Na
podłodze zastaje mnie poranek. Puka w szybę wschodzącym słońcem
i pyta, czy powinien być zmartwiony minioną nocą spędzoną na
dywanie.
Odpowiadam
uprzejmie, że powinien być zmartwiony wyłącznie kierunkiem, jaki
obrały moje nocne rozważania. Debatowałam bowiem na temat
ewentualnego bardziej intymnego uczucia, którym powinnam, lub też
nie powinnam obdarzyć Justina. Jestem zbulwersowana zaskakująco
niewielką ilością argumentów przeciw. Gdy o piątej o świcie
przenoszę się z dywanu na łóżko, wcale ich nie przybywa.
Schodząc
na śniadanie w porze odpowiedniej dla sobotniego poranka, mam w
głowie wyłącznie nagle napiętą sytuację między mną i
Justinem. Napięta rodzicielska atmosfera zdaje się nie uwierać tak
jak dotychczas. Albo silniejsza niewygodna bez trudu wypiera słabszą
niedogodność. Jeśli miałabym możliwość wyboru, napięcie
domowe jest mniej bezsenne.
-Noelle?
- próbuje dyskretnie mama, a ton jej głosu wskazuje na to, że
próbę tę podejmuje już któryś kolejny raz. - Dziecko, spałaś
w nocy choć chwilę? Oczy masz napuchnięte, jakbyś od dłuższego
czasu trenowała boks.
Pochlebia
mi jej uprzejmość. Obawiam się tylko, że w kwestii złagodzenia
napiętej atmosfery, jestem jedyną, która zauważa tę wzmożoną
łagodność.
A
jednak nie mam racji, gdy siadam do stołu, przy którym nie brakuje
nakrycia dla mnie. Nie mam racji, gdy zapach z talerza oznaczony jest
rezerwacją na moje dane personalne. I nie mam racji, gdy ojciec
wyłania się zza przeterminowanej gazety, na której czytanie ma
czas wyłącznie w weekendy, opiera się o blat stołu i przyjmuje
mimikę twarzy oznaczającą rozejm. Mama, wzorując się na jego
układzie zmarszczek i stopniu zadarcia brwi, przybiera minę
zbliżoną i siada naprzeciwko.
-Tak
dłużej być nie może – zabiera głos, obszerny na niewielkim
kuchennym krześle. Ku zdziwieniu wszystkiego, co zdolne jest do
zdziwienia, jego okrzyk nie ma bezpośredniego związku z Justinem.
Ma jedynie pośredni, jako że obie strony konfliktu są w
bezpośrednim połączeniu ze mną.
-W
tej jednej kwestii nie mogę się sprzeciwić – odpowiadam
kulturalnie, choć i tak jakaś szczypta ironii podrażnia mi język.
-Chcielibyśmy
odzyskać nasze dziecko. A dokładniej kontakt z nim. Jesteśmy jedną
rodziną, a zachowujemy się jak obcy sobie ludzie. A to zaprzecza
definicji rodziny.
-Nie
oczekuję od was niczego ponad akceptację moich własnych decyzji.
Nawet gdyby miały być niewłaściwe lub absurdalne. Dopóki nie
wykraczam poza granice prawa, nie macie możliwości... ograniczania
mnie. Nawet w sprawach, które wydają wam się całkiem niesłuszne.
Jeśli popełniam błąd, jest on moim osobistym i wam nie przyjdzie
za niego płacić.
-Właśnie
to chcieliśmy ci zakomunikować – stwierdza spokojnym tonem. Jest
zbliżony do tego, który intonował mi bajki do poduszki, choć
wciąż z lekką rezerwą. - Dopóki nie robisz niczego, co
zagrażałoby twojemu bezpieczeństwu prawnemu, nie możemy przypiąć
cię do kaloryfera i urządzić na tobie eksperymentu głodowego.
Wiesz, co musisz zrobić, by trzymać się z dala od ognia?
-Sparzyć
się – odpowiadam.
-Otóż
to. Żadne z nas, choćbyśmy nie wiem, jak bardzo chcieli cię przed
tym uchronić, nie sparzy się za ciebie.
Nie
mówię, że nie każdy ogień parzy. A w każdym razie nie każdy
przygasający ogień parzy. Nieskonfliktowani, jesteśmy znacznie
bardziej urodziwi. Jako rodzina. I jako ludzie.
-Jest
takie mądre przysłowie, że w przypadku ludzi, tolerancja to za
mało. Nie łudź się jednak, drogie dziecko, że kiedykolwiek
zaczniemy go tolerować. Nie dostrzegam w nim zbyt wiele z człowieka.
-Byłbyś
zdziwiony, gdybyś odkrył tę ilość – mówię półszeptem.
