środa, 3 stycznia 2018

Rozdział 26 - Płosząc ptaki


-Najwyższy czas, byśmy zakopali wojenny topór - mówi Ethan, gdy tylko wychodzi z łazienki, a para, która wypełza tuż przed nim, anonsuje jego nadejście.
Najwyższym czasem w jego mniemaniu jest druga w życiu rozmowa, jaką jedno z nas zamierza przeprowadzić z drugim. nie powiem, by chęć ta była obopólna.
-Twierdzisz, że jest między nami jakiś topór? - pytam zanadto wyraźnie, krzątając się po mieszkaniu i składając ubrania we względnie równą kostkę; czuję się przy tym jak w naturalnym środowisku gospodyni domowej, co pozwala mi wyglądać jak kobieta z życiowym celem wypisanym na piersi. Przestaję, gdy wpada mi w dłonie koszulka w kolorze absolutnie niepasującym do Justina i absolutnie pasującym do Ethana.
-Niekoniecznie topór. Ale nie rozpoczęliśmy naszej znajomości w sposób, w jaki powinniśmy ją rozpocząć.
-Rzeczywiście, pytanie, czy udaję orgazm, było, delikatnie rzecz ujmując, niewłaściwe.
-Jestem gotów przyznać ci rację.
-Dziękuję za twą szczodrobliwość.
Nasze przepychanki słowne, swobodniejsze z każdym popchnięciem, urywają się wpół zdania, gdy do pokoju wkracza Justin. Wyraz jego twarzy każe mi sądzić, że robię coś nieodpowiedniego. Z tego względu przestaję to robić, Nie podoba mi się ten rodzaj kontroli, ale daję na nią przyzwolenie.
-Ubierz się – rzuca pobieżnie do Ethana. - Przeziębisz sutki.
-Dzięki bracie – odpowiada Ethan głosem bardziej spiętym, aniżeli wymagałaby tego sytuacja. - Jeszcze nikt w całym moim życiu nie troszczył się o moje sutki. Z wdzięczności aż stwardniały.
Nasycone ironią powietrze zaczyna szczypać w język. Postanawiam zwinnie wycofać się ze skażonego terytorium, by cierpkość z ust nie spłynęła do żołądka. Mieszkanie jest jednak za małe, by uniknąć w nim bratobójczego starcia.
-Przestań gapić się na moją dziewczynę, a zmiękną natychmiast.
-Nie jestem twoją dziewczyną – wtrącam.
-Nie jest twoją dziewczyną – powtarza Ethan, a dopiero po paru sekundach jego twarz zdradza, że próbuje powiązać nasze kontakty łóżkowe z brakiem jakiejkolwiek innej zażyłości.
Już prawie czuję cierpkich słów pęczniejących Justinowi na języku.
'Jest dziewczyną, czy też nią nie jest – seks na kinowych fotelach przemawia na moją korzyść.'
Ale on sam nie przemawia. W żaden ze sposobów, jakich mogłabym się po nim spodziewać. Zapamiętuję, by w przyszłości nie spodziewać się niczego. Brak zawodu to najsilniejszy z zawodów.
-Sądziłem, że udajemy przed wszystkimi – mówi tylko, ale jego głos nie współgra z ciałem. Jest obcą komórką wprowadzoną w organizm w warunkach laboratoryjnych.
-Mieszkacie pod jednym dachem – stwierdzam. - Prędzej czy później zorientowałby się, że nie zamykamy się w łazience tylko po to, by pogłaskać się po policzkach, ani że nie karmimy się orzechowymi m&m'sami.
-Jeśli właśnie to jest podstawą tych wszystkich poważnych związków, chyba nie żałuję, że do żadnego nie należę. To nie jest zdrowa relacja międzyludzka, a uniesamodzielnianie.
-Nie ma takiego słowa.
-Jest – zaprzecza. - Od chwili, kiedy je wypowiedziałem. Właśnie tak działa kształtowanie języka potocznego.
Z niesmakiem stwierdzam, że jego inteligencja imponuje mi znacznie silniej, niż cokolwiek związanego z nim powinno imponować. Całym sercem pragnę, by powiedział coś jeszcze. Tylko po to, bym w nieinteligentnym przekazie mogła doszukać się tego imponującego przebłysku inteligencji.
Na chwilę zapominamy o Ethanie, którego wyraz twarzy nigdy dotąd nie stał nawet w cieniu inteligencji. Przypomina o sobie, pytając:
-W takim razie dlaczego udajecie parę przed całym światem śmiertelników?
