środa, 21 lutego 2018

Rozdział 28 - Pomóż mi się zrozumieć



Moment przebudzenia następuje z pewną trudnością.
Trudnością okazuje się zlokalizowanie własnego położenia w ujęciu zarówno szerszym, jak i węższym.
Sufit jest znajomy. Nieliczne zacieki w jego narożnikach nie mniej. Natomiast całkiem obcy jest mięsień okalający lewy męski obojczyk i obce jest jego przesadne wręcz ciepło. Mój policzek czuje się jak tusza wołowa położona na grill.
Palenisko porusza się pode mną niemrawo i odkrywa kołdrę, spod której wyziera żar, poniżej piersi. Leży chwilę, nie poruszywszy się, ze zwieszonymi ramionami, na ile pozwala na to pozycja horyzontalna, i wygląda na bardziej zmęczonego niż poprzedniego wieczoru. Pozwalam sobie jeszcze przez chwilę obserwować rozrost jego wyczerpania, a potem skupiam się już wyłącznie na sobie i na powodzie, dla którego mam sposobność obserwowania go z tak bliska. Jestem tym albo zaniepokojona, albo pozytywnie podekscytowana. Te dwie emocje dają zbliżony wydźwięk w głębi ciała. Mrowienie i gorączkę grillowanej tuszy wołowej.
-Nie wierzę, że to zrobiłaś – odzywa się zachrypniętym porannym głosem. Myślę o wszystkich czułych rzeczach, które mogą kryć się za tym wyznaniem. O akcie miłosierdzia, jakie okazałam jemu i jego niestabilnym uczuciom. O akcie oddania cielesnego, który docenił i przyjął z wdzięcznością. A potem przypomina mi, że jest wciąż tym samym Justinem, mówiąc: - Nie wierzę, że doszłaś.
I całe moje romantyczne wyobrażenia trafia szlag.
-Każdemu może się zdarzyć – odpowiadam, nie kryjąc delikatnej irytacji swoją pomyłką.
On tego jednak nie dostrzega. Nie trudzi się przyswajaniem czyichś reakcji i wzorów zachowań.
Ale kiedy obejmuje mnie ramieniem, z którego przed momentem postanowiłam się zsunąć, dociera do mnie, że nie całe sto procent Justina jest jego dotychczasowym wcieleniem. Że jakiś odsetek przekształcił się z gąsienicy w motyla. I że wizualnie jest to motyl całkiem przyjemny.
-Co teraz będzie? - pada pytanie. Nie jestem pewna z czyich ust, bo moje pozostawały nieotwarte, ale zamierzały tę kwestię wypowiedzieć. - Zmienisz status na facebooku, opowiesz o mnie koleżankom, a ja zaprzyjaźnię się z lokalną kwiaciarką, żeby co ranek przysyłać ci swojski bukiecik?
-To tak nie działa – mówię w jego skórę, wdycham jej rozgrzany zapach.
-Więc jak? - dopytuje niezniechęcony. - Jak to działa?
-W sposób skomplikowany i nie dość jasny, by opisać go tu i teraz.
Justin podrywa się z łóżka jak nurek ugodzony wdziękiem meduzy. Zatrzymuje się przy drzwiach, ledwie zatrzymując swój rozpęd, i oznajmia:
-Zmieniłem położenie w czasie i przestrzeni. Czy teraz się dowiem?
Śmieję się, ale jest to śmiech wymuszony. Wewnętrznie jestem nadzwyczaj rozchwiana. Nie wiem, jakiej odpowiedzi się spodziewa. Jaką chciałby usłyszeć. I jaką ja chciałabym, by usłyszał.