Pozwalam im usłyszeć, nie pozwalam kwestionować. - Cieszę się,
że w końcu akceptujecie moje własne ewentualne błędy. Wiem, że
ekstremalnie ciężko wam w to uwierzyć, ale on się zmienił. Być
może nie tak, jakbyście sobie tego życzyli, jak wszyscy byśmy
sobie tego życzyli, ale jest odrobinę mniej nieokrzesany i odrobinę
bardziej ludzki, niż był dotychczas. Ale nie każę wam tego
przyswajać. Na razie wystarcza mi, że ponownie akceptujecie i
tolerujecie w tym domu mnie.
Pogrzebanie
wojennej nerwowości tworzy więcej przestrzeni temu, czym nie mam
najmniejszej ochoty się martwić. A jednak robię to nieumyślnie.
Jestem zażenowana zmartwieniem jego uczuciami. Jakby czyjaś
abstrakcyjna miłość była ku temu powodem.
Przez
resztę jasnych godzin dziennych próbuję spać. Zmęczenie mi nie
pozwala. Jestem zbyt wycieńczona na sen. Brak mi energii, która
pozwoliłaby mi zasnąć.
W
trakcie obiadu rodzice nie mają problemu z dostrzeżeniem mojego
wewnętrznego poruszenia, Sami są jednak zbyt poruszeni faktem, że
znów mogą być świadkami moich przeżyć wewnętrznych, by w
jakikolwiek sposób zareagować. Wysiedzenie na krześle jest niemal
nieuchwytne i wbrew pozorom twardość drewnianego krzesła nie ma na
to najmniejszego wpływu. Od ścian mojego mózgu odbija się myśl o
tym zadziwiającym uczuciowym odkryciu sprzed kilku godzin i to ona
porusza całym moim ciałem. Ta wersja poruszenia brzmi bezpieczniej
niż proces podekscytowanego podrygiwania na wieść o czyichś
uczuciach. Nawet gdy wydaje mi się, że uczuć tych nie chcę, nie
potrzebuję i mogę nazwać zbędnymi.
Chciałabym
wykonać jakiś krok w kierunku poprawy mojego samopoczucia, które
nie ma doprawdy żadnego powodu, by być rozchwiane, ale jedyne, na
co się decyduję, to spacer z Budyniem i głębokie nadzieje, że
uszczknę odrobinę z jego beztroski. Wychodzimy z domu w szarość
popołudnia. Instruuję go na wstępie, jaki rodzaj zachowań
spowoduje, że odpuszczę mu smycz i maleńką obrożę, a potem
biorę go pod pachę i brnę do pierwszego autobusu, który zawiezie
nas do pobliskiego parku, jako że moje rozterki pogłębiają i tak
już zaawansowane lenistwo. Jestem skora spędzić spacer w autobusie
i pozwolić Budyniowi wyszaleć się pomiędzy gęsto rozstawionymi
ludzkimi nogami.
Niestety,
jego żywiołowość sprawia, że zostajemy wyproszeni dwa przystanki
przed parkiem. Wlokę nogę za nogą, przez kałuże i inne dowody
globalnego ocieplenia w sezonie zimowym. Nie wiem, czy tworzę
blokadę, a ona zawodzi, czy po prostu pozwalam sobie do tego
powrócić. Ale znów jestem wśród stad spłoszonych ptaków, a
każdy z nich echem przypomina o swoim znaczeniu. Jakbym miała
jakąkolwiek szansę o nim zapomnieć.
A
potem myślę, że być może wszystko błędnie interpretuję. Że
może literacki sposób wysławiania w przypadku Justina jest zwykłym
zaburzeniem osobowości, które sprawia, że czuje się jak osoba
nieco bardziej wartościowa społecznie. Że jego spłoszone ptaki są
przypadkową metaforą, którą ja, uboga w uczucia dziewczynka,
która chciałaby coś znaczyć, nie będąc tego znaczenia świadoma,
rozdyma do niewyobrażalnych rozmiarów.
A
jeszcze później sama gubię wątek tych rozważań i mam silne
postanowienie, by dać mu odejść.
-Budyń!
- wołam, gdy bezpieczna odległość, na jaką ma prawo się
oddalić, zostaje przekroczona. - Wiesz, że nie bawią mnie twoje
sztuczki z uciekającym psem. Wracaj tu natychmiast!
Ale
on postanawia okazać odrobinę młodzieńczego buntu. Jego
nieproporcjonalnie krótkie i niestabilne łapy drżą na mrozie,
mimo to nadwyręża je, brnąc przez niewielkie zaspy zbrylonego
śniegu i sądząc, że pogoń za nim jest spełnieniem moich
najskrytszych marzeń. Nie okazuję zniechęcenia, ale Budyń chyba
je dostrzega, gdy jego sprint nie pociąga za sobą mojego sprintu.
Jest tak daleko, że niemal tracę go z oczu, gdy w końcu zwalnia i
maszeruje jak dziecko ograniczone pieluchą między nogami.
Dopóki
na coś nie wpada. Owym czymś jest umięśniona łydka opinająca
nogawkę jeansów, ale w sposób nieprzesadny, smaczny i
obstawiałabym komfortowy. Nie opuszcza mnie wrażenie, że ze
wszystkich łydek na świecie, które nie są łydkami moimi czy
Sary, to właśnie te dwie, zatrzymujące Budynia przed samobójczą
śmiercią pod kołami o dowolnej wielkości – każdy ich rozmiar
byłby w stanie zmielić go na pasztet - znam najlepiej. Mrok i
odległość pozwalają mi na pozostanie w ukryciu. Nie jestem w
stanie powiedzieć, dlaczego tak ciężko jest mi zaakceptować myśl,
że mogłabym się z niego wyłonić. Będąc szczerą, nawet nie
biorę jej pod uwagę.
Boję
się, że podejrzenie głęboko skrywanych uczuć wyszłoby na jaw.
Lub
boję się, że podejrzenie głęboko skrywanych uczuć przybrałoby
kontur tragikomicznej pomyłki.
Zza
drzewa obserwuję, jak Justin przystaje, pochyla się i dźga Budynia
pod żebrem. Reakcja potencjalnej ofiary tego spotkania nieco mnie
zdumiewa. Jego wysoko zadarty choć krótki ogon i łapy, które
zamiast biec i kurzyć, stoją nieruchomo na parkowej alei, nijak
współgrają z krzywdą, którą rzekomo doświadczył przed
miesiącami z ręki Justin bądź z obu jego rąk. Z niedowierzaniem
przyglądam się tej rozrośniętej relacji i ze skupieniem poszukuję
ogniwa, które mogłoby stanowić punkt zapalny tych dwojga. Ale
oboje są pod tym względem obnażeni.
Justin
najwyraźniej rozpoznaje Budynia, bo bierze go na ręce i wpierw
rozgląda się przez oba ramiona, a nie dostrzegłszy mnie,
niespiesznym krokiem rusza w stronę osiedla. Swojego. Nie mam odwagi
do niego podbiec i zażądań zwrócenia ożywionej własności. Nie
mam też odwagi pozostawić tego ożywienia na jego pastwę, więc
skradam się za nimi aż do wejścia do kamienicy, zachowując odstęp
dwustu psich kroków. Nie wiedząc, w jaki sposób zamierzam dokonać
odsieczy, używam schodów ewakuacyjnych, by wdrapać się na piętro
pod sypialnianym oknem Justina. Jest otwarte, lecz przymknięte, z
zaciągniętą zasłoną i ciemnym wnętrzem za szybą. Siadam na
metalowym schodku. Marznąc, wcale nie potęguję swojej trzeźwości.
Jestem tak samo niepomysłowa.
W
końcu decyduję się nieco nachylić, naprzeć czołem na okno,
powąchać jego kolację albo podsłuchać zbulwersowany ton
skierowany w stronę Budynia, nawołujący do bardziej umiejętnego
wstrzymywania moczu. Wydaje mi się, że słyszę pazury zeskrobujące
farbę z łazienkowych drzwi, aczkolwiek codzienna pielęgnacja
Budynia i liczne zabiegi kosmetologiczne odbierają mu sposobność
poinformowania sąsiadów o byciu przetrzymywanym, głodzonym i
więzionym.
Pierwszy
ułamek sekundy poświęcam myśli, że przytyłam. Że masa i
objętość mojego ciała wzrosła do zatrważającego poziomu
pozwalającego skruszyć szkło wyłącznie przy pomocy dotknięcia
go czołem. A potem orientuję się, że leżę w niekształtnej
pozie na łóżku Justina, a wokół mnie nie ma odłamków szkła.
Jest tylko Justin trzymający rękę na klamce okna, nadzorujący
jego zamknięcie po moim historycznym pokazie dyskrecji.
-Właściciele
zaginionych psów z reguły zgłaszają się po swoje zguby drzwiami
– oznajmia beznamiętnie. Jestem zziębnięta chłodem wieczoru,
ale przy chłodzie jego głosu do tej pory wrzałam.
-Mój
pies nie zaginął – oznajmiam krótko. - Został uprowadzony.
-Uprowadzone
jednostki z reguły nie ukazują radości ze względu na bycie
uprowadzonym – zauważa.
-Nie
zna życia – kwituję. - Jest młody i głupi. Wiele nauki przed
nim.
Okno
zostaje zamknięte. Bez odgłosów miasta, cisza w mieszkaniu dociska
mnie do materaca.
-Po
co przyszłaś? - pyta mrukliwie. W takcie tego weselnego tonu tracę
motywację do jakiejkolwiek wymiany zdań. - Psa odesłałbym ci
pocztą.
-Dlaczego
jesteś tak nieuprzejmy? - pytam głosem, który w sposób
niekontrolowany postanawia drżeć. Boję się odezwać po raz
kolejny. Boję się, że te wokalne drgawki przybiorą na sile. -
Wściekasz się, że mnie kochasz?
Gdybym
mogła spojrzeć na ten wydźwięk desperacji z bardziej odległej
perspektywy, stwierdziłabym zapewne, że w tym momencie dokonaliśmy
zmiany etapów. A jako że przyroda każdy kres zastępuje pewnym
bliżej nieokreślonym początkiem, jesteśmy niemrawo przepychani
przez fazę wstępną.
Omyłkowo
pomijam moment, w którym mogłabym wymówić się przejęzyczeniem.
Więc mówię wszystko to, w czym nie ma miejsca na błędy językowe.
-Ta
wzmianka o płoszeniu ptaków – zaczynam chaotycznie. - Na nowo
przeczytałam wszystkie twoje listy. Nie wierzę w tak niewiarygodne
zbiegi okoliczności, zwłaszcza w kwestiach tak istotnych jak
wyznawanie uczuć. I nie wmawiaj mi, proszę, że to nie ty jesteś
ich autorem. Tego rodzaju zbiegom okoliczności nie dowierzam tym
bardziej.
Przez
dłuższą chwilę Justin nie otwiera ust. A kiedy w końcu to robi,
znów zaczynam mówić, bo jego słowa są zbyt nieprzewidywalne i
nie zdołałam jeszcze oswoić się z myślą, że mogę je usłyszeć.
-Niemówienie
prawdy to też kłamstwo. Jesteś paskudnym kłamcą – atakuję
tempem karabinu maszynowego. Nie potrafię oskarżać go wolniej. Nie
potrafię oskarżać go tak, by część tych oskarżeń zrozumiał.
- I co to za infantylne podchody z płoszeniem ptaków? To jakiś
tajny szyfr, o którym nie zdążyłeś mnie poinformować?
Rzecz
dzieje się jeszcze kilkakrotnie – on prawdopodobnie postanawia
uszczknąć słowo lub dwa, a ja tak bardzo chcę owe słowo
usłyszeć, że ze względu na strach przed zawodem, nie pozwalam mu
zabrać głosu. Włączam się jak pozytywka sterowana jego
przedmonologowym wdechem.
Aż
w końcu to on zamyka moje usta. W sposób mechaniczny, nie mniej
skuteczny niż niedopracowany mój. Ciężar jego ciała opadający
na łóżko, opadający na mnie, jest niemal zbyt nieznośny, bym
mogła udoskonalić go wzajemnym przyciąganiem fizycznym lub inną
kwestią zrodzoną z przyjemności. A jednak to robię. Jego
nieznośny ciężar pozbawiający mnie oddechu, pozbawia mnie oddechu
w sposób ekscytujący i emocjonujący. Jego nieznośny ciężar
nadłamujący mi kości, nagle nadłamuje kości całkiem
nieprzydatne i nieużyteczne. Jego nieznośny ciężar i ciepło jego
ciała stawiające w płomieniach wszystkie moje ubrania, wciąga w
płomienie również nagą mnie.
-Nie
umiem nazywać żadnych uczuć w sposób, w który ty byś je nazwała
– mówi wreszcie, a jego wargi skraplają wilgoć słów na obrzeża
moich. - W sposób, w który ktokolwiek by je nazwał – dopowiada.
- Nie mogę powiedzieć, że cię kocham, bo nie mam nawet
najdrobniejszego pojęcia, co oznacza kochanie. Dlatego posługuję
się swoim własnym językiem, który ja doskonale rozumiem i którego
ty nawet nie próbuj zrozumieć, - Całuje mnie w międzyczasie.
Pocałunek, nawet tak pobieżny i ledwie zahaczający usta wydaje się
znacznie bardziej właściwy, niż porozumiewanie się w dwóch
różnych językach. - Ale coś czuję. Tutaj – Dotyka jabłko
Adama nieco powyżej przełyku. - I tutaj. - Przenosi dłoń na jedną
ze swoich skroni. Jestem zdolna uwierzyć, że jego uczucia kumulują
się w głowie. Odpowiada mi to racjonalne podejście do
nieracjonalnej kwestii jaką jest potencjalna miłość. Niewątpliwie
mózg stanowi mniejsze zagrożenie niż serce, czyjekolwiek, a na
jego nie chcę poświęcać choćby myśli. - Tam też. - Skłania
głowę ku krokowi w jeansach, ale w przyzwoity sposób pozostawia
ten obszar nietykalnym. - Ale to nie ma akurat wiele wspólnego z
płoszeniem jakichkolwiek ptaków.
Wtedy
wiem już, że tego wieczoru ponownie wejdę z nim w najintymniejszy
z intymnych stosunków, lecz jeszcze zanim on również się o tym
dowiaduje, postanawiam, że tym razem będzie inaczej. Bo nie jest
jedynym, któremu coś spala się w trzewiach. I nie jest jedynym,
który nie zna choćby zbliżonej definicji słownikowej tego
niekontrolowanego samozapłonu.
