Moment
przebudzenia następuje z pewną trudnością.
Trudnością
okazuje się zlokalizowanie własnego położenia w ujęciu zarówno
szerszym, jak i węższym.
Sufit
jest znajomy. Nieliczne zacieki w jego narożnikach nie mniej.
Natomiast całkiem obcy jest mięsień okalający lewy męski
obojczyk i obce jest jego przesadne wręcz ciepło. Mój policzek
czuje się jak tusza wołowa położona na grill.
Palenisko
porusza się pode mną niemrawo i odkrywa kołdrę, spod której
wyziera żar, poniżej piersi. Leży chwilę, nie poruszywszy się,
ze zwieszonymi ramionami, na ile pozwala na to pozycja horyzontalna,
i wygląda na bardziej zmęczonego niż poprzedniego wieczoru.
Pozwalam sobie jeszcze przez chwilę obserwować rozrost jego
wyczerpania, a potem skupiam się już wyłącznie na sobie i na
powodzie, dla którego mam sposobność obserwowania go z tak bliska.
Jestem tym albo zaniepokojona, albo pozytywnie podekscytowana. Te
dwie emocje dają zbliżony wydźwięk w głębi ciała. Mrowienie i
gorączkę grillowanej tuszy wołowej.
-Nie
wierzę, że to zrobiłaś – odzywa się zachrypniętym porannym
głosem. Myślę o wszystkich czułych rzeczach, które mogą kryć
się za tym wyznaniem. O akcie miłosierdzia, jakie okazałam jemu i
jego niestabilnym uczuciom. O akcie oddania cielesnego, który
docenił i przyjął z wdzięcznością. A potem przypomina mi, że
jest wciąż tym samym Justinem, mówiąc: - Nie wierzę, że
doszłaś.
I
całe moje romantyczne wyobrażenia trafia szlag.
-Każdemu
może się zdarzyć – odpowiadam, nie kryjąc delikatnej irytacji
swoją pomyłką.
On
tego jednak nie dostrzega. Nie trudzi się przyswajaniem czyichś
reakcji i wzorów zachowań.
Ale
kiedy obejmuje mnie ramieniem, z którego przed momentem postanowiłam
się zsunąć, dociera do mnie, że nie całe sto procent Justina
jest jego dotychczasowym wcieleniem. Że jakiś odsetek przekształcił
się z gąsienicy w motyla. I że wizualnie jest to motyl całkiem
przyjemny.
-Co
teraz będzie? - pada pytanie. Nie jestem pewna z czyich ust, bo moje
pozostawały nieotwarte, ale zamierzały tę kwestię wypowiedzieć.
- Zmienisz status na facebooku, opowiesz o mnie koleżankom, a ja
zaprzyjaźnię się z lokalną kwiaciarką, żeby co ranek przysyłać
ci swojski bukiecik?
-To
tak nie działa – mówię w jego skórę, wdycham jej rozgrzany
zapach.
-Więc
jak? - dopytuje niezniechęcony. - Jak to działa?
-W
sposób skomplikowany i nie dość jasny, by opisać go tu i teraz.
Justin
podrywa się z łóżka jak nurek ugodzony wdziękiem meduzy.
Zatrzymuje się przy drzwiach, ledwie zatrzymując swój rozpęd, i
oznajmia:
-Zmieniłem
położenie w czasie i przestrzeni. Czy teraz się dowiem?
Śmieję
się, ale jest to śmiech wymuszony. Wewnętrznie jestem nadzwyczaj
rozchwiana. Nie wiem, jakiej odpowiedzi się spodziewa. Jaką
chciałby usłyszeć. I jaką ja chciałabym, by usłyszał.
Więc
milczę. Ale po pewnym bliżej nieokreślonym czasie i to wydaje się
kłopotliwe. Pierwszy raz milczenie jest obrzękiem zamiast maścią
kojącą opuchliznę.
