zaskoczeniu, pojawia się szybciutko. taki upominek za ten długi czas oczekiwania przy poprzednich rozdziałach :)
ask.fm/Paulaaa962
Genialne!
OdpowiedzUsuń❤❤❤
OdpowiedzUsuńKocham to!!
OdpowiedzUsuńCzekam na następny :)
OdpowiedzUsuńBłagam nie uśmiercaj go 😥
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że nie długo pojawi się kolejny rozdział ;)
OdpowiedzUsuńTo może w ramach dnia kobiet jakiś mały prezent? :)
OdpowiedzUsuńKiedy następny?
OdpowiedzUsuń