Z
naturalnych praw fizjologicznych wynika, że w relacji dwojga ludzi,
jedna strona musi być stroną nieco bardziej dominującą. Ta myśl
nachodzi mnie, gdy jedno z nas zapoczątkowuje pocałunek – bo musi
być to jedno z nas. Dwoje ludzi nie przystępują do tego samego
działania w tej samej chwili życia. Nawet olimpijski start
opóźniony jest o milisekundy względem poszczególnych zawodników.
W każdym razie nasze usta znów mają ze sobą wiele wspólnego i to
jedna ze stron sprowokowała je do tego. Nie chcę myśleć, skąd
wypłynął ten impuls.
-Jeśli
zaczniesz rozpinać mi spodnie, pomyślę, że rosyjscy szpiedzy
dokonywali złożonych badań na twoim mózgu – stwierdza i jakby
trochę się ode mnie odsuwa; w każdym razie oddala się dolna
połowa jego ciała, gdy górna wciąż uczestniczy w cyrkulacji
śliny z ust do ust. - Czy to, co powiedziałem, cokolwiek zmieniło?
-Nie
wiem – wyznaję szczerze. - Nie mam takiej odwagi, by pozwolić
sobie debatować o tym z samą sobą. Albo z tobą. Ale coś
innego... jest. Gdzieś tu, nie do końca wiem gdzie. Może trochę
we mnie. A może trochę poza mną – jąkam z brakiem sensownie
skonstruowanej struktury wypowiedzi. - Nie obraź się, Justin, ale
naprawdę nie chcę z tobą rozmawiać.
I
wtedy on również wie, że ponownie wejdzie ze mną w
najintymniejszy z intymnych stosunków. Co prawda nie odpinam mu
spodni ani nie mam bezpośredniego wpływu na niezgrabny proces
odkrywania nagości, ale czuję się nieco bardziej zaangażowana w
ten maraton, gdy strzepuję z łóżka skarpetki, które w trudach
odhaczył z palców, albo kiedy pomagam mu przecisnąć głowę przez
zbyt wąski otwór w T-shircie. Mam swój wkład. To pierwsza ze
zmian, do których doprowadziłam z pełną świadomością swojego
działania. Nie mogę powiedzieć, że czuję się dzięki temu
doroślej. Nie jestem przekonana, czy którekolwiek z moich ostatnich
zachowań prowadzą mnie ku bardziej właściwemu pojęciu
dorosłości. Niemniej jednak czuję się... bardziej kobieco. To,
jak nieodpowiednią osobą do eksponowania mojej kobiecości przede
mną samą jest Justin, nie ma doprawdy żadnego znaczenia. Nie
sądzę, by było to prawidłowe pojęcie kobiety, ale kiedy jego
dotyk, bez przesadnej delikatności czy wyczucia, sprawia, że
drętwieją mi kończyny, w swoim własnym mniemaniu jestem kobietą.
Chcę
mu powiedzieć tyle rzeczy, tyle rzeczy, które zwykle mówię w
chwilach tego pokroju. Ale dziś nie mówię nic. Ciężko w sposób
konkretny nazwać te ospałe i szumiące bańki powietrza, które
wypuszczam, ilekroć on decyduje się na niedługą przerwę w
pocałunku, ale dalekie są jakimkolwiek słowom. Moja własna nagość
w obliczu jego wzroku jest mniej wyrazista lub bardziej ubrana, jeśli
tylko istnieje rodzaj okrytej nagości. W każdym razie, z odzieżą
wierzchnią lub bez niej, ta nagość również napełnia mnie
wewnętrzną kobietą. Nie mam jeszcze na tyle odwagi, by patrzeć w
jego oczy i napawać się myślą, że jego oczy wchłaniają moje
ciało jak ostatni przebłysk słońca, jednakże nie odmawiam sobie
przyjemności myślenia o tym.
Leżenie
na profilu ciała obok niego leżącego na profilu ciała i wszystkie
niespieszne gesty i spojrzenia, którymi w dość przypadkowy sposób
co i rusz się zahaczamy, jest największą przyjemnością
psychofizyczną, jakiej w życiu doświadczyłam. Nie jestem
wystarczająco śmiała, by dotykać całego jego ciała, w gruncie
rzeczy chyba nawet nie chcę przyzwyczajać go do tak
rozpierzchniętego na skórze dotyku. Określam jednak obszar wokół
jego prawego obojczyka i napiętego barku mianem swojego i dotykam go
z taką intensywnością, że łuszczę mu skórę. Nie umiem
zażegnać niewyobrażalnego napięcia własnego ciała, lecz przede
wszystkim nie potrafię rozpoznać przyczyny owego napięcia. Dotyk
Justina – problemem jest Justin, czy sam obcy dotyk?
Kiedy
czuję jego palce między nogami, zalewam się myślą, że to
wyłącznie tampon w przedziwny sposób pląsający poza miejscem
stałego pobytu. Ale gdy tampon ten zaczyna wzmagać wilgoć, zamiast
ją pochłaniać, nie jestem zdolna do takiego kłamstwa.
Justin
chwyta mnie za pogranicze tylnej i bocznej części lewego uda,
przekłada przez swoje biodra. Rozumiem aluzję zamiany
strategicznych pozycji, ale gdy niebawem góruję nad nim, a
odległość naszych twarzy pozwala mu dostrzec wszystko to, co mam
szansę ukryć, kryjąc pod nim również samą siebie, nachylam się,
całuję go w podbródek, a potem chowam całe zawstydzenie w jego
szyi.
Ruch
bioder wykonuje on. Wie, że czekając na zapoczątkowanie tego
rytuału z mojej strony, doprowadziłby do samoistnego
zniecierpliwienia własnej erekcji. Oparłszy się dłońmi o materac
po obu stronach jego głowy, pozwalam na rytmiczne wypełnienie,
którego doświadczam z każdym mniej i mniej cierpliwym pchnięciem
jego bioder. Niekiedy unosi je na tyle wysoko, albo to ja osiadam na
nim na tyle nisko, że moje ciało zdaje się pochłaniać całe
jego. Wtedy po raz pierwszy wydaję niekontrolowany, zawstydzający
dźwięk.
A
kiedy wiem już, jaką trajektorię ruchów obrać, tak, by powielać
jego rytm, ale i dołożyć do niego odrobinę własnej inwencji
twórczej, zaczynam poruszać miarowo w pochyle tułowia, który
pozwala mi na nieustanny kontakt z jego twarzą. Wtedy również
przekonuję się, że regularne uczestnictwo w zajęciach wychowania
fizycznego jest niewystarczające, by zapewnić dostateczną kondycję
i wytrzymałość w chwilach wzmożonej aktywności, więc po kilku
minutach, dostrzegłszy moje zmęczenie i problemy z zaczerpnięciem
powietrza, Justin chwyta mnie w biodrach i obraca tak, że oboje
zatrzymujemy się na bokach ciał. I chociaż myślę, że wciąż
obejmując go w pośladkach udami, ograniczam jego ruchy, okazuję
się popełniać tą myślą spory błąd. Justin nie ma doprawdy
najmniejszego problemu z ponownym odnalezieniem swojej przewagi nade
mną.
Nie
wiem, jak głęboko w jego karku mogę zanurzyć paznokcie, więc
zachowuję odrobinę rezerwy i rozładowuję emocje, przyciskając do
jego skóry opuszki palców. Jestem tak zaskoczona przyjemnością,
którą zaczęłam odczuwać, że początkowo odpycham ją od siebie
i kurczę. Kiedy w końcu odkrywam schemat działania i wiem, którego
z napięć powinnam się pozbyć, by kulminacja wszystkich innych
spłynęła w dół mojego podbrzusza, nie mam czasu rozważać tej
zmiany. Jestem zbyt zajęta kontrolą mojej nieuchronnie zbliżającej
się eksplozji.
Gdybym
była wulkanem, zmiotłabym Pompeje z powierzchni Ziemi, zamiast
jedynie przykryć je wulkanicznym osadem.
Proces
tarcia doprowadził do rozognienia moich narządów intymnych, a
chwila błogiego rozwiązania wbrew pozorom nie okazała się
wychładzająca. Gdyby poparzenie trzeciego stopnia wiązało się z
przyjemnością, mogłabym rzec, że podczas orgazmu, który
chwyciłam całkiem nieoczekiwanie i niemalże nieświadomie,
parująca woda spływająca moim dość ściśle określonym
wnętrzem, przybrała formę wrzącego oleju, gęstego, oblepiającego
i zastygającego na każdej ze ścianek.
Dla
tak intensywnej cielesnej uciechy byłabym w stanie skrzywdzić.
Kiedy
on również dochodzi, a nasze ciała znów stanowią dwa oddzielne
obiekty zamiast jednego skłębionego, nie rozważam ani grupy
powinności, ani grupy działań wzbronionych. Kładę policzek na
jego obojczyku. Łudzę się, że wydostać się spode mnie będzie
mu trudniej, niż wydostać się bez ingerencji mojego ciężaru. Ale
on chyba nie ma w planach ewakuacji, w każdym razie nie przed
unormowaniem oddechu. Przyglądam się jego spokojnej, choć nieco
spoconej twarzy, zamkniętym oczom, niedrżącym powiekom świadczącym
o chwilowej drzemce lub przebywaniu w stanie tuż przed zaśnięciem.
Potem mój niewidzący wzrok ociera się tylko o część jego torsu,
który wyrasta mu na drodze.
Nie
wiem, czy mogę położyć cały ciężar głowy na jego ciele; nie
wiem czy nie zdrętwieje mu ręka lub bark. Unoszę więc połowę
tego ciężaru w powietrzu, dopóki jego duża dłoń nie przyciska
mnie w kierunku ziemskiej grawitacji. Potem czas traci zwyczajowy
wymiar i nie jestem w stanie podać choćby przybliżonej prędkości
jego pędu.
To
ja ewakuuję się pierwsza. Wstaję, owijam się w piersiach cienką
narzutą łóżka i wędruję do łazienki. Robię to z dwóch
powodów. Pierwszym jest przewód moczowy pobudzony odśrodkowo.
Muszę skorzystać z toalety, zanim bezwstydnie nasączę materac
łóżka. Przede wszystkim jednak nie jestem w stanie dłużej leżeć
na jego piersi i napawać się wrażeniem normalnego seksu w
normalnym związku z normalną przeszłością i normalnymi planami
na przyszłość. A im dłużej leżę w tym spokoju i równowadze,
tym trudniej jest mi przywoływać prawidłową wizję sytuacji.
Siadam
na podłodze w łazience oparta plecami o zabudowaną wannę,
nagrzane od kaloryfera kafle spowalniają powrót moich miejsc
intymnych do prawidłowego mikroklimatu. Chwytam w jedną pięść
włosy spocone przy skórze głowy, pochylam się i kończę w
pozycji zbliżonej do embrionalnej, z głową pomiędzy kolanami.
Oczy zachodzą mi wilgocią, ale dopóki wstrzymuję mrugnięcie, nic
z nich nie wypływa. Pomimo tego niepełnego wglądu na przestrzeń
wokół mnie, widzę bose stopy Justina pojawiające się na moment u
mojego boku, a potem wędrujące w przód z zadartymi ku sufitowi
palcami, gdy siada tuż obok mnie i przyciska rdzeń kręgowy do
wanny.
Gest
objęcia mnie w barkach ramieniem nie jest ani czuły, ani delikatny,
ale ma w sobie tyle pokrzepienia i przyjacielskiej prostoty, że nie
oczekuję od niego żadnej zmiany. Przyciąga moją głowę do
swojego ciała, mój policzek znów obcuje z terenem wokół lewego
obojczyka, aczkolwiek teraz wywiera na niego inny rodzaj nacisku i
zbliżony jest raczej do tarcia. Łuszczę jego skórę symetrycznie
względem poprzedniego ogołoconego terytorium.
Nie
wie, co mógłby powiedzieć, i w żaden sposób nie próbuje udawać,
że jest inaczej. Gdybym miała nadać kształt jakimś jego słowom,
przybrałyby formę niezidentyfikowanej masy. Milczenie odgrywa
najodpowiedniejszą formę rozmowy, którą wypada nam odbyć.
-Przepraszam,
że się tak rozklejam – podejmuję w końcu.
On
kręci głową raz w prawo, raz w lewo, później na powrót w prawo.
Oznacza to mniej więcej tyle, co: 'Nie przepraszaj za coś, na co
nie masz wpływu'. Powstrzymuję więc wszystkie inne przeprosiny.
-Było
mi nieprzyzwoicie, tak, nieprzyzwoicie to adekwatne słowo,
nieprzyzwoicie dobrze. - Prostuję się nieco, ale odległość, a
raczej brak odległości między nami, nie ulega zmianie. - Widzisz?
Jednak potrafisz.
Justin
śmieje się cichym gardłowym śmiechem.
-Czuję
się jak najprawdziwszy ogier zerwany ze smyczy – żartuje
posępnie. - Ale jeśli mam być szczery, nie ma w tym żadnej mojej
zasługi. To ty. Twoje podejście. Albo swędzenie w majtkach.
Cokolwiek by to nie było, ładnie wykrzywia ci rysy twarzy.
Orientuję
się, że skrępowanie jest całkiem niepotrzebne, dopiero po chwili
skrępowania. Szczęśliwie, moja twarz dość prędko przybiera na
powrót bladą barwę kogoś, kto nie cieszy się przesadnie dobrymi
relacjami ze słońcem.
Nie
mamy sobie zbyt wiele do powiedzenia. Istnieją takie podłoża, na
których słowa wzmagają ogólny zamęt i nasza sytuacja jest
właśnie jedną z takich posadzek. Ponownie to ja ewakuuję się
pierwsza, wracam do sypialni, rozwijam ciało spod narzuty i wdrapuję
się na łóżko, głęboko pod kołdrę, tak głęboko, że poza nią
świecą tylko moje oczy.
Pozwalam
sobie myśleć przez chwilę o sprawach wymagających przemyślenia,
lecz jednocześnie wiem, że żadna z moich aktualnych myśli nie
będzie wystarczająco głęboka, bym nie wróciła do niej w czasach
mniejszej ekscytacji i wolniejszego tętna. Błąkam się więc
jedynie pomiędzy tymi iskrami zapalnymi w czaszce, wąchając
powietrze w sypialni, polując na słynny zapach seksu.