Siadam
na krawędzi łóżka, opuszczam stopy na posadzkę, zapominając,
jak blisko mnie jest. Siedzę z kolanami sięgającymi piersi, bo nie
znam innej pozycji, w której lepiej odwzorowywałabym ideę 'Jestem
stabilną ostoją, której zdrowie mentalne nie wymaga żadnych
udoskonaleń'. Żadna pozycja nie sprawia jednak, że sama skłonna
jestem w to uwierzyć. Istota prawidłowości – duchowej,
mentalnej, jakiejkolwiek – nie jest dziś częścią mnie.
-Co
jest? - pyta tonem, który jednogłośnie daje mi do zrozumienia, że
czyjś nastrój nigdy nie był przedmiotem jego rozważań.
Wyjątkowość
jest tym, z czym próbuję się zmierzyć. Nie jest to aż tak
problematyczne, jakie mogłoby się wydawać. Od chwili spłoszonych
ptaków wyjątkowość przyswajam z niemal równą łatwością co
tlen.
-Po
co w ogóle o to pytasz? - wzdycham. - Obiecałam, że spróbuję cię
pokochać. Ciebie. I że dołożę do tego wszystkich sił. Potrafisz
to pojąć?
Justin
z wolna kołysze głową. Nie przeczy i nie twierdzi zarazem.
-Nie
chcę, żebyś próbowała się we mnie zakochać – mówi
spokojnie; ten spokój niemal nadaje mu nową tożsamość. - Zrób
to, jeśli uznasz, że jesteś w stanie. Albo nie rób, gdy
stwierdzisz inaczej. Ale niczego nie próbuj. To bezcelowe. Próby
zawsze pozostają tylko próbami.
-Próbujesz
się zmienić, czy rzeczywiście to robisz? - pytam automatycznie,
nie poświęcając uwagi przemyśleniu tego. Próbuję nie żałować.
Jestem w tym coraz lepsza. W byciu wolną od wyrzutów sumienia.
-Próbuję
– odpiera spokojnie. Jego spokój ponownie mąci mój wgląd w
sytuację zatytułowaną zwięzłym hasłem „my”.
-Czyli
z góry zakładasz porażkę. Albo próbujesz mnie przyćmić, żebym
nie zorientowała się, że od samego początku nie miałeś
większego zamiaru zrobić czegoś dobrego dla samego siebie.
Powoli
kręci głową. Niemal niezauważalnie. Jestem jednak na tyle blisko,
by poczuć delikatny powiew na policzku.
-Z
góry zakładam, że nie zmienię się całkowicie. Że nie
zaangażuję w tę zmianę całego siebie. Bo i tego nie chcę. Nie
chcę rodzić się na nowo. Obawiam się, że nie poradziłbym sobie,
gdyby nagle urosły mi cycki. Zmieniając się w istotę twojego
pokroju delikatności, czułbym się podobnie.
Nie
mogę powiedzieć, że właśnie wtedy uderza we mnie ta świadomość,
ale po raz pierwszy przyznaję przed samą sobą, godząc się z tym
losem – wcale nie chcę, by Justin odradzał się z popiołów. Jak
feniks. Restartował. Nie chcę, by utracił te własności, które w
jakiś przedziwny sposób czynią go atrakcyjnym.
Nie
wiem również , czy wcześniej przetrawiłam i przyswoiłam jego
atrakcyjność. Jeśli tego nie zrobiłam, robię teraz.
-Jeśli
w jakiś sposób ci to pomoże, możemy jeszcze trochę poudawać, że
nic istotnego nie miało miejsca.
-To
jednak prawda, że mózg mężczyzny ma wbudowany system kosiarki
spalinowej, a mózg kobiety pracuje jak najbardziej zaawansowany
system komputerowy NASA – wzdycham. - Nie sądzę, bym zdołała
się dowiedzieć, w jaki sposób na nowo widzieć w tobie karalucha.
-Awans
z karalucha na kochanka w tak krótkim czasie to dość spore
osiągnięcie.