-Takie hobby – mówi Justin. - Jedni kolekcjonują znaczki, inni – to powiedziawszy, zmienia rodzaj spojrzenia godzącego w Ethana – farbują włosy i przekłuwają brwi, by upodobnić się do pseudo punka-pedała. Natomiast nas pasjonuje teatr. Nieprzerwany. Tak realny, że niektórzy z powodzeniem w niego wierzą.
Chociaż nie mówi o mnie, czuję się wprost przeciwnie. Uświadamiam sobie, że sprowadziłam scenę i widownię do jednego poziomu i nie wiem, po jakim gruncie się poruszam. Wiem tylko, że tekst jest czystą improwizacją i że nie mam z tą improwizacją najmniejszego problemu.
Zapominam, że udaję.
A potem obdarza mnie spojrzeniem. Jest bardzo osobiste, choć sam jego kreator wcale nie stara się go intymnie zgłębić. Mam trzysta pięćdziesiąt dziewięć innych stopni wokół mnie, w kierunku których mogłabym patrzeć, ale patrzę w ten jeden pozostały – na niego. Moje spojrzenie jest nie mniej osobiste, ale nie posiada czegoś, co z jego spojrzenia przelanego na mnie unosi włoski na moich rękach i nogach i przeprowadza wstrząs przez mój rdzeń kręgowy.
Ciąg spojrzenia przerywa Ethan, stając w promieniu naszych obserwacji siebie nawzajem. Odwraca się plecami do Justina; wyraża tym albo zaufanie do zwierzyny łownej, której nie widzi zza swoich barków, albo przejaw skrajnej nieodpowiedzialności przy rozwścieczaniu owej zwierzyny.
-Więc jak będzie? - raz jeszcze zwraca się do mnie. - Jestem Ethan, a ty Noelle i uznajemy, że na tym poprzestaliśmy ostatnim razem?
Przez moment przyglądam się sceptycznie jego dłoni, tak podobnej do dłoni Justina. Jednakże teraz dłoni Justina nie przyglądałabym się sceptycznie. Wcale bym się jej nie przyglądała. Po prostu bym ją ujęła. Jak swoją. Ta, którą chciałabym ująć, i tak jest już moja.
-Mogę to zaakceptować – stwierdzam wyniośle. - Nigdy więcej nieodpowiednich pytań związanych z seksualności, intymnością i wszystkim, czym nie mam przyjemności się dzielić.
-Dołożę wszelkich starań, by tak właśnie było.
-Nie masz dokładać starań. Masz to po prostu zrobić.
-Flirtujesz ze mną? - pyta nagle, zadzierając przekłutą brew.
-Nie śmiałabym. W końcu w oficjalnej wersji tej bajki wciąż udaję dziewczynę twojego brata.
-To w żaden sposób nie ingeruje w wasz układ, którego nawet nie próbuję zrozumieć. Udowodniono naukowo, że flirt jest samoistną reakcją organizmu nowopoznanych ludzi, którzy chcą zaintrygować siebie nawzajem.
-Nie zależy mi na zaintrygowaniu cię.
-A jednak wciąż ciągniesz rozmowę, zamiast po prostu wyjść.
-Nie zapominaj się – ostrzegam go. - To, że przysługuje ci urzędowe prawo przebywania w tym mieszkaniu, wcale nie oznacza, że moje nieurzędowe działa z mniejszą siłą.
Przerywa nam bulgot słów Justina.
-Obecnie czuję się najmniej upoważniony do przebywania w tym mieszkaniu. Moglibyście łaskawie zakończyć te słowne przepychanki? Czuję się nieswojo. Niemal tak, jakbym zabłądził w waszym łóżku. Ciepłym – oznajmia szorstko, po czym schodami ewakuacyjnymi ewakuuje się na dach.
Tym razem nie idę za nim. Winię śnieg.
-Wiesz, jak potocznie nazywa się ten stan osobowości? - pyta Ethan, patrząc wraz ze mną w szeroko rozwarte okno, w którym niemal wciąż powiewa skraj t-shirtu Justina. - Zazdrość. Nie wiem, na jakiej zasadzie działa zazdrość o nieistniejący związek i chęć przygarnięcia cudzej dziewczyny w rolę swojej własnej, ale teraz wiesz przynajmniej, jak ten idiotyzm nazwać.
Zazdrość. Chciałabym wymówić ją głośno, ale nie mogę zdradzić, że nie ma problemu z aklimatyzacją w mojej głowie.

*

-Nie obchodzę świąt – oświadcza z poważną miną, kopiąc bombkę zerwaną z miejskiej choinki. - I nie podoba mi się, że cały ten świąteczny wystrój nakazuje mi ekscytować się świętami tak, jak wy wszyscy to robicie.
