środa, 24 stycznia 2018

Rozdział 27 - Trochę starań


Na podłodze zastaje mnie poranek. Puka w szybę wschodzącym słońcem i pyta, czy powinien być zmartwiony minioną nocą spędzoną na dywanie.
Odpowiadam uprzejmie, że powinien być zmartwiony wyłącznie kierunkiem, jaki obrały moje nocne rozważania. Debatowałam bowiem na temat ewentualnego bardziej intymnego uczucia, którym powinnam, lub też nie powinnam obdarzyć Justina. Jestem zbulwersowana zaskakująco niewielką ilością argumentów przeciw. Gdy o piątej o świcie przenoszę się z dywanu na łóżko, wcale ich nie przybywa.
Schodząc na śniadanie w porze odpowiedniej dla sobotniego poranka, mam w głowie wyłącznie nagle napiętą sytuację między mną i Justinem. Napięta rodzicielska atmosfera zdaje się nie uwierać tak jak dotychczas. Albo silniejsza niewygodna bez trudu wypiera słabszą niedogodność. Jeśli miałabym możliwość wyboru, napięcie domowe jest mniej bezsenne.
-Noelle? - próbuje dyskretnie mama, a ton jej głosu wskazuje na to, że próbę tę podejmuje już któryś kolejny raz. - Dziecko, spałaś w nocy choć chwilę? Oczy masz napuchnięte, jakbyś od dłuższego czasu trenowała boks.
Pochlebia mi jej uprzejmość. Obawiam się tylko, że w kwestii złagodzenia napiętej atmosfery, jestem jedyną, która zauważa tę wzmożoną łagodność.
A jednak nie mam racji, gdy siadam do stołu, przy którym nie brakuje nakrycia dla mnie. Nie mam racji, gdy zapach z talerza oznaczony jest rezerwacją na moje dane personalne. I nie mam racji, gdy ojciec wyłania się zza przeterminowanej gazety, na której czytanie ma czas wyłącznie w weekendy, opiera się o blat stołu i przyjmuje mimikę twarzy oznaczającą rozejm. Mama, wzorując się na jego układzie zmarszczek i stopniu zadarcia brwi, przybiera minę zbliżoną i siada naprzeciwko.
-Tak dłużej być nie może – zabiera głos, obszerny na niewielkim kuchennym krześle. Ku zdziwieniu wszystkiego, co zdolne jest do zdziwienia, jego okrzyk nie ma bezpośredniego związku z Justinem. Ma jedynie pośredni, jako że obie strony konfliktu są w bezpośrednim połączeniu ze mną.
-W tej jednej kwestii nie mogę się sprzeciwić – odpowiadam kulturalnie, choć i tak jakaś szczypta ironii podrażnia mi język.
-Chcielibyśmy odzyskać nasze dziecko. A dokładniej kontakt z nim. Jesteśmy jedną rodziną, a zachowujemy się jak obcy sobie ludzie. A to zaprzecza definicji rodziny.
-Nie oczekuję od was niczego ponad akceptację moich własnych decyzji. Nawet gdyby miały być niewłaściwe lub absurdalne. Dopóki nie wykraczam poza granice prawa, nie macie możliwości... ograniczania mnie. Nawet w sprawach, które wydają wam się całkiem niesłuszne. Jeśli popełniam błąd, jest on moim osobistym i wam nie przyjdzie za niego płacić.
-Właśnie to chcieliśmy ci zakomunikować – stwierdza spokojnym tonem. Jest zbliżony do tego, który intonował mi bajki do poduszki, choć wciąż z lekką rezerwą. - Dopóki nie robisz niczego, co zagrażałoby twojemu bezpieczeństwu prawnemu, nie możemy przypiąć cię do kaloryfera i urządzić na tobie eksperymentu głodowego. Wiesz, co musisz zrobić, by trzymać się z dala od ognia?
-Sparzyć się – odpowiadam.
-Otóż to. Żadne z nas, choćbyśmy nie wiem, jak bardzo chcieli cię przed tym uchronić, nie sparzy się za ciebie.
Nie mówię, że nie każdy ogień parzy. A w każdym razie nie każdy przygasający ogień parzy. Nieskonfliktowani, jesteśmy znacznie bardziej urodziwi. Jako rodzina. I jako ludzie.
-Jest takie mądre przysłowie, że w przypadku ludzi, tolerancja to za mało. Nie łudź się jednak, drogie dziecko, że kiedykolwiek zaczniemy go tolerować. Nie dostrzegam w nim zbyt wiele z człowieka.