-Zależy,
co rozumiesz pod hasłem kochanek. Jeśli myślisz o seksie, to żaden
wyczyn. Decyzja o nim z reguły pada szybciej niż mrugnięcie. Jeśli
natomiast pod kochankiem ukrywa się strefa uczuciowa, jeszcze tego
awansu nie doczekałeś.
Moje
'jeszcze' zamyka usta nam obojgu. Kończymy rozmowę, w której nie
potrafimy określić żadnych konkretów. Tuż po zakończeniu,
jeszcze mniej precyzyjnie wiemy, kim jesteśmy. Dla siebie. I kim
chcemy być. Którym rodzajem tragikomicznych kochanków. Bo jest już
za późno, byśmy mieli szansę być kimkolwiek innym.
Zakładam
przydużą koszulkę Justina, czuję się w niej jak w nietrafionej
kreacji po skończonym balu przebierańców, mimo że jej zapach i
materiał lgnący do ciała działa kojąco. Chcę otworzyć drzwi
sypialni, nie wiedzieć kiedy zamknięte, ale Justin chwyta mnie od
tyłu za prawą kość biodrową, okręca i całuje w skraj górnej
wargi. Wkrótce poprawia nieprecyzyjny pocałunek i wcale nie mam już
ochoty otwierać drzwi.
Robi
to on. Szczęśliwie powstrzymuje mnie przed przechyleniem szali w
kierunku jednego rodzaju kochanków.
W
salonie urzęduje Ethan. Przechadza się nerwowo, a w wyniku ogólnego
spięcia jego ciało sprawia wrażenie bardziej muskularnego niż
dotychczas. Usłyszawszy skrzypnięcie wiekowych zawiasów, przystaje
i celuje w nas spojrzeniem. Pod jego wpływem marznę w końcówkach
kończyn. Cierpię na syndrom wstydu powypadkowego. Moja naturalna
bladość purpurowieje, jeszcze zanim zostaję o cokolwiek oskarżona.
-Nie
wiem, co jest większą ściemą – mówi Ethan, nieudolnie kryjąc
wzburzenie. - Wasz związek czy brak tego związku.
-Masz
ze sobą jakiś problem? - pyta Justin, nim ja konstruuję swoje
pytanie, w znacznie lepszym guście. - Co cię boli? Twoja własna
zazdrość? Czy fakt, że nie potrafisz jej w żaden sposób ukryć?
-Boli
mnie, że dziewczyna taka jak Noelle zadaje się z kimś twojego
pokroju. I to zadaje się w tak jednoznaczny sposób.
Przez
chwilę myślę, że spojrzy na mnie z obrzydzeniem, ale jego wzrok
ma w sobie wyłącznie politowanie – to, czego ja już nie
odczuwam. Wyblakło.
-Wiesz
o mnie cokolwiek? - zagaja starszy Bieber z jeszcze większą
nerwowością. Bratobójcza walka bliska jest przeniesienia się z
podłoża słownego na arenę czysto fizyczną
-Nie
potrzebuję śledzić historii twojego życia, żeby wiedzieć, że
na nią nie zasługujesz.
Nie
podoba mi się wtrącanie mnie w rozmowę w postaci elementu
drugorzędnego, aczkolwiek odczuwam głęboką satysfakcję, że
rozmowa ta nieustannie rozbudowuje się wokół mnie. Jakkolwiek
byłabym w niej wspominana. To jedno z kobiecych rozdwojeń jaźni.
Sprzeciwianie się uprzedmiotowieniu przy jednoczesnym zabieganiu o
nie.
Wkrótce
Ethan wychodzi z mieszkania, donośnie trzaskając drzwiami.
Rozpoznaję ten trzask z poprzedniej nocy. Wiem już, czym był
wtedy, gdy nie byłam zdolna myśleć jakichkolwiek trzaskach i
jakiejkolwiek ciszy. I wiem już, skąd w Ethanie to niezdrowe
wzburzenie z samego rana. Co z kolei uniemożliwia mi dalsze
zaprzeczanie i wypieranie ze świadomości zazdrości Ethana. Z
jakiegoś powodu istnieje. W fazie rozkwitu. Wolałabym nic o niej
nie wiedzieć. Ethan co prawda nie ma tego czegoś, co ma Justin, ale
posiada to coś, czego Justinowi brak. Nie znam bardziej precyzyjnych
określeń słownych.