-Okres okołoświąteczny to najpiękniejszy czas w roku – stwierdzam obruszona. - Zwłaszcza kiedy pada śnieg – dźgam palcem niebo – świecą lampki – wskazuję łunę choinki miejskiej – i wszyscy spacerują z zimową wersją kubków ze Starbucks'a.
-Zdarza się, że śnieg pada i w kwietniu, lampki choinkowe wiszą na drzewach cały rok, jako że przy gwałtownie obniżającym się poziomie bezrobocia nie ma komu ich ściągnąć, a zimowe kubki ze Starbucks'a krążą w obiegu tak długo, aż producenci nie zejdą z nich na zero. A teraz wybacz mi, że zrujnowałem twoją wizję świąt.
-Naprawdę mogłeś sobie darować.
-Chciałem ujrzeć ból i zawód w twoich oczach.
Zatrzymuję się na środku ulicy i trzymając w jednej ręce świąteczny kubek ze Starbucks'a, niezdarnie obłapiam oba jego policzki. Zmuszam go, by spojrzał w oczy pełne zawodu i bólu. W jego oczach dostrzegam przyjemność. Patrzenie w moje oczy sprawia mu przyjemność. I wcale nie ma w nich ani zawodu, ani bólu, ani niczego, co określałoby go człowiekiem złym.
-Zauważyłaś – pyta – że w okresie okołoświątecznym ludzie częściej się całują?
-I są dla siebie bardziej życzliwi – dokładam. Próbuje wyżebrać pocałunek, ja próbuję przekazać mu warunki tego pocałunki.
Kradnie go bez zgody właścicielki ust. Wargi ma chłodne, ale miękkie, dalekie moim, spierzchniętym mrozem.. Trzyma mnie dłonią w krzyżu, czuję opuszki jego palców zagłębiające się w rdzeniu kręgowym, nagle przestaję wierzyć producentom odzieży zimowej zapewniającym grubość materiału i solidność wykonania. Mam w skórze pięć dziur o średnicach nieprzekraczających centymetra. Chcę, by były głębsze i głębsze i aby przeszły na wylot.
Moje palce zmieniają się w dwa śliskie od potu węże, i wypuszczają papierowy kubek z prymitywnie zimowym motywem. Żadne z nas nie słyszy jednak jego upadku na chodnik. Odklejamy się od siebie. W praktyce odkleja nas od siebie Ethan, który przechwytuje mój kubek w locie i spiętą miną daje nam do zrozumienia, że nadszedł koniec okołoświątecznych życzliwości.
-Jesteście wyjątkowo przekonywający w tym udawaniu – mówi w sposób, przez który czuję się winna.
Justin zaciska pięść, jeszcze zanim zdejmuje ją z moich lędźwi. Obecność Ethana powoduje w nim zwarcie wszystkich przewodów wpuszczających w obieg spokój i opanowanie.
-Całowałem się – oświadcza w końcu, kiedy myślę, że zapowietrzył się jak nieużytkowany kaloryfer po lecie. - Mieszkasz pod moim dachem, jesz moje jedzenie, pospieszasz mnie, kiedy korzystam z własnej łazienki. Czy mógłbyś nie być częścią mojego życia choćby w tej jednej chwili? Czy mógłbyś, sam nie wiem, znaleźć sobie dziewczynę? Albo kumpla. Albo kup sobie psa i wyprowadzaj go na spacer trzy razy dziennie, tam, gdzie będziesz miał pewność, że nie natkniesz się na całującego się mnie.
-Skoro w bliżej nieokreślonym celu udajecie związek, wszystkie jego elementy również są udawane, czyż nie?
-Nie powinno cię obchodzić, co robię na pokaz, a czego nie robię. Rzecz tyczy się zapewnienia sobie odrobiny prywatności. Kiedy srasz, nie wchodzę do łazienki, żeby umyć zęby. Kiedy golisz jaja, niczego od ciebie nie chcę, żebyś się przypadkiem nie zaciął. A kiedy liżę się ze swoją pseudodziewczyną, która wciąż przypomina mi, że w żadnym wypadku nie jesteśmy razem w wersji innej niż dla publiki, ty powinieneś trzymać się drugiej części miasta, odwrócony do mojej plecami. Nie wymagam niemożliwego.
Pełnia jego przemówienia nieinteligentnie rozchyla mi usta. Z początku sądzę, że przegapiłam przekleństwa lejące się z jego słów, albo że wyłączyłam na nie słuch. Ale wkrótce potem widzę, że wszystkie słowne pomyje zabarykadowały się w jego piersi i napompowały ją tak, że niebawem będzie potrzebował nowej koszulki. Nie mogę powiedzieć, ile jest we mnie dumy, więc tylko chwytam go za rękaw i wziąwszy głęboki wdech, próbuję wessać nieco jego zbulwersowania. Na razie musi wystarczyć.