Więc milczę. Ale po pewnym bliżej nieokreślonym czasie i to wydaje się kłopotliwe. Pierwszy raz milczenie jest obrzękiem zamiast maścią kojącą opuchliznę.
Siadam na krawędzi łóżka, opuszczam stopy na posadzkę, zapominając, jak blisko mnie jest. Siedzę z kolanami sięgającymi piersi, bo nie znam innej pozycji, w której lepiej odwzorowywałabym ideę 'Jestem stabilną ostoją, której zdrowie mentalne nie wymaga żadnych udoskonaleń'. Żadna pozycja nie sprawia jednak, że sama skłonna jestem w to uwierzyć. Istota prawidłowości – duchowej, mentalnej, jakiejkolwiek – nie jest dziś częścią mnie.
-Co jest? - pyta tonem, który jednogłośnie daje mi do zrozumienia, że czyjś nastrój nigdy nie był przedmiotem jego rozważań.
Wyjątkowość jest tym, z czym próbuję się zmierzyć. Nie jest to aż tak problematyczne, jakie mogłoby się wydawać. Od chwili spłoszonych ptaków wyjątkowość przyswajam z niemal równą łatwością co tlen.
-Po co w ogóle o to pytasz? - wzdycham. - Obiecałam, że spróbuję cię pokochać. Ciebie. I że dołożę do tego wszystkich sił. Potrafisz to pojąć?
Justin z wolna kołysze głową. Nie przeczy i nie twierdzi zarazem.
-Nie chcę, żebyś próbowała się we mnie zakochać – mówi spokojnie; ten spokój niemal nadaje mu nową tożsamość. - Zrób to, jeśli uznasz, że jesteś w stanie. Albo nie rób, gdy stwierdzisz inaczej. Ale niczego nie próbuj. To bezcelowe. Próby zawsze pozostają tylko próbami.
-Próbujesz się zmienić, czy rzeczywiście to robisz? - pytam automatycznie, nie poświęcając uwagi przemyśleniu tego. Próbuję nie żałować. Jestem w tym coraz lepsza. W byciu wolną od wyrzutów sumienia.
-Próbuję – odpiera spokojnie. Jego spokój ponownie mąci mój wgląd w sytuację zatytułowaną zwięzłym hasłem „my”.
-Czyli z góry zakładasz porażkę. Albo próbujesz mnie przyćmić, żebym nie zorientowała się, że od samego początku nie miałeś większego zamiaru zrobić czegoś dobrego dla samego siebie.
Powoli kręci głową. Niemal niezauważalnie. Jestem jednak na tyle blisko, by poczuć delikatny powiew na policzku.
-Z góry zakładam, że nie zmienię się całkowicie. Że nie zaangażuję w tę zmianę całego siebie. Bo i tego nie chcę. Nie chcę rodzić się na nowo. Obawiam się, że nie poradziłbym sobie, gdyby nagle urosły mi cycki. Zmieniając się w istotę twojego pokroju delikatności, czułbym się podobnie.
Nie mogę powiedzieć, że właśnie wtedy uderza we mnie ta świadomość, ale po raz pierwszy przyznaję przed samą sobą, godząc się z tym losem – wcale nie chcę, by Justin odradzał się z popiołów. Jak feniks. Restartował. Nie chcę, by utracił te własności, które w jakiś przedziwny sposób czynią go atrakcyjnym.
Nie wiem również , czy wcześniej przetrawiłam i przyswoiłam jego atrakcyjność. Jeśli tego nie zrobiłam, robię teraz.
-Jeśli w jakiś sposób ci to pomoże, możemy jeszcze trochę poudawać, że nic istotnego nie miało miejsca.