Nie
czuję go. Czuję nas.
W
pewien dziwny niepokój wpędza mnie czas oczekiwania. Minuty nadal
płyną swoim własnym ruchem zmiennym, naprzemiennie przyspieszonym
i spowolnionym, jednak Justin siedzi w zamkniętej łazience
zdecydowanie zbyt długo, zważywszy na którąkolwiek z prędkości
czasu. Zaczynam wyczekiwać go w drzwiach sypialni, a gdy go
wyczekuję, moja niecierpliwość wyłącznie się wzmaga. I kiedy w
końcu się wyłania, jestem tak zaabsorbowana stratą, którą
poniosłam ja, że początkowo nie dostrzegam dziury w jego
trzewiach, widocznej przez przeźroczystą skórę brzucha.
Siada
na nisko osadzonym fotelu w rogu sypialni, pod drugim, mniejszym z
okien. Jego obecna pozycja zbliżona do embrionalnej spowodowałaby
trwałe zmiany zwyrodnieniowe kręgosłupa i stawów, gdyby przebywał
w niej dłużej. Wygląda jak bezkształtny twór z pierza w komorze
próżniowej.
-Co
się dzieje? - pytam, bo to nie zaistniało. To trwa nadal. To coś,
co wyjada mu trzewia.
Nie
odpowiada. Spuszcza głowę jeszcze niżej, pozwala mi dostrzec orle
gniazdo na samym czubku, w kręgu zmierzwionych poduszką włosów.
Wplątując w nie palce obu dłoni, zmienia położenie gniazda, ale
go nie likwiduje.
-Justin
– mówię niespokojnie. - Co z tobą.
O
mały włos bym to przeoczyła. Minimalny wstrząs jego torsu.
Ramiona wprowadzone w przelotne drgnięcie. Wessanie powietrza nosem,
wątpliwie związane z zaczerpnięciem oddechu. Wszystkie te
niejednoznaczne czynniki dają mi siłę, by wychynąć spod kołdry,
opuścić stabilny grunt łóżka i uklęknąć tuż przy jego
stopach, by zajrzeć w tę ukrytą twarz.
-Justin,
ty... Ty płaczesz?
Dopiero
wtedy określa mnie godną dojrzenia jego twarzy. Nie jest to rodzaj
płaczu mokrego i oszpecającego z definicji. Niemniej jednak oczy ma
wilgotne, nie jest to wilgoć łazienkowej pary ani niepoprawnie
osuszonej twarzy po wieczornym prysznicu. Jest to rodzaj wilgoci
produkowany siłą odśrodkową, wypieraną z wnętrza ciała.
Dotykam jego powiekę opuszką palca, a potem przebiegam po niej
językiem. Robię to tylko po to, by rozpoznać sól. Jest.
-Skrzywdzę
cię, Noelle – charczy głosem czyimś, nie swoim. Głosem osoby o
krtani przestrzelonej głowicą rakietową. - Jestem święcie
przekonany. Nie mam innego wyjścia.
Postanawiam
nie potęgować jego wstydu i zamiast dłużej prowadzić ewidencję
ilości zawstydzeń pojawiających się na jego twarzy, staję na
prostych nogach i przytulam jego gorącą głowę do nagiej piersi.
-Zrobiłeś
to już nie raz – uspokajam go nieumiejętnie. - Nie jestem w
stanie obiecać, że kiedykolwiek cię pokocham, Justin – mówię,
dziedzicząc nieco z jego płaczliwego tonu. Całuję go w punkt
łączący czoło z linią włosów. - Ale mogę ci zagwarantować,
że dołożę wszelkich starań, by sobie na to pozwolić.
~*~
to nawet nie jest tak, że nie mam weny czy ochoty. zazwyczaj odbywa się to tak, że napiszę sobie dość wcześnie pierwsze dwie strony rozdziału, zadowolona, że może tym razem uda się dodać prędzej. potem przychodzą dwa tygodnie w których nie mam czasu napisać absolutnie nic, a potem z ogromnym zapasem weny kończę rozdział w dwa dni. przepraszam was za tę regularność. mogę tylko obiecać, że rozdziały na 100% nie przestaną się pojawiać:)
ask.fm/Paulaaa962
Nie lubię tak długo czekać na twoje rozdziały bo są cudowne i nie mogę się doczekać kolejnychh
OdpowiedzUsuńKiedy pojawi się kolejny?
OdpowiedzUsuńNext pliss :D
OdpowiedzUsuńCudo 👌
OdpowiedzUsuńKiedy next ? ;*
OdpowiedzUsuńProszę następny... Może na walentynki (walętynki xD) cudowny <3 <3 <3 ;*
OdpowiedzUsuńzobaczymy co da się zrobić :)
UsuńNastępny ! <3
OdpowiedzUsuń