Nie wiem, co jego dłoń w dalszym ciągu robi na moim krzyżu, ale wmawiam sobie, że jedynie nie dopuszcza do wychłodzenia nerek. Względy medyczne są znacznie prostsze w akceptacji.
Wtedy Ethan postanawia zrujnować wszystko to, co Justin, przy wykorzystaniu maksimum zaparcia wewnętrznego, stara się między nimi zbudować. Staje między mną i nim, powodując zjazd jego dłoni z miejsca, w którym było jej całkiem przyjemnie, i oznajmia:
-Wyglądasz wyjątkowo ładnie ze śniegiem we włosach.
A wtedy ja, właścicielka wyjątkowo kulturalnej i dobrze wychowanej osobowości, postanawiam podziękować za komplement i przekazać, że naturalnie nie pogardzę każdym kolejnym, jeśli tylko zostaną one wypowiedziane w atmosferze o mniejszej zawartości testosteronu.
Justin pęcznieje na nowo. Nie jestem pewna swoich zamiarów, ale niewykluczone, że próbuję określić, czy zazdrość, o której wspomniał Ethan, jest adekwatną nazwą dla tego rodzaju zjawiska.
Rusza w dół ulicy niespiesznym krokiem, takim, bym, lub byśmy, bez większych trudności dotrzymali mu tempa. Idę w środku, pomiędzy dwoma skonfliktowanymi genotypami o podobnej budowie. Czuję, że jestem punktem zapalnym tego konfliktu, ale nie mam pomysłu, czego użyć do ugaszenia. Więc pozwalam się temu tlić.
-Masz faceta? - pyta nagle Ethan. To byłoby tyle w kwestii pytań nieingerujących w prywatność i intymność; tyle w kwestii przygasania punktu zapalnego.
Justin nie mówi ani słowa. Reaguje w sposób dosadny i odtąd to on maszeruje w środku naszego trio. Z każdym krokiem potrąca mnie ramieniem. Tego wymaga zmieszczenie się w szczelinie pomiędzy nami i niedotykanie Ethana żadną krawędzią siebie.
-Nie wiem, jak mam odpowiedzieć na to pytanie – przyznaję szczerze. - Stawiasz mnie w kłopotliwej sytuacji.
Co swoją drogą tyczy się obojga braci. Jeden wzmaga moje rumieńce, dostatecznie purpurowe w grudniowym mrozie, z kolei drugi odbiera mi swobodę rozmowy z pierwszym samym byciem, potężnym i obszernym, pomiędzy nami.
-Pytanie jest dość jednoznaczne. Albo spotykasz się z kimś poza tą atrapą związku, którą prezentujecie, albo się z nikim nie spotykasz. Być może jeszcze do tego nie dorosłem, ale nie wydaje mi się, by istniało coś pomiędzy.
Sęk w tym, że istnieje dość spora głębia pomiędzy tymi dwiema przeciwnościami. Połowa mnie tkwi w atrapie związku, z kolei druga jest zbyt inteligentna, by nie dostrzegać w tej atrapie jakiejś prawdziwości.
-Zdaje mi się, że ustaliliśmy zasady zadawania intymnych pytań. A właściwie ustaliliśmy ich brak.
-To nie jest intymne pytanie. Intymnością jest rodzaj maszynek do golenia, których używasz, preferencje w kwestii bielizny, problemy z dziąsłami i zapalenie pęcherza. Ja zadałem ci pytanie o najbardziej elementarną kwestię, o której ludzie zwykli rozmawiać bez większego skrępowania, a ty unikasz prostej odpowiedzi tylko z tego względu, że idiotycznie dbasz o uczucia gbura, który zamiast patrzeć na ciebie jak na kobietę, patrzy jak na kawał pieczonej wołowiny.
To stwierdzenie poddusza mnie w szyi. Muszę przyłożyć do niej dłonie w obawie przed zupełnym odcięciem dopływu powietrza. Dusi mnie albo szczerość, albo niespostrzegawczość.
Potem Justin daje dowód swojej zwinności, gdy chwyta Ethana, rosłego i zbudowanego, jednak w obu kwestiach mniej, jak śpiącą muchę o poranku, i przypiera jego plecy do witryny sklepu z damską galanterią.