-Byłbyś zdziwiony, gdybyś odkrył tę ilość – mówię półszeptem. Pozwalam im usłyszeć, nie pozwalam kwestionować. - Cieszę się, że w końcu akceptujecie moje własne ewentualne błędy. Wiem, że ekstremalnie ciężko wam w to uwierzyć, ale on się zmienił. Być może nie tak, jakbyście sobie tego życzyli, jak wszyscy byśmy sobie tego życzyli, ale jest odrobinę mniej nieokrzesany i odrobinę bardziej ludzki, niż był dotychczas. Ale nie każę wam tego przyswajać. Na razie wystarcza mi, że ponownie akceptujecie i tolerujecie w tym domu mnie.
Pogrzebanie wojennej nerwowości tworzy więcej przestrzeni temu, czym nie mam najmniejszej ochoty się martwić. A jednak robię to nieumyślnie. Jestem zażenowana zmartwieniem jego uczuciami. Jakby czyjaś abstrakcyjna miłość była ku temu powodem.
Przez resztę jasnych godzin dziennych próbuję spać. Zmęczenie mi nie pozwala. Jestem zbyt wycieńczona na sen. Brak mi energii, która pozwoliłaby mi zasnąć.
W trakcie obiadu rodzice nie mają problemu z dostrzeżeniem mojego wewnętrznego poruszenia, Sami są jednak zbyt poruszeni faktem, że znów mogą być świadkami moich przeżyć wewnętrznych, by w jakikolwiek sposób zareagować. Wysiedzenie na krześle jest niemal nieuchwytne i wbrew pozorom twardość drewnianego krzesła nie ma na to najmniejszego wpływu. Od ścian mojego mózgu odbija się myśl o tym zadziwiającym uczuciowym odkryciu sprzed kilku godzin i to ona porusza całym moim ciałem. Ta wersja poruszenia brzmi bezpieczniej niż proces podekscytowanego podrygiwania na wieść o czyichś uczuciach. Nawet gdy wydaje mi się, że uczuć tych nie chcę, nie potrzebuję i mogę nazwać zbędnymi.
Chciałabym wykonać jakiś krok w kierunku poprawy mojego samopoczucia, które nie ma doprawdy żadnego powodu, by być rozchwiane, ale jedyne, na co się decyduję, to spacer z Budyniem i głębokie nadzieje, że uszczknę odrobinę z jego beztroski. Wychodzimy z domu w szarość popołudnia. Instruuję go na wstępie, jaki rodzaj zachowań spowoduje, że odpuszczę mu smycz i maleńką obrożę, a potem biorę go pod pachę i brnę do pierwszego autobusu, który zawiezie nas do pobliskiego parku, jako że moje rozterki pogłębiają i tak już zaawansowane lenistwo. Jestem skora spędzić spacer w autobusie i pozwolić Budyniowi wyszaleć się pomiędzy gęsto rozstawionymi ludzkimi nogami.
Niestety, jego żywiołowość sprawia, że zostajemy wyproszeni dwa przystanki przed parkiem. Wlokę nogę za nogą, przez kałuże i inne dowody globalnego ocieplenia w sezonie zimowym. Nie wiem, czy tworzę blokadę, a ona zawodzi, czy po prostu pozwalam sobie do tego powrócić. Ale znów jestem wśród stad spłoszonych ptaków, a każdy z nich echem przypomina o swoim znaczeniu. Jakbym miała jakąkolwiek szansę o nim zapomnieć.
A potem myślę, że być może wszystko błędnie interpretuję. Że może literacki sposób wysławiania w przypadku Justina jest zwykłym zaburzeniem osobowości, które sprawia, że czuje się jak osoba nieco bardziej wartościowa społecznie. Że jego spłoszone ptaki są przypadkową metaforą, którą ja, uboga w uczucia dziewczynka, która chciałaby coś znaczyć, nie będąc tego znaczenia świadoma, rozdyma do niewyobrażalnych rozmiarów.
A jeszcze później sama gubię wątek tych rozważań i mam silne postanowienie, by dać mu odejść.
-Budyń! - wołam, gdy bezpieczna odległość, na jaką ma prawo się oddalić, zostaje przekroczona. - Wiesz, że nie bawią mnie twoje sztuczki z uciekającym psem. Wracaj tu natychmiast!
Ale on postanawia okazać odrobinę młodzieńczego buntu. Jego nieproporcjonalnie krótkie i niestabilne łapy drżą na mrozie, mimo to nadwyręża je, brnąc przez niewielkie zaspy zbrylonego śniegu i sądząc, że pogoń za nim jest spełnieniem moich najskrytszych marzeń. Nie okazuję zniechęcenia, ale Budyń chyba je dostrzega, gdy jego sprint nie pociąga za sobą mojego sprintu. Jest tak daleko, że niemal tracę go z oczu, gdy w końcu zwalnia i maszeruje jak dziecko ograniczone pieluchą między nogami.