-Podoba
ci się? - pyta Justin. Wtedy obaj mają to samo. Tę samą, choć
inaczej rozumianą zazdrość.
-Podoba
mi się, że potrafi powiedzieć, co naprawdę myśli, nie dbając o
to, że może stracić jedyny dach nad głową i jedynego żywiciela.
I podoba mi się, jak słusznie potrafi ocenić sytuację.
-Nie
zasługuję na ciebie? - dopytuje głosem ani zdziwionym, ani pewnym
tej racji. Nieco bezpłciowym, ulokowanym gdzieś pomiędzy zgodą a
przeczeniem.
-A
zasługujesz? - pytam ja. Mój ton z kolei nie ma prawa się wahać.
I rzeczywiście tego nie robi. - Nie próbuj mi wmówić, że tak
jest.
-Więc
co tu robisz?
Nie
potrafię prawidłowo określić kategorii, pod którą podchodzi
jego głos. Nie ma w nim bólu. Ani złości. A jednak nie brzmi tak,
jak przeciętny głos przeciętnego człowieka powinien brzmieć.
Może dlatego, że Justin nie był i nigdy nie będzie przeciętnym
człowiekiem. Można zawiesić na nim całe zło ówczesnego świata,
ale nie sposób obarczyć go przeciętnością. Jest każdym skrajnym
punktem powyżej i poniżej również.
-Doskonale
wiesz, że sama od wielu miesięcy próbuję odpowiedzieć sobie na
to pytanie i jedyny logiczny powód, jaki nasuwa mi się na myśl, to
masohistyczna potrzeba krzywdzenia samej siebie. Nie wiem, czy
właśnie to chciałeś usłyszeć, ale nie jesteś typem człowieka,
który uwierzy w pierwszą lepszą bajkę. Nie zasłużyłeś na
mnie. To fakt niepodlegający dyskusji. Ale jestem tu. Wciąż. I
wszystko wskazuje na to, że jeszcze trochę pobędę. Nie pytaj
dlaczego. Nie pytaj, co za cholerstwo w sobie masz, które nie
pozwala mi znaleźć sobie normalnego, sensownego chłopaka, który
pokochałby mnie w sposób całkiem nieskomplikowany.
-Jestem
twoim chłopakiem?
-Myślałam,
że to kobiety czepiają się słówek.
-Słówek
czepiają się ci, którzy wciąż stawiani są przed jakimiś
niedopowiedzeniami. Jak na przykład ja.
-Słówek
czepiają się ci, którzy czepianie się mają wpisane w naturę –
oponuję.
-Więc
jestem twoim chłopakiem, czy nim nie jestem?
-Przestań.
-Chcę
wiedzieć, na czym stoję.
-Na
podłodze.
-Chcę
wiedzieć, jak często zamoczę.
-Nienawidzę
cię – podsumowuję zwięźle.
-Ale
wciąż mam to coś – podsumowuje on.
*
Nigdy
doprawdy nie absorbowała mnie kwestia splecionych dłoni – to
wydźwięk miłości czy raczej niehigienicznej wymiany potu?
Kiedy
byłam z Joem, nie zastanawiałam się, czy palce jego dłoni
oplatające moje przeguby czy łokcie, lub czy całe ramiona
owijające się wokół moich ramion i barków niosą ze sobą
charakter czysto uczuciowy. Po prostu były. Akceptowane. Nie do
przesady spocone, ale i nie całkiem suche.
Teraz
jednak, idąc parkiem i widząc pary zjednoczone w obszarze dłoni,
mniej lub bardziej spoconych, odczuwam nieprzyjemne skurcze, gdy dłoń
Justina wisi bezwiednie wzdłuż tułowia i ani myśli zjednoczyć
się z moją. Chyba tego nie lubię. Nie lubię być niezauważana.
Moja dłoń tego nie lubi. Ma z tym poważny problem.
-Jak
sądzisz: osoby będące w związku powinny trzymać się za ręce? -
pytam, siląc się na niezobowiązujący ton. A jako że Justin jest
całkiem zniedołężniały w czytaniu półsłówek wtrąconych
między wiersze, chwyta tę moją wysiloną obojętność bez
większych trudności.
-Jeśli
nie potrafią poruszać się samodzielnie, czują potrzebę, by
wymienić się swoją grzybicą palców u rąk, bądź nie wyszli
jeszcze z podstawówki, wtedy tak, jak najbardziej, ta dziecinada
jest nawet wskazana.
To
by było na tyle w kwestii romantyzmu, na który mogę liczyć. Nie
oczekiwałam go. Ale czuję się dziwnie ogołocona, zostawszy go tak
jawnie pozbawiona.
Pospiesznie
odklejony plaster pozostawia niesmak bólu i bardziej intensywnego, i
bardziej pamiętnego.
Jestem
bardziej zirytowana niż rozżalona pałętającą się gdzieś na
zszyciu powieki. Chcę ją otrzeć, jednak boję się, że gestu tak
wyraźnego może nie przeoczyć. Dmucham więc kącikiem ust i po
kilku próbach strzepuję ją z kości policzkowej. Jestem
spokojniejsza, gdy żadna kolejna nie narasta.
-A
co gdybym chciała potrzymać cię za rękę, bo jest mi zimno, bo
chcę sprawdzić, czy potrafisz, bo po prostu mam taki kaprys?
-Wtedy
musiałabyś przyznać, że jestem twoim chłopakiem. I że masz
grzybicę palców u rąk. Nie bawmy się w takie wymysły, Noelle.
Jesteś już dużą dziewczynką.
-Co
wcale nie oznacza, że nie potrzebuję odrobiny troski i opieki.
Wręcz przeciwnie, potrzebuję ich jeszcze silniej. I pragnę.
-Są
pewne rzeczy, których nie potrafię ci dać.
-Nie
uwierzę, że nie potrafisz złapać mnie za rękę. Nie mam grzybicy
palców u rąk. I chociaż potrafię poruszać się samodzielnie,
czasem chciałabym, byś mi w tym pomógł. To nie wymaga ani
wielkiego zaangażowania, ani poświęcenia z twojej strony.
-Ja
nie robię takich rzeczy.
-Zabrzmiało
to, jakbyś mówił o jakiejś zbrodni. A to tylko głupie trzymanie
się za ręce.
-Skoro
to głupie, dlaczego tak ci zależy?
Jestem
jak olej. Osiągam temperaturę zapłonu, choć niczego po mnie nie
widać.
-Może
dlatego, że jestem nastolatką, że jestem głupia i że mam swoje
własne, powszechnie akceptowane wyobrażenie związku, nawet takim,
który nie miał jeszcze szansy się rozpocząć?
Patrzy
na mnie przez chwilę. Wydaje mi się nawet, że łaskawie chwyci
moją dłoń, wydobędzie z dna piersi głębokie rzężące
westchnienie, by dać upust swojemu ogólnie rozpoznawalnemu
niezadowoleniu. Ale on tym spojrzeniem przekracza czas, po którym
powinna nastąpić jakaś reakcja, i mówi:
-Powszechnie
akceptowane wyobrażenie związku? - Przystaje w pół kroku, ze
stopą uniesioną na wysokość kostki drugiej stopy. - Zmień je.
Nie chcę być powszechnie akceptowany.
*
Ból.
Dyskomfort. Widzę obie te uciążliwości na jego twarzy i wiem, że
coś jest nie tak, jak być powinno.
Zaciska
dłonie na kierownicy znacznie mocniej, niżby wymagała tego
sytuacja. Nie ma powodu, by do tego stopnia wybielał swoje knykcie.
Na tle czarnego obicia kontrastują jak śnieg na asfalcie.
Nie
podoba mi się ta anomalia, więc dotykam ich własnymi palcami.