-Synku – mówi do niego wściekle, szczycąc się różnicą dziesięciu dzielących ich lat. - Zanim raz jeszcze zachce ci się oceniać cokolwiek, co ma bezpośredni związek ze mną, naucz się rozróżniać podstawowe typy spojrzeń. Spojrzenie pieczonej wołowiny przeznaczone jest dla ciebie, bo odkąd się pojawiłeś jedynym, o czym marzę, jest wbicie w ciebie widelca. - Jego wnętrze musi być niedostatecznie przegrzane, bo w zaledwie kilkustopniowym mrozie para z jego ust ma gęstość wyziewów z komina. - Nie wiem, czy Noelle z dobrego serca żałuje cię po stracie rodziców, nie będąc świadomą, że mając mój charakter, masz ich śmierć głębiej, niż kiedykolwiek wsadzisz, czy imponuje jej, że interesuje się nią kolejny gówniarz na sterydach, ale zapewniam cię, że jej fascynacja skończy się, zanim zajrzysz jej w majtki.
Raptownie wypuszcza Ethana z pięści, by ten spłynął parę cali w dół po szybie. Rzuca mi krótkie spojrzenie, coś pomiędzy pieczoną wołowiną, wieprzowiną i indykiem, a potem odchodzi krokiem, któremu nie jesteśmy w stanie dorównać. Pole rażenia, które od niego bije, trzyma ludzi w odległości połowy metra od jego ponownie napęczniałej postury, a wszystkie psy i koty wystrojone w świąteczne wdzianka nie mają odwagi otrzeć się o jego łydki. W końcu przysłania go tłum okołoświątecznych zakupoholików.
-Sprawia ci przyjemność celowe testowanie jego cierpliwości? - pytam z westchnieniem. Nie jestem zła. Jestem jedynie niepewna o trwałość tego, co skonstruowaliśmy.
-Cierpliwości? - mówi z niedowierzaniem. - To on czymś takim w ogóle dysponuje?
-Nie kpij – ostrzegam. - Doskonale widzisz, jak łatwo jest go... rozchwiać, więc bądź tak miły i nie kołysz go jeszcze bardziej.
Ethan przygląda mi się chwilę. Pomimo inności tego spojrzenia, myślę jedynie o pieczonych mięsach. A potem wydaje mi się, że dostrzegam litość, i zyskuję trochę z rozchwiania Justina.
-I tobie imponuje ktoś jego pokroju? Na tyle, by choć rozważać jakąkolwiek sztuczną relację?
Nie odpowiadam. Bo zużyłabym zbyt wiele słów, by opowiedzieć, jak bardzo imponuje mi jego inteligencja, nawet wtedy, gdy godzi w innych wyzwiskami; jak bardzo zafascynowana jestem jego bogatym, choć nie zawsze perlistym słownictwem; jak hipnotyzują mnie pulsujące na jego szyi żyły i jak bardzo nie chcę się przyznać, że w zasadzie wyssanie z Justina całej jego agresji nie jest już moim nadrzędnym celem. Jedynie przekształcenie jej w bezpieczną dla mnie.
Nie czując żalu czy złości względem Ethana, prowadzę z nim ożywioną rozmowę przez całą drogę powrotną, mając nadzieję, że potrafię odseparować flirt od zwykłej wymiany poglądów. Na klatce schodowej przestajemy się czymkolwiek wymieniać. Echo naszych kroków prowadzi nas do drzwi. Wchodzimy do mieszkania Justina, w którym przeciąg ociera się o każdy z kątów. Nisko osadzone okno w sypialni otwarte jest na oścież. Tym razem ewakuuję się przez nie na dach, nie winiąc ani śniegu, ani czegokolwiek innego. Chcę posiedzieć przy nim i porozmawiać, a gdyby nie chciał rozmawiać, zaspokoi mnie samo siedzenie.
Jeszcze zanim wyłaniam się na wietrznym dachu, wychwytuję dwa przeciwstawne w ilości napięcia głosy. Ten obcy, spokojny i płynny, jest głosem Harry'ego. Wcale nie zamierzam podsłuchiwać. Zamierzam jedynie stanąć na tyle blisko, by ton ich rozmowy dotarł do mnie sam. Nastrajam się na wysokość ich fal radiowych, a potem skryta za murkiem otaczającym schody przeciwpożarowe, kontynuuję niepodsłuchiwanie.
-Siedzisz po uszy w bagnie. Całkiem ciepłym i przyjemnym. Ale bagnie – oświadcza Harry. Zastanawiam się wtedy, czy gdybym zawczasu trafiła na psychologa, który moją sytuację wewnętrzną określiłby mianem bagna, byłby pierwszym skutecznym.
-Wiesz, że to i tak bez znaczenia – odpowiada mu beznamiętnie Justin.
-Aha! - wykrzykuje ten. - Jesteś łatwy jak dziwka w klubie. I za słaby, by sobie to życie utrudnić.
-Jesteś wyjątkowy, Harold. Przeważnie psychologowie nakłaniają do ułatwienia sobie życia.