Dopóki na coś nie wpada. Owym czymś jest umięśniona łydka opinająca nogawkę jeansów, ale w sposób nieprzesadny, smaczny i obstawiałabym komfortowy. Nie opuszcza mnie wrażenie, że ze wszystkich łydek na świecie, które nie są łydkami moimi czy Sary, to właśnie te dwie, zatrzymujące Budynia przed samobójczą śmiercią pod kołami o dowolnej wielkości – każdy ich rozmiar byłby w stanie zmielić go na pasztet - znam najlepiej. Mrok i odległość pozwalają mi na pozostanie w ukryciu. Nie jestem w stanie powiedzieć, dlaczego tak ciężko jest mi zaakceptować myśl, że mogłabym się z niego wyłonić. Będąc szczerą, nawet nie biorę jej pod uwagę.
Boję się, że podejrzenie głęboko skrywanych uczuć wyszłoby na jaw.
Lub boję się, że podejrzenie głęboko skrywanych uczuć przybrałoby kontur tragikomicznej pomyłki.
Zza drzewa obserwuję, jak Justin przystaje, pochyla się i dźga Budynia pod żebrem. Reakcja potencjalnej ofiary tego spotkania nieco mnie zdumiewa. Jego wysoko zadarty choć krótki ogon i łapy, które zamiast biec i kurzyć, stoją nieruchomo na parkowej alei, nijak współgrają z krzywdą, którą rzekomo doświadczył przed miesiącami z ręki Justin bądź z obu jego rąk. Z niedowierzaniem przyglądam się tej rozrośniętej relacji i ze skupieniem poszukuję ogniwa, które mogłoby stanowić punkt zapalny tych dwojga. Ale oboje są pod tym względem obnażeni.
Justin najwyraźniej rozpoznaje Budynia, bo bierze go na ręce i wpierw rozgląda się przez oba ramiona, a nie dostrzegłszy mnie, niespiesznym krokiem rusza w stronę osiedla. Swojego. Nie mam odwagi do niego podbiec i zażądań zwrócenia ożywionej własności. Nie mam też odwagi pozostawić tego ożywienia na jego pastwę, więc skradam się za nimi aż do wejścia do kamienicy, zachowując odstęp dwustu psich kroków. Nie wiedząc, w jaki sposób zamierzam dokonać odsieczy, używam schodów ewakuacyjnych, by wdrapać się na piętro pod sypialnianym oknem Justina. Jest otwarte, lecz przymknięte, z zaciągniętą zasłoną i ciemnym wnętrzem za szybą. Siadam na metalowym schodku. Marznąc, wcale nie potęguję swojej trzeźwości. Jestem tak samo niepomysłowa.
W końcu decyduję się nieco nachylić, naprzeć czołem na okno, powąchać jego kolację albo podsłuchać zbulwersowany ton skierowany w stronę Budynia, nawołujący do bardziej umiejętnego wstrzymywania moczu. Wydaje mi się, że słyszę pazury zeskrobujące farbę z łazienkowych drzwi, aczkolwiek codzienna pielęgnacja Budynia i liczne zabiegi kosmetologiczne odbierają mu sposobność poinformowania sąsiadów o byciu przetrzymywanym, głodzonym i więzionym.
Pierwszy ułamek sekundy poświęcam myśli, że przytyłam. Że masa i objętość mojego ciała wzrosła do zatrważającego poziomu pozwalającego skruszyć szkło wyłącznie przy pomocy dotknięcia go czołem. A potem orientuję się, że leżę w niekształtnej pozie na łóżku Justina, a wokół mnie nie ma odłamków szkła. Jest tylko Justin trzymający rękę na klamce okna, nadzorujący jego zamknięcie po moim historycznym pokazie dyskrecji.
-Właściciele zaginionych psów z reguły zgłaszają się po swoje zguby drzwiami – oznajmia beznamiętnie. Jestem zziębnięta chłodem wieczoru, ale przy chłodzie jego głosu do tej pory wrzałam.
-Mój pies nie zaginął – oznajmiam krótko. - Został uprowadzony.
-Uprowadzone jednostki z reguły nie ukazują radości ze względu na bycie uprowadzonym – zauważa.
-Nie zna życia – kwituję. - Jest młody i głupi. Wiele nauki przed nim.
Okno zostaje zamknięte. Bez odgłosów miasta, cisza w mieszkaniu dociska mnie do materaca.
-Po co przyszłaś? - pyta mrukliwie. W takcie tego weselnego tonu tracę motywację do jakiejkolwiek wymiany zdań. - Psa odesłałbym ci pocztą.