Myślę, że może utraciły swój naturalny bieg krwi i próbuję
przywrócić im krążenie.
Nic
się nie dzieje. Nadal trwają w jednej pozycji i marzną. A ja nadal
zastanawiam się, jak mogłabym ulżyć mu w cierpieniu, o którym
nie zostałam poinformowana.
Droga
tego wieczoru jest względnie pusta, nie ma więc ryzyka kolizji,
jednakże kiedy Justin zatrzymuje się gwałtownie na skraju pobocza
i prawego pasa ruchu, na obrzeżach lasu sięgającego samej granicy
strefy aglomeracyjnej miasta, ja sama znajduję się w strefie
podwyższonego ryzyka kolizji wewnętrznej. Bo nie wiem, co się z
nim dzieje, bo nie wiem, co powinno dziać się ze mną. I bo wiem,
że nie zostanę w to wtajemniczona.
Grymas
bólu na twarzy Justina z wolna wygrywa z jego mimiką. Wykrzywienie
kącików jego ust jest bardziej wytrwałe, niż siła, z jaką
próbuje je zwalczyć. Nadal jestem poza tym wszystkim. Poza jego
bólem, poza jego nieprawidłowościami, poza nim. I doprawdy nie
wiem, jak zasugerować, że chciałabym być wewnątrz.
-Wszystko
w porządku? - pytam, choć wiem, że tak nie jest. Pytam, bo nie
znam bardziej neutralnej możliwości wprowadzenia siebie w ten
niepoznany obszar. A jestem przekonana, że chcę do niego należeć,
mimo że nie wiem, co ta przynależność oznacza.
-Potrzebuję
tylko odrobiny – przerywa – świeżego powietrza.
Będąc
złośliwą, stwierdziłabym, że przy głównej drodze wylotowej z
Bostonu nawet sąsiedztwo lasu nie jest w stanie zbliżyć powietrza
do jakiegokolwiek rozumienia świeżości. Ale tego wieczoru żadna
złośliwość się mnie nie trzyma. Patrzę, jak wychodzi z
samochodu, wkrótce po tym wysiadam i ja. Nie powiem, żebym skradała
się za nim wgłąb lasu, ale nie przykładam też przesadnie dużej
wagi do ujawnienia swojej obecności tuż za jego plecami. O
wszystkim informuje go jedynie moja niezdarność i zaskakujący
talent do robienia hałasu w miejscu, w którym jest całkiem zbędny.
-Justin,
widzę, że coś się z tobą dzieje. Coś złego. Albo przynajmniej
nieprzyjemnego. Jako ktoś, kto może uchodzić za osobę ci bliską,
chcę wiedzieć, co to takiego.
-Jestem
pełen podziwu dla twojego wścibstwa – burczy w odpowiedzi.
To
mnie dotyka. Ten nieprzyjacielski ton. Ta kąśliwa uwaga włożona
pomiędzy kartki mojej dobroduszności. Ta wrogość – znikąd i
donikąd prowadząca. Tłumaczę to jego wybitnie złym samopoczuciem
medycznym i podążam za nim wgłąb lasu, tracąc z oczu przydrożne
światła.
-Justin,
rozmawiaj ze mną – mówię, unosząc głos do poziomu lekkiego
poirytowania. - Nic nie osiągniemy, nie rozmawiając ze sobą.
Widzę, że coś cię męczy. Być może wcale nie będę w stanie ci
pomóc. Ale będę miała świadomość, że mi ufasz i że dzielisz
się ze mną tym, co cię trapi. Jeśli ty nie widzisz w tym
większego znaczenia, wiedz, że ja widzę. Widzę ogromne. Bo
właśnie na tym polegają zdrowe relacje międzyludzkie. Na
rozmowie. Na dzieleniu się ze sobą tym, co nam doskwiera.
-Nie
próbuj być moją terapeutką - stwierdza tym samym spłowiałym
tonem.