-Przeważnie psychologowie nakłaniają do tego, do czego pacjenci chcą być nakłaniani. To też robię, biorąc pięćdziesiąt dolarów za wizytę. Ale jako że każda twoja sesja jest całkiem darmowa i nie muszę się starać, byś wrócił do mnie na następną, mam szansę zabłysnąć powołaniem i powiedzieć to, co tak naprawdę myślę. A naprawdę, ale to naprawdę myślę, że nie potrzebujesz mojego błogosławieństwa, by zrobić coś słusznego. Jesteś po stokroć inteligentniejszy, niż ja kiedykolwiek będę, tylko wybitnie nieudolny życiowo.
-Jestem pewien, że takie słowa zmotywowałyby każdego pacjenta do wzięcia swojego życia w garści. Pomyśl o tym, zanim kolejny raz wygłosisz monolog o pięknie życia – stwierdza Justin sarkastycznie, ale nawet ten sarkazm jest w nim nieco przyćmiony.
-Życie nie jest i nigdy nie było piękne. Jesteś zbyt inteligentny, by cię tym mamić. Ona też jest. Dałeś jej to odczuć.
-Daję – poprawia go Justin. - W czasie teraźniejszym.
-Ktoś mądry powiedział kiedyś, że przeciwieństwa się przyciągają. Jedynie poziom inteligencji powinien być zbliżony.
Nie wiem, w jaki sposób można narobić hałasu, stojąc w miejscu, ale ja to potrafię. Czym prędzej wyłaniam się zza ogrodzenia, bo nie zniosłabym hańby ukrytej i podsłuchującej. Zapominam, że należy iść, jakbym kontynuowała marsz sprzed chwili. Czekam, aż Harry zwolni miejsce u boku Justina i dopiero gdy to robi, przesuwam się naprzód po oblodzonym zadaszeniu.
-Czołem, złociutka – wita mnie uprzejmie, gdy mijamy się na wysokości potężnej anteny satelitarnej. - Taka drobna, a taka silna – stwierdza. - Robisz z tego byka marmoladę.
-Dziękujemy za twoją obecność, Harold – woła Justin. - Aktualnie jest tu całkiem zbędna.
Nie patrzy na mnie, gdy zbliżam się do krawędzi dachu. Nie patrzy na mnie również wtedy, gdy siadam tuż obok niego, zabierając mu przestrzeń, prywatność i osobisty zapach jego ciała. Reaguje dopiero wtedy, gdy kładę dłoń na jego wychłodzonej dłoni i przywłaszczam sobie ostatki jego ciepła.
-Nie jestem typem faceta, który czerpałby przyjemność z siedzenia na dachu i trzymania się za ręce.
-Jesteś – ucinam krótko. - Tylko jeszcze o tym nie wiesz.
Potem, by udowodnić, że pomimo jego chęci czy niechęci jesteśmy właściwie całkiem sobie bliscy, kradnę z kieszeni na jego piersi papierosa i zapalniczkę. Zapalam, trzymając w skraju warg.
-Zostaw – mówi burkliwie.
-Masz już jednego.
-Ten miał być na później.
-Nie będzie.
-To mój ostatni z paczki.
-Będziesz zdrowszy.
-Ty nie palisz.
-Dzisiaj palę.
-Nie możesz.
-Nie mogę też pić alkoholu i ściągać piosenek z youtube'a. Czy kiedykolwiek dbałam o którąkolwiek z tych rzeczy?
Potem to ja przestaję na niego patrzeć. Podoba mi się myśl, że wyczekuje mojego spojrzenia, ale jest zbyt niecierpliwy, by go doczekać. W końcu uśmiech zadziera mi wargi, gdy widzę, jak męczy się z moją nieposłusznością, ale wciąż nie odwracam głowy. Rozkoszuję się niesmakiem, jaki pozostawia w moich ustach papieros, i próbuję dostrzec kierunek, w którym płynie dym.
-Nie pytaj, czy możesz o coś spytać – mówi wreszcie. - Po prostu to zrób.
Więc robię.
-Jesteś o mnie zazdrosny? - Wtedy również na niego nie patrzę, ale z całkiem innych pobudek. - Ethan powiedział, że jesteś.
-Ethan ma skłonność do mówienia wielu zbędnych rzeczy.
-Zauważyłam – zgadzam się grzecznie. Niestety, moja grzeczność brzmi jak wazeliniarstwo. Nawet Justin mający w głębokim poważaniu rodzaj zachowań innych ludzi krzywi się z niesmakiem.
-Których ty lubisz słuchać – ciągnie, jakby moje wtrącenie nie miało miejsca. To dobra strategia.
-Masz rację – zgadzam się znów. - Lubię słuchać ludzi, którzy mają coś do powiedzenia. To nie zbrodnia. Aktualnie jedną z rzeczy, którą miał do powiedzenia, była wzmianka o twojej zazdrości. Teraz próbuję się dowiedzieć, czy mój podziw względem Ethana za jego adekwatną ocenę sytuacji jest uzasadniony.
Justin spina się po raz kolejny. Zaczynam się zastanawiać, czy bycie tak twardym w każdym momencie życia nie bywa uciążliwe. Nie pytam go o to. Nie chcę likwidować ciszy tylko po to, by jej nie było. Kiedy już któreś z nas zdecyduje się ją zlikwidować, zastąpimy ją czymś właściwym i rozsądnym.
-To nie ma żadnego znaczenia – oznajmia wkrótce.
-Nie ma znaczenia dla kogo?
-Dla mnie.
-Nie mówimy teraz o tobie. Rzecz tyczy się tylko i wyłącznie mnie.
-Absolutnie się z tym nie zgadzam – protestuje. - Rozmawiamy o potencjalnej zazdrości. Mojej zazdrości. Jestem zatem umoczony w to znacznie bardziej niż ty. Na tobie moja potencjalna, podkreślam, potencjalna zazdrość miałaby się jedynie odbijać.
Rzeczywiście ma rację, lecz tym razem nie przyznaję mu jej głośno.
-Więc – przeciągam. - Jesteś o mnie zazdrosny czy nie jesteś?
Wyczekuję odpowiedzi ze wstrzymanym oddechem. Nie przypominam sobie, by od niej zależał następny, ale z wolna zaczynam w to wierzyć.
-Nic nie rozumiesz – ogłasza banalnie. Jestem zawiedziona jego przewidywalnością. Tym razem ja robię kwaśną minę, by pokazać mu, że niektóre utarte zwroty i stwierdzenia pasują do całego świata, z wyjątkiem jego.
-Więc mi wytłumacz – naciskam.
-To skomplikowane – ciągnie pospolitym żargonem dwudziestopierwszowiecznej ludności.
-Użyj nieskomplikowanych słów.
-Przestań wtrącać się w sprawy, które cię nie dotyczą – mówi nieprzyjemnie.
-Wydawało mi się, że raptem parę chwil temu ustaliliśmy, że jednak w jakiś sposób jestem z nimi powiązana, czyż nie?
-Po prostu – mówi raptownie i traci dech w piersi. - Wszystko się zmieniło.
-Wydawało mi się, że akceptowanie obecności Ethana idzie ci całkiem nieźle.
-Nie mówię o nim – rzuca rozgorączkowany. Papieros gaśnie w jego wargach. Jest zbyt zimny przy jego rozognionym ciele.
-W takim razie byłam pewna, że do tego właśnie zmierzaliśmy. Do zmian. Taki był główny cel naszej niepisanej umowy.
-Umowy – wypluwa to słowo tuż po mnie. Chyba chciałby zastąpić je jakimkolwiek innym, ale dochodzi do wniosku, że nie ma drugiego, które byłoby równie dopasowane. - Właśnie w tym tkwi problem. W umowie. W tym sztywnym badziewiu, poza które nie wolno nam... mi wykroczyć – poprawia, ale nie krępuje go to celowe, śmiem twierdzić, przejęzyczenie.
-Jestem chyba za mało inteligentna, by zrozumieć, jakie granice, na Boga, raptem zachciało ci się przekraczać.
-Wszystkie – wykrzykuje, ale nieprzesadnie głośno. - Te, które ty sama co i rusz przekraczasz. Po czym zatrzaskujesz drzwi i oznajmiasz, że mam się zmieścić w dziurce na klucz.
Zdejmuję czapkę. Chwytam w garści włosy. Ciągnę je w przeciwnych kierunkach, a ból nadszarpanych cebulek nieco mnie ostudza.
-Prosiłam, byś używał nieskomplikowanych słów. Twoje wybujałe metafory nic mi nie mówią.
Podrywa się, zrzuca niedopałek z dachu. Staje przede mną w pozycji Hulka.
-Chcę – mówi krótko, urywa to słowo. Marszczę brwi, choć wiem, że tym nie pomogę go odetkać. - Chcę płoszyć z tobą ptaki – wykrztusza wreszcie.
A potem wiatr i szum, który za sobą ciągnie, zatrzymują się nad naszym dachem, przysiadają na oblodzonych murkach i zachodzą w głowę, jakiego rodzaju ptaków nie wywabiły z Bostonu zimą.
Ja również zastanawiam się, gdzie te ptaki, o których powinnam coś wiedzieć. A Justin, zirytowany naszą ogólną niewiedzą ornitologiczną, oznajmia ostro:
-Powinnaś już iść.
Po czym odchodzi sam.
Marznę na dachu jeszcze przez parę minut, sądząc, że wkrótce wróci. Kiedy przestaję czuć palce u stóp, wiem już, że tego nie zrobi. Schodzę oblodzonymi schodami ewakuacyjnymi. Przystaję na moment przy oknie Justina. Wnętrze jest ciemne, ale dostrzegam na pościeli mokry odcisk buta. Zatem nie poszedł do osiedlowego monopolowego po papierosy. Dociera do mnie, że choć nie wiem dlaczego, rzeczywiście powinnam już iść.
Powrotna droga do domu przy użyciu komunikacji miejskiej zajmuje mi czterdzieści minut. Wchodzę przemoczona, ale tylko w warstwie wierzchniej. Zdejmuję zawilgocone mgłą i śniegiem płaszcz, czapkę i chustę oplatającą mnie w szyi. Słysząc odgłos rozmów rodziców, przekonuję się, że głód jest wyłącznie moim kaprysem, i zaszywam się niezauważona w pokoju, w którym i tak nikt by mnie nie szukał. Taki stan rzeczy już w istocie jest moim kaprysem.
Przebieram się w ubrania, które nadają mi ekstremalnie nieatrakcyjnego wyglądu, i siadam na wykładzinie u skraju łóżka. Opieram plecy o wyboiste uchwyty w szafce nocnej. I siedzę, wydając się głęboko zafascynowana własnymi myślami, z których doprawdy nic nie wynika. Żadnych ptaków, żadnego płoszenia i przede wszystkim żadnego powodu, dla którego owe ptaki miałyby zostać spłoszone.
W razie gdyby Justin postanowił obdarować mnie prezentem świątecznym, poproszę o zbiór objaśnień wszystkich jego metafor.
Wtedy przeszywa mnie jakiś przebłysk. Wydaje mi się, że wszystkie te zawiłe metafory, a w każdym razie ich brzmienie, nie jest mi wcale aż takie obce. Że gdzieś je już widziałam. Lub słyszałam. Lub czytałam. Że to nie pierwszy raz, gdy ktoś mnie nimi raczy.
Zaskakująco niewiele czasu potrzebuję, by je zlokalizować. Z najniższej szuflady szafki nocnej wyciągam listy z dawnych czasów – listy, których z początku nie miałam ochoty spalać, natomiast później odeszła potrzeba spalenia ich.
I chociaż Justin zapytany o treść i autora listów zarzekał się, że podobne płaczliwe nostalgie nie wyszłyby spod jego ręki, zaczynam czytać.
Bo mu nie wierzę.
Przekopując się przez zawirowania w tekście, z początku chłodny lepki pot zalewa mi kręgosłup, bo znów jestem na przełomie września i października, w czasach, w których, pomimo słabej kondycji psychicznej, mojemu zdrowiu umysłowemu nic nie doskwierało. A potem, dość prędko, oswajam się z tym pachnącym żargonem i znów zaczyna mi imponować.
Aż wtedy, w końcowym akapicie jednego z listów, natrafiam na fragment, który chwyta mnie za coś więcej, niż za samo gardło. Chwyta za niebezpieczny narząd o tkance mięśniowej poprzecznie prążkowanej ulokowany nieco poniżej lewego obiektu męskich westchnień. Po raz pierwszy czuję w piersi serce, kiedy czytam:
Gdybym chciał skraść ci pocałunek lub dwa, zrobiłbym to tak prędko, że dopiero trzeci pozwoliłby ci go właściwie nazwać.
A gdybym pragnął wyznać ci miłość, spłoszyłbym ptaki.





~*~



w sylwestra wpadłam na pomysł na, jak mi się wydaje, niezłe ff. za jakiś czas dam wam się przekonać, czy rzeczywiście będzie znośne:)
a jedyne, czego życzę wam w nowym roku, to podejmowania dobrych decyzji. nie słuszny, rozsądnych i właściwych. po prostu dobrych. albo takich, które wydają się dobre. dla was.

6 komentarzy:

  1. Cudowny sposób wyznania miłości proszę nie czekaj długo z następnym rozdziałem:( <3

    OdpowiedzUsuń
  2. No tefo to się nie spodziewalam ! Cudny rozdział, nie mogę się doczekać nowego :***

    OdpowiedzUsuń
  3. Wzajemnie ! Cudowny rozdział ;*

    OdpowiedzUsuń
  4. Wspaniale piszesz :) czekam na nn.

    OdpowiedzUsuń
  5. Jejku to takie romantyczne 😥 wiesz co? Nie mogę się doczekać kiedy wydasz książkę, na pewno będę pierwsza osoba, która ja kupi!

    OdpowiedzUsuń