-Dlaczego jesteś tak nieuprzejmy? - pytam głosem, który w sposób niekontrolowany postanawia drżeć. Boję się odezwać po raz kolejny. Boję się, że te wokalne drgawki przybiorą na sile. - Wściekasz się, że mnie kochasz?
Gdybym mogła spojrzeć na ten wydźwięk desperacji z bardziej odległej perspektywy, stwierdziłabym zapewne, że w tym momencie dokonaliśmy zmiany etapów. A jako że przyroda każdy kres zastępuje pewnym bliżej nieokreślonym początkiem, jesteśmy niemrawo przepychani przez fazę wstępną.
Omyłkowo pomijam moment, w którym mogłabym wymówić się przejęzyczeniem. Więc mówię wszystko to, w czym nie ma miejsca na błędy językowe.
-Ta wzmianka o płoszeniu ptaków – zaczynam chaotycznie. - Na nowo przeczytałam wszystkie twoje listy. Nie wierzę w tak niewiarygodne zbiegi okoliczności, zwłaszcza w kwestiach tak istotnych jak wyznawanie uczuć. I nie wmawiaj mi, proszę, że to nie ty jesteś ich autorem. Tego rodzaju zbiegom okoliczności nie dowierzam tym bardziej.
Przez dłuższą chwilę Justin nie otwiera ust. A kiedy w końcu to robi, znów zaczynam mówić, bo jego słowa są zbyt nieprzewidywalne i nie zdołałam jeszcze oswoić się z myślą, że mogę je usłyszeć.
-Niemówienie prawdy to też kłamstwo. Jesteś paskudnym kłamcą – atakuję tempem karabinu maszynowego. Nie potrafię oskarżać go wolniej. Nie potrafię oskarżać go tak, by część tych oskarżeń zrozumiał. - I co to za infantylne podchody z płoszeniem ptaków? To jakiś tajny szyfr, o którym nie zdążyłeś mnie poinformować?
Rzecz dzieje się jeszcze kilkakrotnie – on prawdopodobnie postanawia uszczknąć słowo lub dwa, a ja tak bardzo chcę owe słowo usłyszeć, że ze względu na strach przed zawodem, nie pozwalam mu zabrać głosu. Włączam się jak pozytywka sterowana jego przedmonologowym wdechem.
Aż w końcu to on zamyka moje usta. W sposób mechaniczny, nie mniej skuteczny niż niedopracowany mój. Ciężar jego ciała opadający na łóżko, opadający na mnie, jest niemal zbyt nieznośny, bym mogła udoskonalić go wzajemnym przyciąganiem fizycznym lub inną kwestią zrodzoną z przyjemności. A jednak to robię. Jego nieznośny ciężar pozbawiający mnie oddechu, pozbawia mnie oddechu w sposób ekscytujący i emocjonujący. Jego nieznośny ciężar nadłamujący mi kości, nagle nadłamuje kości całkiem nieprzydatne i nieużyteczne. Jego nieznośny ciężar i ciepło jego ciała stawiające w płomieniach wszystkie moje ubrania, wciąga w płomienie również nagą mnie.
-Nie umiem nazywać żadnych uczuć w sposób, w który ty byś je nazwała – mówi wreszcie, a jego wargi skraplają wilgoć słów na obrzeża moich. - W sposób, w który ktokolwiek by je nazwał – dopowiada. - Nie mogę powiedzieć, że cię kocham, bo nie mam nawet najdrobniejszego pojęcia, co oznacza kochanie. Dlatego posługuję się swoim własnym językiem, który ja doskonale rozumiem i którego ty nawet nie próbuj zrozumieć, - Całuje mnie w międzyczasie. Pocałunek, nawet tak pobieżny i ledwie zahaczający usta wydaje się znacznie bardziej właściwy, niż porozumiewanie się w dwóch różnych językach. - Ale coś czuję. Tutaj – Dotyka jabłko Adama nieco powyżej przełyku. - I tutaj. - Przenosi dłoń na jedną ze swoich skroni. Jestem zdolna uwierzyć, że jego uczucia kumulują się w głowie. Odpowiada mi to racjonalne podejście do nieracjonalnej kwestii jaką jest potencjalna miłość. Niewątpliwie mózg stanowi mniejsze zagrożenie niż serce, czyjekolwiek, a na jego nie chcę poświęcać choćby myśli. - Tam też. - Skłania głowę ku krokowi w jeansach, ale w przyzwoity sposób pozostawia ten obszar nietykalnym. - Ale to nie ma akurat wiele wspólnego z płoszeniem jakichkolwiek ptaków.