-To jednak prawda, że mózg mężczyzny ma wbudowany system kosiarki spalinowej, a mózg kobiety pracuje jak najbardziej zaawansowany system komputerowy NASA – wzdycham. - Nie sądzę, bym zdołała się dowiedzieć, w jaki sposób na nowo widzieć w tobie karalucha.
-Awans z karalucha na kochanka w tak krótkim czasie to dość spore osiągnięcie.
-Zależy, co rozumiesz pod hasłem kochanek. Jeśli myślisz o seksie, to żaden wyczyn. Decyzja o nim z reguły pada szybciej niż mrugnięcie. Jeśli natomiast pod kochankiem ukrywa się strefa uczuciowa, jeszcze tego awansu nie doczekałeś.
Moje 'jeszcze' zamyka usta nam obojgu. Kończymy rozmowę, w której nie potrafimy określić żadnych konkretów. Tuż po zakończeniu, jeszcze mniej precyzyjnie wiemy, kim jesteśmy. Dla siebie. I kim chcemy być. Którym rodzajem tragikomicznych kochanków. Bo jest już za późno, byśmy mieli szansę być kimkolwiek innym.
Zakładam przydużą koszulkę Justina, czuję się w niej jak w nietrafionej kreacji po skończonym balu przebierańców, mimo że jej zapach i materiał lgnący do ciała działa kojąco. Chcę otworzyć drzwi sypialni, nie wiedzieć kiedy zamknięte, ale Justin chwyta mnie od tyłu za prawą kość biodrową, okręca i całuje w skraj górnej wargi. Wkrótce poprawia nieprecyzyjny pocałunek i wcale nie mam już ochoty otwierać drzwi.
Robi to on. Szczęśliwie powstrzymuje mnie przed przechyleniem szali w kierunku jednego rodzaju kochanków.
W salonie urzęduje Ethan. Przechadza się nerwowo, a w wyniku ogólnego spięcia jego ciało sprawia wrażenie bardziej muskularnego niż dotychczas. Usłyszawszy skrzypnięcie wiekowych zawiasów, przystaje i celuje w nas spojrzeniem. Pod jego wpływem marznę w końcówkach kończyn. Cierpię na syndrom wstydu powypadkowego. Moja naturalna bladość purpurowieje, jeszcze zanim zostaję o cokolwiek oskarżona.
-Nie wiem, co jest większą ściemą – mówi Ethan, nieudolnie kryjąc wzburzenie. - Wasz związek czy brak tego związku.
-Masz ze sobą jakiś problem? - pyta Justin, nim ja konstruuję swoje pytanie, w znacznie lepszym guście. - Co cię boli? Twoja własna zazdrość? Czy fakt, że nie potrafisz jej w żaden sposób ukryć?
-Boli mnie, że dziewczyna taka jak Noelle zadaje się z kimś twojego pokroju. I to zadaje się w tak jednoznaczny sposób.
Przez chwilę myślę, że spojrzy na mnie z obrzydzeniem, ale jego wzrok ma w sobie wyłącznie politowanie – to, czego ja już nie odczuwam. Wyblakło.
-Wiesz o mnie cokolwiek? - zagaja starszy Bieber z jeszcze większą nerwowością. Bratobójcza walka bliska jest przeniesienia się z podłoża słownego na arenę czysto fizyczną
-Nie potrzebuję śledzić historii twojego życia, żeby wiedzieć, że na nią nie zasługujesz.
Nie podoba mi się wtrącanie mnie w rozmowę w postaci elementu drugorzędnego, aczkolwiek odczuwam głęboką satysfakcję, że rozmowa ta nieustannie rozbudowuje się wokół mnie. Jakkolwiek byłabym w niej wspominana. To jedno z kobiecych rozdwojeń jaźni. Sprzeciwianie się uprzedmiotowieniu przy jednoczesnym zabieganiu o nie.