-Jeśli
jeszcze tego nie zauważyłeś, próbuję nią być od dobrych kilku
miesięcy – odpowiadam ja. - I przez te kilka dobrych miesięcy nie
widziałam z twojej strony wyraźnego sprzeciwu. Wytłumacz więc,
dlaczego jesteś w stosunku do mnie tak oschły akurat teraz, właśnie
teraz, gdy postanowiliśmy budować relację nieco trwalszą niż
terapeutka-pacjent.
Wyczekuję
odpowiedzi z prawdziwie zapartym tchem, bo nie rozumiem. Nie rozumiem
niczego, co wydarzyło się w ciągu ostatnich kilkunastu minut, a
ilość mnożących się teorii nie pozwala żadnej konkretnej
wysunąć się na prowadzenie. Justin jest moją jedyną możliwością
zrozumienia samego siebie.
Coś
przedziera się przez niego po raz kolejny. Grymas na jego twarzy
widnieje w swej pierwotnej ostrości. To jak ukłucie. Silne i mocne,
ale też krótkie. Prędko odpuszcza, a jego rysy z nerwowo spiętych
przechodzą wyłącznie w nerwowe. Nadal nie wiem, w co owe ukłucie
godzi. Co rani i krzywdzi. Bo wiem, że coś rani. Bo wiem, że coś
krzywdzi. I wydaje mi się, że to nie sam ból wprowadza Justina w
ten stan poirytowania i opryskliwości, ale świadomość, że jest.
I że prawdopodobnie będzie. Bo gdyby znał sposób, by się go
pozbyć, zrobiłby to.
Podchodzę
do niego, bo nie mogę dłużej patrzeć, jak męczy się z czymś, z
czym nie chce mnie zaznajomić, i delikatnie kładę mu dłoń na
ramieniu. Robię to, choć wiem, że dotykanie go w jakikolwiek
sposób związany ze współczuciem jest ostatnim, czego by sobie
życzył, i zastanawiam się, czy to jeszcze żal, czy już
złośliwość.
-Kurwa,
Noelle, nie potrafisz zrozumieć, że nie każdy chce rozmawiać o
każdej porze dnia i nocy, dzielić się swoimi cholernymi
wewnętrznymi przemyśleniami, ani utrzymywać kontakt fizyczny –
strąca moją dłoń – który w twoim mniemaniu ma jakiekolwiek
właściwości łagodzące?
-Nie
drzyj się na mnie – karcę go. - Jeśli boli cię głowa, powiedz
mi o tym, normalnie, wprost, i zaznacz, że ten ból minie, jeśli
pozwolę ci pobyć chwilę w ciszy. Jeśli czujesz się źle w
jakikolwiek inny sposób, też możesz mi o tym powiedzieć. Nie będę
próbowała na siłę poprawić twojego samopoczucia. Chcę tylko
wiedzieć, w czym tkwi problem. Jedno zdanie. Może nawet słowo.
Chcę wiedzieć, co się z tobą dzieje. Nie proszę o zbyt wiele.
-Ja
też nie proszę o zbyt wiele: idź w cholerę i przestań bawić się
w matkę, którą nie jesteś.
Odpycha
mnie, wtedy tak naprawdę, choć w niejednoznaczny sposób. I mimo że
nadal nie wszystko z nim w porządku, mimo że nadal jest
podziurawiony tym bólem, do którego nie chce się przyznać, i nie
w pełni sił, rusza dziarskim krokiem z powrotem do samochodu.
Utrzymuję się w pewnej odległości za nim, nadając jak pozytywka
o prawach rządzących właściwymi związkami międzyludzkimi. I
choć wiem, że jestem męcząca, chcę mu pokazać, że on również
jest – nie odpowiadając na każde z moich zawiadomień. Dopiero po
dotarciu do samochodu widzę, jak tragicznie na siebie oddziałujemy.