Wtedy wiem już, że tego wieczoru ponownie wejdę z nim w najintymniejszy z intymnych stosunków, lecz jeszcze zanim on również się o tym dowiaduje, postanawiam, że tym razem będzie inaczej. Bo nie jest jedynym, któremu coś spala się w trzewiach. I nie jest jedynym, który nie zna choćby zbliżonej definicji słownikowej tego niekontrolowanego samozapłonu.
Z naturalnych praw fizjologicznych wynika, że w relacji dwojga ludzi, jedna strona musi być stroną nieco bardziej dominującą. Ta myśl nachodzi mnie, gdy jedno z nas zapoczątkowuje pocałunek – bo musi być to jedno z nas. Dwoje ludzi nie przystępują do tego samego działania w tej samej chwili życia. Nawet olimpijski start opóźniony jest o milisekundy względem poszczególnych zawodników. W każdym razie nasze usta znów mają ze sobą wiele wspólnego i to jedna ze stron sprowokowała je do tego. Nie chcę myśleć, skąd wypłynął ten impuls.
-Jeśli zaczniesz rozpinać mi spodnie, pomyślę, że rosyjscy szpiedzy dokonywali złożonych badań na twoim mózgu – stwierdza i jakby trochę się ode mnie odsuwa; w każdym razie oddala się dolna połowa jego ciała, gdy górna wciąż uczestniczy w cyrkulacji śliny z ust do ust. - Czy to, co powiedziałem, cokolwiek zmieniło?
-Nie wiem – wyznaję szczerze. - Nie mam takiej odwagi, by pozwolić sobie debatować o tym z samą sobą. Albo z tobą. Ale coś innego... jest. Gdzieś tu, nie do końca wiem gdzie. Może trochę we mnie. A może trochę poza mną – jąkam z brakiem sensownie skonstruowanej struktury wypowiedzi. - Nie obraź się, Justin, ale naprawdę nie chcę z tobą rozmawiać.
I wtedy on również wie, że ponownie wejdzie ze mną w najintymniejszy z intymnych stosunków. Co prawda nie odpinam mu spodni ani nie mam bezpośredniego wpływu na niezgrabny proces odkrywania nagości, ale czuję się nieco bardziej zaangażowana w ten maraton, gdy strzepuję z łóżka skarpetki, które w trudach odhaczył z palców, albo kiedy pomagam mu przecisnąć głowę przez zbyt wąski otwór w T-shircie. Mam swój wkład. To pierwsza ze zmian, do których doprowadziłam z pełną świadomością swojego działania. Nie mogę powiedzieć, że czuję się dzięki temu doroślej. Nie jestem przekonana, czy którekolwiek z moich ostatnich zachowań prowadzą mnie ku bardziej właściwemu pojęciu dorosłości. Niemniej jednak czuję się... bardziej kobieco. To, jak nieodpowiednią osobą do eksponowania mojej kobiecości przede mną samą jest Justin, nie ma doprawdy żadnego znaczenia. Nie sądzę, by było to prawidłowe pojęcie kobiety, ale kiedy jego dotyk, bez przesadnej delikatności czy wyczucia, sprawia, że drętwieją mi kończyny, w swoim własnym mniemaniu jestem kobietą.
Chcę mu powiedzieć tyle rzeczy, tyle rzeczy, które zwykle mówię w chwilach tego pokroju. Ale dziś nie mówię nic. Ciężko w sposób konkretny nazwać te ospałe i szumiące bańki powietrza, które wypuszczam, ilekroć on decyduje się na niedługą przerwę w pocałunku, ale dalekie są jakimkolwiek słowom. Moja własna nagość w obliczu jego wzroku jest mniej wyrazista lub bardziej ubrana, jeśli tylko istnieje rodzaj okrytej nagości. W każdym razie, z odzieżą wierzchnią lub bez niej, ta nagość również napełnia mnie wewnętrzną kobietą. Nie mam jeszcze na tyle odwagi, by patrzeć w jego oczy i napawać się myślą, że jego oczy wchłaniają moje ciało jak ostatni przebłysk słońca, jednakże nie odmawiam sobie przyjemności myślenia o tym.
Leżenie na profilu ciała obok niego leżącego na profilu ciała i wszystkie niespieszne gesty i spojrzenia, którymi w dość przypadkowy sposób co i rusz się zahaczamy, jest największą przyjemnością psychofizyczną, jakiej w życiu doświadczyłam. Nie jestem wystarczająco śmiała, by dotykać całego jego ciała, w gruncie rzeczy chyba nawet nie chcę przyzwyczajać go do tak rozpierzchniętego na skórze dotyku. Określam jednak obszar wokół jego prawego obojczyka i napiętego barku mianem swojego i dotykam go z taką intensywnością, że łuszczę mu skórę. Nie umiem zażegnać niewyobrażalnego napięcia własnego ciała, lecz przede wszystkim nie potrafię rozpoznać przyczyny owego napięcia. Dotyk Justina – problemem jest Justin, czy sam obcy dotyk?