Wkrótce Ethan wychodzi z mieszkania, donośnie trzaskając drzwiami. Rozpoznaję ten trzask z poprzedniej nocy. Wiem już, czym był wtedy, gdy nie byłam zdolna myśleć jakichkolwiek trzaskach i jakiejkolwiek ciszy. I wiem już, skąd w Ethanie to niezdrowe wzburzenie z samego rana. Co z kolei uniemożliwia mi dalsze zaprzeczanie i wypieranie ze świadomości zazdrości Ethana. Z jakiegoś powodu istnieje. W fazie rozkwitu. Wolałabym nic o niej nie wiedzieć. Ethan co prawda nie ma tego czegoś, co ma Justin, ale posiada to coś, czego Justinowi brak. Nie znam bardziej precyzyjnych określeń słownych.
-Podoba ci się? - pyta Justin. Wtedy obaj mają to samo. Tę samą, choć inaczej rozumianą zazdrość.
-Podoba mi się, że potrafi powiedzieć, co naprawdę myśli, nie dbając o to, że może stracić jedyny dach nad głową i jedynego żywiciela. I podoba mi się, jak słusznie potrafi ocenić sytuację.
-Nie zasługuję na ciebie? - dopytuje głosem ani zdziwionym, ani pewnym tej racji. Nieco bezpłciowym, ulokowanym gdzieś pomiędzy zgodą a przeczeniem.
-A zasługujesz? - pytam ja. Mój ton z kolei nie ma prawa się wahać. I rzeczywiście tego nie robi. - Nie próbuj mi wmówić, że tak jest.
-Więc co tu robisz?
Nie potrafię prawidłowo określić kategorii, pod którą podchodzi jego głos. Nie ma w nim bólu. Ani złości. A jednak nie brzmi tak, jak przeciętny głos przeciętnego człowieka powinien brzmieć. Może dlatego, że Justin nie był i nigdy nie będzie przeciętnym człowiekiem. Można zawiesić na nim całe zło ówczesnego świata, ale nie sposób obarczyć go przeciętnością. Jest każdym skrajnym punktem powyżej i poniżej również.
-Doskonale wiesz, że sama od wielu miesięcy próbuję odpowiedzieć sobie na to pytanie i jedyny logiczny powód, jaki nasuwa mi się na myśl, to masohistyczna potrzeba krzywdzenia samej siebie. Nie wiem, czy właśnie to chciałeś usłyszeć, ale nie jesteś typem człowieka, który uwierzy w pierwszą lepszą bajkę. Nie zasłużyłeś na mnie. To fakt niepodlegający dyskusji. Ale jestem tu. Wciąż. I wszystko wskazuje na to, że jeszcze trochę pobędę. Nie pytaj dlaczego. Nie pytaj, co za cholerstwo w sobie masz, które nie pozwala mi znaleźć sobie normalnego, sensownego chłopaka, który pokochałby mnie w sposób całkiem nieskomplikowany.
-Jestem twoim chłopakiem?
-Myślałam, że to kobiety czepiają się słówek.
-Słówek czepiają się ci, którzy wciąż stawiani są przed jakimiś niedopowiedzeniami. Jak na przykład ja.
-Słówek czepiają się ci, którzy czepianie się mają wpisane w naturę – oponuję.
-Więc jestem twoim chłopakiem, czy nim nie jestem?
-Przestań.
-Chcę wiedzieć, na czym stoję.
-Na podłodze.
-Chcę wiedzieć, jak często zamoczę.
-Nienawidzę cię – podsumowuję zwięźle.
-Ale wciąż mam to coś – podsumowuje on.