Justin
odcina się od mojej paplaniny, wsiadając do samochodu i
zatrzaskując drzwi. Jeszcze zanim kończę zdanie, on rusza, a
ziemia zalegająca na poboczu wystrzeliwuje spod okręcających się
w miejscu opon. Widzę smugi tylnych reflektorów kurczące się w
oddali, coraz bardziej wtapiające się w mrok wieczoru i nieliczne
odblaski innych samochodów sunących drogą. I jeszcze zanim
zupełnie znika mi z oczu, zaczynam płakać łzami ciężkimi,
lepkimi i oślepiającymi.
Bo
zostawił mnie samą, na skraju lasu, kilometry od domu i kilometry
od namiastki bezpieczeństwa. Bo odjechał, bo odjechał beze mnie,
bo postanowił beze mnie zrobić cokolwiek. A łzy są tym cięższe,
im silniej utwierdzam się w przekonaniu, że żadne światła
powracające z naprzeciwka nie są jego światłami.
Piesza
wędrówka do domu pochłania trzy godziny i dwadzieścia siedem
minut, całą masę energii wewnętrznej i zewnętrznej, doprowadza
do ilości nadmiernej ilości potu, który zamarza na moim czole wraz
z podmuchami arktycznego wiatru z północy. I chociaż gdzieś w
głębi ciała czuję przemarznięcie i ogólne wyziębienie,
spazmatyczne napady płaczu utrzymują temperaturę mojego ciała na
poziomie niewstrzymującym procesów życiowych.
Wchodzę
do domu późną wieczorową porą, zanim jednak rodzice przenieśli
swe codzienne rytuały z salonu do sypialni. Widząc mnie, moją
zapłakaną i opuchniętą twarz, nie wskrzeszają w sobie zapalnych
reakcji, nie podrywają się z krzeseł, ani nie chwytają za
siwiejące włosy na skroniach. Ojciec pyta tylko:
-Jesteś
pewna, że to wszystko jest tego warte?
A
ja nie jestem w stanie powiedzieć, co wchodzi w skład wspomnianego
wszystkiego. I nie wiem też, jak mogłam pomyśleć, że
kiedykolwiek będzie warto.
~*~
nie mogę uwierzyć, że tyle czasu męczyłam się z tym rozdziałem, przepraszam
w lutym odbywałam praktyki hotelarskie. miesiąc pracy za darmo. to chyba najbardziej bezprodukcyjny okres w moim życiu
ogólnie nie ukrywam, że jestem już zmęczona tym opowiadaniem i zbliżamy się do końca, bo widzę sama przed sobą, że coraz bardziej je psuję, czego strasznie żałuję, bo miało wyjść zajebiście. w każdym razie w marcu będę miała dużo czasu, więc mam nadzieję, że wynagrodzę wam ten czas oczekiwania
w razie gdybyście się martwili, po tym opowiadaniu od razu zaczynam następne, mam nadzieję równie ciekawe i mam również nadzieję że trochę mniej zagmatwane i poskręcane :)
ask.fm/Paulaaa962
Mam nadzieję, że następny rodział pojawi się znacznie szybciej nie mogę się doczekać
OdpowiedzUsuńNiczego nie psujesz jest świetnie kazdy czasem ma spadek formy ale sie nie obwiniaj bo jak naposalas masz ograniczony czas na twurczosc... Nie moge sie doczekac nowych opowiadan i rozdzialow :* ;* <3 <3 :) (jesli sa bledy to przepraszam ) xD
OdpowiedzUsuńNastępny :D
OdpowiedzUsuńWiem, ze autor zawsze jest krytyczny co do swojej pracy, to mimo to dla mnie to jest fantastyczne, masz niesamowity styl pisania + cieszę się, że jestem z toba od dalekich początków, i mogę obserwować jak dojrzalsza stawała się twoja praca 😊
OdpowiedzUsuńLiczę no to, że nie zakończysz szybko tego opowiadania to fakt, że czekamy z niecierpliwością na każdy następny rodział ale chcemy żeby trwało ono jak najdłużej.
OdpowiedzUsuńNext plisss
OdpowiedzUsuńBłagam nie bądź wobec siebie taka krytyczna kochamh to opowiadanie.
OdpowiedzUsuń