Kiedy czuję jego palce między nogami, zalewam się myślą, że to wyłącznie tampon w przedziwny sposób pląsający poza miejscem stałego pobytu. Ale gdy tampon ten zaczyna wzmagać wilgoć, zamiast ją pochłaniać, nie jestem zdolna do takiego kłamstwa.
Justin chwyta mnie za pogranicze tylnej i bocznej części lewego uda, przekłada przez swoje biodra. Rozumiem aluzję zamiany strategicznych pozycji, ale gdy niebawem góruję nad nim, a odległość naszych twarzy pozwala mu dostrzec wszystko to, co mam szansę ukryć, kryjąc pod nim również samą siebie, nachylam się, całuję go w podbródek, a potem chowam całe zawstydzenie w jego szyi.
Ruch bioder wykonuje on. Wie, że czekając na zapoczątkowanie tego rytuału z mojej strony, doprowadziłby do samoistnego zniecierpliwienia własnej erekcji. Oparłszy się dłońmi o materac po obu stronach jego głowy, pozwalam na rytmiczne wypełnienie, którego doświadczam z każdym mniej i mniej cierpliwym pchnięciem jego bioder. Niekiedy unosi je na tyle wysoko, albo to ja osiadam na nim na tyle nisko, że moje ciało zdaje się pochłaniać całe jego. Wtedy po raz pierwszy wydaję niekontrolowany, zawstydzający dźwięk.
A kiedy wiem już, jaką trajektorię ruchów obrać, tak, by powielać jego rytm, ale i dołożyć do niego odrobinę własnej inwencji twórczej, zaczynam poruszać miarowo w pochyle tułowia, który pozwala mi na nieustanny kontakt z jego twarzą. Wtedy również przekonuję się, że regularne uczestnictwo w zajęciach wychowania fizycznego jest niewystarczające, by zapewnić dostateczną kondycję i wytrzymałość w chwilach wzmożonej aktywności, więc po kilku minutach, dostrzegłszy moje zmęczenie i problemy z zaczerpnięciem powietrza, Justin chwyta mnie w biodrach i obraca tak, że oboje zatrzymujemy się na bokach ciał. I chociaż myślę, że wciąż obejmując go w pośladkach udami, ograniczam jego ruchy, okazuję się popełniać tą myślą spory błąd. Justin nie ma doprawdy najmniejszego problemu z ponownym odnalezieniem swojej przewagi nade mną.
Nie wiem, jak głęboko w jego karku mogę zanurzyć paznokcie, więc zachowuję odrobinę rezerwy i rozładowuję emocje, przyciskając do jego skóry opuszki palców. Jestem tak zaskoczona przyjemnością, którą zaczęłam odczuwać, że początkowo odpycham ją od siebie i kurczę. Kiedy w końcu odkrywam schemat działania i wiem, którego z napięć powinnam się pozbyć, by kulminacja wszystkich innych spłynęła w dół mojego podbrzusza, nie mam czasu rozważać tej zmiany. Jestem zbyt zajęta kontrolą mojej nieuchronnie zbliżającej się eksplozji.
Gdybym była wulkanem, zmiotłabym Pompeje z powierzchni Ziemi, zamiast jedynie przykryć je wulkanicznym osadem.
Proces tarcia doprowadził do rozognienia moich narządów intymnych, a chwila błogiego rozwiązania wbrew pozorom nie okazała się wychładzająca. Gdyby poparzenie trzeciego stopnia wiązało się z przyjemnością, mogłabym rzec, że podczas orgazmu, który chwyciłam całkiem nieoczekiwanie i niemalże nieświadomie, parująca woda spływająca moim dość ściśle określonym wnętrzem, przybrała formę wrzącego oleju, gęstego, oblepiającego i zastygającego na każdej ze ścianek.
Dla tak intensywnej cielesnej uciechy byłabym w stanie skrzywdzić.
Kiedy on również dochodzi, a nasze ciała znów stanowią dwa oddzielne obiekty zamiast jednego skłębionego, nie rozważam ani grupy powinności, ani grupy działań wzbronionych. Kładę policzek na jego obojczyku. Łudzę się, że wydostać się spode mnie będzie mu trudniej, niż wydostać się bez ingerencji mojego ciężaru. Ale on chyba nie ma w planach ewakuacji, w każdym razie nie przed unormowaniem oddechu. Przyglądam się jego spokojnej, choć nieco spoconej twarzy, zamkniętym oczom, niedrżącym powiekom świadczącym o chwilowej drzemce lub przebywaniu w stanie tuż przed zaśnięciem. Potem mój niewidzący wzrok ociera się tylko o część jego torsu, który wyrasta mu na drodze.