*

Nigdy doprawdy nie absorbowała mnie kwestia splecionych dłoni – to wydźwięk miłości czy raczej niehigienicznej wymiany potu?
Kiedy byłam z Joem, nie zastanawiałam się, czy palce jego dłoni oplatające moje przeguby czy łokcie, lub czy całe ramiona owijające się wokół moich ramion i barków niosą ze sobą charakter czysto uczuciowy. Po prostu były. Akceptowane. Nie do przesady spocone, ale i nie całkiem suche.
Teraz jednak, idąc parkiem i widząc pary zjednoczone w obszarze dłoni, mniej lub bardziej spoconych, odczuwam nieprzyjemne skurcze, gdy dłoń Justina wisi bezwiednie wzdłuż tułowia i ani myśli zjednoczyć się z moją. Chyba tego nie lubię. Nie lubię być niezauważana. Moja dłoń tego nie lubi. Ma z tym poważny problem.
-Jak sądzisz: osoby będące w związku powinny trzymać się za ręce? - pytam, siląc się na niezobowiązujący ton. A jako że Justin jest całkiem zniedołężniały w czytaniu półsłówek wtrąconych między wiersze, chwyta tę moją wysiloną obojętność bez większych trudności.
-Jeśli nie potrafią poruszać się samodzielnie, czują potrzebę, by wymienić się swoją grzybicą palców u rąk, bądź nie wyszli jeszcze z podstawówki, wtedy tak, jak najbardziej, ta dziecinada jest nawet wskazana.
To by było na tyle w kwestii romantyzmu, na który mogę liczyć. Nie oczekiwałam go. Ale czuję się dziwnie ogołocona, zostawszy go tak jawnie pozbawiona.
Pospiesznie odklejony plaster pozostawia niesmak bólu i bardziej intensywnego, i bardziej pamiętnego.
Jestem bardziej zirytowana niż rozżalona pałętającą się gdzieś na zszyciu powieki. Chcę ją otrzeć, jednak boję się, że gestu tak wyraźnego może nie przeoczyć. Dmucham więc kącikiem ust i po kilku próbach strzepuję ją z kości policzkowej. Jestem spokojniejsza, gdy żadna kolejna nie narasta.
-A co gdybym chciała potrzymać cię za rękę, bo jest mi zimno, bo chcę sprawdzić, czy potrafisz, bo po prostu mam taki kaprys?
-Wtedy musiałabyś przyznać, że jestem twoim chłopakiem. I że masz grzybicę palców u rąk. Nie bawmy się w takie wymysły, Noelle. Jesteś już dużą dziewczynką.
-Co wcale nie oznacza, że nie potrzebuję odrobiny troski i opieki. Wręcz przeciwnie, potrzebuję ich jeszcze silniej. I pragnę.
-Są pewne rzeczy, których nie potrafię ci dać.
-Nie uwierzę, że nie potrafisz złapać mnie za rękę. Nie mam grzybicy palców u rąk. I chociaż potrafię poruszać się samodzielnie, czasem chciałabym, byś mi w tym pomógł. To nie wymaga ani wielkiego zaangażowania, ani poświęcenia z twojej strony.
-Ja nie robię takich rzeczy.
-Zabrzmiało to, jakbyś mówił o jakiejś zbrodni. A to tylko głupie trzymanie się za ręce.
-Skoro to głupie, dlaczego tak ci zależy?
Jestem jak olej. Osiągam temperaturę zapłonu, choć niczego po mnie nie widać.
-Może dlatego, że jestem nastolatką, że jestem głupia i że mam swoje własne, powszechnie akceptowane wyobrażenie związku, nawet takim, który nie miał jeszcze szansy się rozpocząć?
Patrzy na mnie przez chwilę. Wydaje mi się nawet, że łaskawie chwyci moją dłoń, wydobędzie z dna piersi głębokie rzężące westchnienie, by dać upust swojemu ogólnie rozpoznawalnemu niezadowoleniu. Ale on tym spojrzeniem przekracza czas, po którym powinna nastąpić jakaś reakcja, i mówi:
-Powszechnie akceptowane wyobrażenie związku? - Przystaje w pół kroku, ze stopą uniesioną na wysokość kostki drugiej stopy. - Zmień je. Nie chcę być powszechnie akceptowany.


*


Ból. Dyskomfort. Widzę obie te uciążliwości na jego twarzy i wiem, że coś jest nie tak, jak być powinno.
Zaciska dłonie na kierownicy znacznie mocniej, niżby wymagała tego sytuacja. Nie ma powodu, by do tego stopnia wybielał swoje knykcie. Na tle czarnego obicia kontrastują jak śnieg na asfalcie.
Nie podoba mi się ta anomalia, więc dotykam ich własnymi palcami. Myślę, że może utraciły swój naturalny bieg krwi i próbuję przywrócić im krążenie.
Nic się nie dzieje. Nadal trwają w jednej pozycji i marzną. A ja nadal zastanawiam się, jak mogłabym ulżyć mu w cierpieniu, o którym nie zostałam poinformowana.
Droga tego wieczoru jest względnie pusta, nie ma więc ryzyka kolizji, jednakże kiedy Justin zatrzymuje się gwałtownie na skraju pobocza i prawego pasa ruchu, na obrzeżach lasu sięgającego samej granicy strefy aglomeracyjnej miasta, ja sama znajduję się w strefie podwyższonego ryzyka kolizji wewnętrznej. Bo nie wiem, co się z nim dzieje, bo nie wiem, co powinno dziać się ze mną. I bo wiem, że nie zostanę w to wtajemniczona.
Grymas bólu na twarzy Justina z wolna wygrywa z jego mimiką. Wykrzywienie kącików jego ust jest bardziej wytrwałe, niż siła, z jaką próbuje je zwalczyć. Nadal jestem poza tym wszystkim. Poza jego bólem, poza jego nieprawidłowościami, poza nim. I doprawdy nie wiem, jak zasugerować, że chciałabym być wewnątrz.
-Wszystko w porządku? - pytam, choć wiem, że tak nie jest. Pytam, bo nie znam bardziej neutralnej możliwości wprowadzenia siebie w ten niepoznany obszar. A jestem przekonana, że chcę do niego należeć, mimo że nie wiem, co ta przynależność oznacza.
-Potrzebuję tylko odrobiny – przerywa – świeżego powietrza.
Będąc złośliwą, stwierdziłabym, że przy głównej drodze wylotowej z Bostonu nawet sąsiedztwo lasu nie jest w stanie zbliżyć powietrza do jakiegokolwiek rozumienia świeżości. Ale tego wieczoru żadna złośliwość się mnie nie trzyma. Patrzę, jak wychodzi z samochodu, wkrótce po tym wysiadam i ja. Nie powiem, żebym skradała się za nim wgłąb lasu, ale nie przykładam też przesadnie dużej wagi do ujawnienia swojej obecności tuż za jego plecami. O wszystkim informuje go jedynie moja niezdarność i zaskakujący talent do robienia hałasu w miejscu, w którym jest całkiem zbędny.
-Justin, widzę, że coś się z tobą dzieje. Coś złego. Albo przynajmniej nieprzyjemnego. Jako ktoś, kto może uchodzić za osobę ci bliską, chcę wiedzieć, co to takiego.
-Jestem pełen podziwu dla twojego wścibstwa – burczy w odpowiedzi.
To mnie dotyka. Ten nieprzyjacielski ton. Ta kąśliwa uwaga włożona pomiędzy kartki mojej dobroduszności. Ta wrogość – znikąd i donikąd prowadząca. Tłumaczę to jego wybitnie złym samopoczuciem medycznym i podążam za nim wgłąb lasu, tracąc z oczu przydrożne światła.
-Justin, rozmawiaj ze mną – mówię, unosząc głos do poziomu lekkiego poirytowania. - Nic nie osiągniemy, nie rozmawiając ze sobą. Widzę, że coś cię męczy. Być może wcale nie będę w stanie ci pomóc. Ale będę miała świadomość, że mi ufasz i że dzielisz się ze mną tym, co cię trapi. Jeśli ty nie widzisz w tym większego znaczenia, wiedz, że ja widzę. Widzę ogromne. Bo właśnie na tym polegają zdrowe relacje międzyludzkie. Na rozmowie. Na dzieleniu się ze sobą tym, co nam doskwiera.
-Nie próbuj być moją terapeutką - stwierdza tym samym spłowiałym tonem.
-Jeśli jeszcze tego nie zauważyłeś, próbuję nią być od dobrych kilku miesięcy – odpowiadam ja. - I przez te kilka dobrych miesięcy nie widziałam z twojej strony wyraźnego sprzeciwu. Wytłumacz więc, dlaczego jesteś w stosunku do mnie tak oschły akurat teraz, właśnie teraz, gdy postanowiliśmy budować relację nieco trwalszą niż terapeutka-pacjent.
Wyczekuję odpowiedzi z prawdziwie zapartym tchem, bo nie rozumiem. Nie rozumiem niczego, co wydarzyło się w ciągu ostatnich kilkunastu minut, a ilość mnożących się teorii nie pozwala żadnej konkretnej wysunąć się na prowadzenie. Justin jest moją jedyną możliwością zrozumienia samego siebie.
Coś przedziera się przez niego po raz kolejny. Grymas na jego twarzy widnieje w swej pierwotnej ostrości. To jak ukłucie. Silne i mocne, ale też krótkie. Prędko odpuszcza, a jego rysy z nerwowo spiętych przechodzą wyłącznie w nerwowe. Nadal nie wiem, w co owe ukłucie godzi. Co rani i krzywdzi. Bo wiem, że coś rani. Bo wiem, że coś krzywdzi. I wydaje mi się, że to nie sam ból wprowadza Justina w ten stan poirytowania i opryskliwości, ale świadomość, że jest. I że prawdopodobnie będzie. Bo gdyby znał sposób, by się go pozbyć, zrobiłby to.
Podchodzę do niego, bo nie mogę dłużej patrzeć, jak męczy się z czymś, z czym nie chce mnie zaznajomić, i delikatnie kładę mu dłoń na ramieniu. Robię to, choć wiem, że dotykanie go w jakikolwiek sposób związany ze współczuciem jest ostatnim, czego by sobie życzył, i zastanawiam się, czy to jeszcze żal, czy już złośliwość.
-Kurwa, Noelle, nie potrafisz zrozumieć, że nie każdy chce rozmawiać o każdej porze dnia i nocy, dzielić się swoimi cholernymi wewnętrznymi przemyśleniami, ani utrzymywać kontakt fizyczny – strąca moją dłoń – który w twoim mniemaniu ma jakiekolwiek właściwości łagodzące?
-Nie drzyj się na mnie – karcę go. - Jeśli boli cię głowa, powiedz mi o tym, normalnie, wprost, i zaznacz, że ten ból minie, jeśli pozwolę ci pobyć chwilę w ciszy. Jeśli czujesz się źle w jakikolwiek inny sposób, też możesz mi o tym powiedzieć. Nie będę próbowała na siłę poprawić twojego samopoczucia. Chcę tylko wiedzieć, w czym tkwi problem. Jedno zdanie. Może nawet słowo. Chcę wiedzieć, co się z tobą dzieje. Nie proszę o zbyt wiele.
-Ja też nie proszę o zbyt wiele: idź w cholerę i przestań bawić się w matkę, którą nie jesteś.
Odpycha mnie, wtedy tak naprawdę, choć w niejednoznaczny sposób. I mimo że nadal nie wszystko z nim w porządku, mimo że nadal jest podziurawiony tym bólem, do którego nie chce się przyznać, i nie w pełni sił, rusza dziarskim krokiem z powrotem do samochodu. Utrzymuję się w pewnej odległości za nim, nadając jak pozytywka o prawach rządzących właściwymi związkami międzyludzkimi. I choć wiem, że jestem męcząca, chcę mu pokazać, że on również jest – nie odpowiadając na każde z moich zawiadomień. Dopiero po dotarciu do samochodu widzę, jak tragicznie na siebie oddziałujemy.
Justin odcina się od mojej paplaniny, wsiadając do samochodu i zatrzaskując drzwi. Jeszcze zanim kończę zdanie, on rusza, a ziemia zalegająca na poboczu wystrzeliwuje spod okręcających się w miejscu opon. Widzę smugi tylnych reflektorów kurczące się w oddali, coraz bardziej wtapiające się w mrok wieczoru i nieliczne odblaski innych samochodów sunących drogą. I jeszcze zanim zupełnie znika mi z oczu, zaczynam płakać łzami ciężkimi, lepkimi i oślepiającymi.
Bo zostawił mnie samą, na skraju lasu, kilometry od domu i kilometry od namiastki bezpieczeństwa. Bo odjechał, bo odjechał beze mnie, bo postanowił beze mnie zrobić cokolwiek. A łzy są tym cięższe, im silniej utwierdzam się w przekonaniu, że żadne światła powracające z naprzeciwka nie są jego światłami.
Piesza wędrówka do domu pochłania trzy godziny i dwadzieścia siedem minut, całą masę energii wewnętrznej i zewnętrznej, doprowadza do ilości nadmiernej ilości potu, który zamarza na moim czole wraz z podmuchami arktycznego wiatru z północy. I chociaż gdzieś w głębi ciała czuję przemarznięcie i ogólne wyziębienie, spazmatyczne napady płaczu utrzymują temperaturę mojego ciała na poziomie niewstrzymującym procesów życiowych.
Wchodzę do domu późną wieczorową porą, zanim jednak rodzice przenieśli swe codzienne rytuały z salonu do sypialni. Widząc mnie, moją zapłakaną i opuchniętą twarz, nie wskrzeszają w sobie zapalnych reakcji, nie podrywają się z krzeseł, ani nie chwytają za siwiejące włosy na skroniach. Ojciec pyta tylko:
-Jesteś pewna, że to wszystko jest tego warte?
A ja nie jestem w stanie powiedzieć, co wchodzi w skład wspomnianego wszystkiego. I nie wiem też, jak mogłam pomyśleć, że kiedykolwiek będzie warto.







~*~



nie mogę uwierzyć, że tyle czasu męczyłam się z tym rozdziałem, przepraszam
w lutym odbywałam praktyki hotelarskie. miesiąc pracy za darmo. to chyba najbardziej bezprodukcyjny okres w moim życiu
ogólnie nie ukrywam, że jestem już zmęczona tym opowiadaniem i zbliżamy się do końca, bo widzę sama przed sobą, że coraz bardziej je psuję, czego strasznie żałuję, bo miało wyjść zajebiście. w każdym razie w marcu będę miała dużo czasu, więc mam nadzieję, że wynagrodzę wam ten czas oczekiwania
w razie gdybyście się martwili, po tym opowiadaniu od razu zaczynam następne, mam nadzieję równie ciekawe i mam również nadzieję że trochę mniej zagmatwane i poskręcane :)
ask.fm/Paulaaa962


7 komentarzy:

  1. Mam nadzieję, że następny rodział pojawi się znacznie szybciej nie mogę się doczekać

    OdpowiedzUsuń
  2. Niczego nie psujesz jest świetnie kazdy czasem ma spadek formy ale sie nie obwiniaj bo jak naposalas masz ograniczony czas na twurczosc... Nie moge sie doczekac nowych opowiadan i rozdzialow :* ;* <3 <3 :) (jesli sa bledy to przepraszam ) xD

    OdpowiedzUsuń
  3. Wiem, ze autor zawsze jest krytyczny co do swojej pracy, to mimo to dla mnie to jest fantastyczne, masz niesamowity styl pisania + cieszę się, że jestem z toba od dalekich początków, i mogę obserwować jak dojrzalsza stawała się twoja praca 😊

    OdpowiedzUsuń
  4. Liczę no to, że nie zakończysz szybko tego opowiadania to fakt, że czekamy z niecierpliwością na każdy następny rodział ale chcemy żeby trwało ono jak najdłużej.

    OdpowiedzUsuń
  5. Błagam nie bądź wobec siebie taka krytyczna kochamh to opowiadanie.

    OdpowiedzUsuń