Nie wiem, czy mogę położyć cały ciężar głowy na jego ciele; nie wiem czy nie zdrętwieje mu ręka lub bark. Unoszę więc połowę tego ciężaru w powietrzu, dopóki jego duża dłoń nie przyciska mnie w kierunku ziemskiej grawitacji. Potem czas traci zwyczajowy wymiar i nie jestem w stanie podać choćby przybliżonej prędkości jego pędu.
To ja ewakuuję się pierwsza. Wstaję, owijam się w piersiach cienką narzutą łóżka i wędruję do łazienki. Robię to z dwóch powodów. Pierwszym jest przewód moczowy pobudzony odśrodkowo. Muszę skorzystać z toalety, zanim bezwstydnie nasączę materac łóżka. Przede wszystkim jednak nie jestem w stanie dłużej leżeć na jego piersi i napawać się wrażeniem normalnego seksu w normalnym związku z normalną przeszłością i normalnymi planami na przyszłość. A im dłużej leżę w tym spokoju i równowadze, tym trudniej jest mi przywoływać prawidłową wizję sytuacji.
Siadam na podłodze w łazience oparta plecami o zabudowaną wannę, nagrzane od kaloryfera kafle spowalniają powrót moich miejsc intymnych do prawidłowego mikroklimatu. Chwytam w jedną pięść włosy spocone przy skórze głowy, pochylam się i kończę w pozycji zbliżonej do embrionalnej, z głową pomiędzy kolanami. Oczy zachodzą mi wilgocią, ale dopóki wstrzymuję mrugnięcie, nic z nich nie wypływa. Pomimo tego niepełnego wglądu na przestrzeń wokół mnie, widzę bose stopy Justina pojawiające się na moment u mojego boku, a potem wędrujące w przód z zadartymi ku sufitowi palcami, gdy siada tuż obok mnie i przyciska rdzeń kręgowy do wanny.
Gest objęcia mnie w barkach ramieniem nie jest ani czuły, ani delikatny, ale ma w sobie tyle pokrzepienia i przyjacielskiej prostoty, że nie oczekuję od niego żadnej zmiany. Przyciąga moją głowę do swojego ciała, mój policzek znów obcuje z terenem wokół lewego obojczyka, aczkolwiek teraz wywiera na niego inny rodzaj nacisku i zbliżony jest raczej do tarcia. Łuszczę jego skórę symetrycznie względem poprzedniego ogołoconego terytorium.
Nie wie, co mógłby powiedzieć, i w żaden sposób nie próbuje udawać, że jest inaczej. Gdybym miała nadać kształt jakimś jego słowom, przybrałyby formę niezidentyfikowanej masy. Milczenie odgrywa najodpowiedniejszą formę rozmowy, którą wypada nam odbyć.
-Przepraszam, że się tak rozklejam – podejmuję w końcu.
On kręci głową raz w prawo, raz w lewo, później na powrót w prawo. Oznacza to mniej więcej tyle, co: 'Nie przepraszaj za coś, na co nie masz wpływu'. Powstrzymuję więc wszystkie inne przeprosiny.
-Było mi nieprzyzwoicie, tak, nieprzyzwoicie to adekwatne słowo, nieprzyzwoicie dobrze. - Prostuję się nieco, ale odległość, a raczej brak odległości między nami, nie ulega zmianie. - Widzisz? Jednak potrafisz.
Justin śmieje się cichym gardłowym śmiechem.
-Czuję się jak najprawdziwszy ogier zerwany ze smyczy – żartuje posępnie. - Ale jeśli mam być szczery, nie ma w tym żadnej mojej zasługi. To ty. Twoje podejście. Albo swędzenie w majtkach. Cokolwiek by to nie było, ładnie wykrzywia ci rysy twarzy.
Orientuję się, że skrępowanie jest całkiem niepotrzebne, dopiero po chwili skrępowania. Szczęśliwie, moja twarz dość prędko przybiera na powrót bladą barwę kogoś, kto nie cieszy się przesadnie dobrymi relacjami ze słońcem.
Nie mamy sobie zbyt wiele do powiedzenia. Istnieją takie podłoża, na których słowa wzmagają ogólny zamęt i nasza sytuacja jest właśnie jedną z takich posadzek. Ponownie to ja ewakuuję się pierwsza, wracam do sypialni, rozwijam ciało spod narzuty i wdrapuję się na łóżko, głęboko pod kołdrę, tak głęboko, że poza nią świecą tylko moje oczy.
Pozwalam sobie myśleć przez chwilę o sprawach wymagających przemyślenia, lecz jednocześnie wiem, że żadna z moich aktualnych myśli nie będzie wystarczająco głęboka, bym nie wróciła do niej w czasach mniejszej ekscytacji i wolniejszego tętna. Błąkam się więc jedynie pomiędzy tymi iskrami zapalnymi w czaszce, wąchając powietrze w sypialni, polując na słynny zapach seksu.
Nie czuję go. Czuję nas.
W pewien dziwny niepokój wpędza mnie czas oczekiwania. Minuty nadal płyną swoim własnym ruchem zmiennym, naprzemiennie przyspieszonym i spowolnionym, jednak Justin siedzi w zamkniętej łazience zdecydowanie zbyt długo, zważywszy na którąkolwiek z prędkości czasu. Zaczynam wyczekiwać go w drzwiach sypialni, a gdy go wyczekuję, moja niecierpliwość wyłącznie się wzmaga. I kiedy w końcu się wyłania, jestem tak zaabsorbowana stratą, którą poniosłam ja, że początkowo nie dostrzegam dziury w jego trzewiach, widocznej przez przeźroczystą skórę brzucha.
Siada na nisko osadzonym fotelu w rogu sypialni, pod drugim, mniejszym z okien. Jego obecna pozycja zbliżona do embrionalnej spowodowałaby trwałe zmiany zwyrodnieniowe kręgosłupa i stawów, gdyby przebywał w niej dłużej. Wygląda jak bezkształtny twór z pierza w komorze próżniowej.
-Co się dzieje? - pytam, bo to nie zaistniało. To trwa nadal. To coś, co wyjada mu trzewia.
Nie odpowiada. Spuszcza głowę jeszcze niżej, pozwala mi dostrzec orle gniazdo na samym czubku, w kręgu zmierzwionych poduszką włosów. Wplątując w nie palce obu dłoni, zmienia położenie gniazda, ale go nie likwiduje.
-Justin – mówię niespokojnie. - Co z tobą.
O mały włos bym to przeoczyła. Minimalny wstrząs jego torsu. Ramiona wprowadzone w przelotne drgnięcie. Wessanie powietrza nosem, wątpliwie związane z zaczerpnięciem oddechu. Wszystkie te niejednoznaczne czynniki dają mi siłę, by wychynąć spod kołdry, opuścić stabilny grunt łóżka i uklęknąć tuż przy jego stopach, by zajrzeć w tę ukrytą twarz.
-Justin, ty... Ty płaczesz?
Dopiero wtedy określa mnie godną dojrzenia jego twarzy. Nie jest to rodzaj płaczu mokrego i oszpecającego z definicji. Niemniej jednak oczy ma wilgotne, nie jest to wilgoć łazienkowej pary ani niepoprawnie osuszonej twarzy po wieczornym prysznicu. Jest to rodzaj wilgoci produkowany siłą odśrodkową, wypieraną z wnętrza ciała. Dotykam jego powiekę opuszką palca, a potem przebiegam po niej językiem. Robię to tylko po to, by rozpoznać sól. Jest.
-Skrzywdzę cię, Noelle – charczy głosem czyimś, nie swoim. Głosem osoby o krtani przestrzelonej głowicą rakietową. - Jestem święcie przekonany. Nie mam innego wyjścia.
Postanawiam nie potęgować jego wstydu i zamiast dłużej prowadzić ewidencję ilości zawstydzeń pojawiających się na jego twarzy, staję na prostych nogach i przytulam jego gorącą głowę do nagiej piersi.

-Zrobiłeś to już nie raz – uspokajam go nieumiejętnie. - Nie jestem w stanie obiecać, że kiedykolwiek cię pokocham, Justin – mówię, dziedzicząc nieco z jego płaczliwego tonu. Całuję go w punkt łączący czoło z linią włosów. - Ale mogę ci zagwarantować, że dołożę wszelkich starań, by sobie na to pozwolić.



~*~

to nawet nie jest tak, że nie mam weny czy ochoty. zazwyczaj odbywa się to tak, że napiszę sobie dość wcześnie pierwsze dwie strony rozdziału, zadowolona, że może tym razem uda się dodać prędzej. potem przychodzą dwa tygodnie w których nie mam czasu napisać absolutnie nic, a potem z ogromnym zapasem weny kończę rozdział w dwa dni. przepraszam was za tę regularność. mogę tylko obiecać, że rozdziały na 100% nie przestaną się pojawiać:)
ask.fm/Paulaaa962

8 komentarzy: