piątek, 22 grudnia 2017

Rozdział 25 - Wszystko do wyobrażenia


Szczęśliwie dla męskiego ego, które niespodziewanie dało o sobie znać, Justin nie choruje na nowotwór ani prawego, ani lewego jądra. Raczył poinformować mnie o tym w warunkach wyjątkowo niesprzyjających wyznawaniu tego rodzaju intymnych prawd.
Byliśmy właśnie w trakcie rodzinnej kolacji, podczas której tata nie pominął celowo mojego nakrycia przy stole, a mama użyła tyle składników do zapiekanki warzywnej, by nie zabrakło jej, gdy sięga trzecia, moja łyżka. Czując progres w kuchennych zapachach, postanawiam wykorzystać go i wsypać trochę ziemi powstałej na podłożu wykopalisk w naszej relacji, z powrotem w głęboką przepaść.
-Nie chciałabym być przesadnie pewna siebie, ale czuję się niemal gotowa, by przystąpić do końcowych egzaminów. Co brzmi całkiem obiecująco, jako że zostały mi jeszcze dwa lata na poczynanie przygotowań.
-Odnoszę nieprzyjemne wrażenie, że przed paroma tygodniami byłaś bardziej gotowa, niż będziesz po kolejnych miesiącach spędzonych w tym towarzystwie, w którym ostatnimi czasy się obracasz.
Słowa ojca przywiewają powiew arktycznego mrozu. Myślę o opuszczeniu miejsca przy stole, by ubrać zimowy sweter. Nie robię tego jednak, bo obawiam się, że nie miałabym dokąd powrócić. Moje krzesło zostałoby wsunięte pod stół tak głęboko, że nie miałabym śmiałości z powrotem go odsunąć.
Zamiast tego kłamię:
-Już się z nim nie spotykam.
Co oznacza mniej więcej tyle, że wcale nie czuję chorobliwej satysfakcji na myśl o randce z nim w nieco upośledzonym tego słowa znaczeniu. I może jeszcze, że seks z nim był przypadkowym wprowadzeniem męskiego członka w żeński narząd rozrodczy.
I właśnie wtedy pojawia się on.
Informuje nas o swoim przybyciu skoczną melodią wygrywaną dwukrotnie w parosekundowych odstępach czasowyh na dzwonku do drzwi wejściowych. Ale wtedy nie wiemy jeszcze, że to on. Podejrzewam jednak, że zaogniło się we mnie jakieś złe przeczucie, bo deklaruję otworzenie drzwi, nim któryś z rodziców miałby szansę mnie o to poprosić.
-Nie mam raka ani w prawym, ani w lewym jądrze – oznajmia na wstępie. - Jeśli ubolewałaś, że któreś z nich mi odetną, możesz głęboko odetchnąć.
A mówi to wszystko na tyle głośno, że ludzie w sąsiednich domach podkręcają głośność telewizorów, z kolei osiedlowa plotkara ze skłonnością do całodobowego wychylania się przez okno, wcale nie musi się przez nie wychylać.
Przede wszystkim jednak moi rodzice, ludzie w sile wieku, z aparatem słuchowym z wolna zaczynającym pracować wbrew reszcie ciała, również nie mają większego problemu, by usłyszeć radosną nowinę o braku zmian nowotworowych w którymkolwiek z jąder.
-Jesteś chory psychicznie – mówię ostrym szeptem, licząc na to, że dopóki nikt nie usłyszy mojego głosu w otoczce jego donośnego brzmienia, nie przypisze mi znajomości z nim. Dobrowolnej, nieuzasadnionej i nieco przytłaczającej.
-Najważniejsze, że nie jestem chory w okolicach dróg rodnych.
-Ty nie masz dróg rodnych.
-Ale oboje wiemy, o czym mówię. Nie chcę po raz kolejny powtarzać słowa JĄDRO. - Uwypukla dwie ostatnie sylaby, tak, by ludzie, którzy dotąd go nie usłyszeli, mogli cieszyć się radosną nowiną wraz z nim. Jest łasy na całe stada ludzi bijących brawa jego zdrowiu.
-Mógłbyś nie kompromitować mnie w oczach wszystkich sąsiadów. Miałam zamiar jeszcze trochę tu pomieszkać.
-Nowotwór jąder nie jest chorobą zakaźną, więc nawet gdybym był jego posiadaczem, nie byłby powodem do wyprowadzki – odpowiada zrównoważonym tonem specjalisty od chorób nowotworowych jąder.
Chociaż dotychczas byłam tego świadoma, dopiero gdy słyszę kroki zbliżające postać jedną lub dwie w kierunku moich pleców, przestaję się łudzić, że rodzice nie dosłyszeli radosnych wyznań Justina. Wręcz przeciwnie, usłyszeli je tak wyraźnie, że przyszli do przedpokoju, by skontrolować, czy z nadmiaru emocji Justin nie dostał zapaści.
-Już się z nim nie spotykasz, tak? - cedzi ojcem przez zęby pożółkłe od niepoprawnej diety. - Tak wygląda wasze niespotykanie się?
-W teorii – odzywam się, wiedząc, że dla dobra świata tej jeden raz powinnam pokornie spuścić głowę – to on się ze mną spotyka. Nie ja z nim. Przynajmniej teraz. Weź to pod uwagę, wydając na mnie wyrok w postaci stu milczących dni.
-Proszę również raczyć zauważyć, że zbliżamy się do magicznego czasu Świąt Bożonarodzeniowych. Rozsądnie byłoby zrobić wyjątek i darować córce jej nierozsądek na te czterdzieści osiem godzin świętego porodu.
Nie wiem, jak mentalnie przekazać Justinowi, by dla obrony mojej skóry nie pomagał mi w żaden, zwłaszcza w słowny sposób. Jego głos, nawet gdyby śpiewał psalm głębokim męskim tenorem, był, jest i zawsze będzie iskrą zapalną strząśniętą do pełnego kanistra, jakim jest mój ojciec.
-Przez chwilę – mówi ojciec tonem, który wyraża głęboki zawód moją osobą – przez chwilę miałem nadzieję, że poszłaś po rozum do głowy. Niestety, zabłądziłaś jeszcze przed linią startu.
Justin zapewne uznał, że z żartu należy się zaśmiać, więc się śmieje. I przez chwilę jestem nawet poruszona, że robi coś, cokolwiek, nawet coś tak elementarnego jak śmiech, by spróbować nawiązać jakąś relację międzyludzką. Jak się jednak okazuje, zwyczajnie nie rozróżnia żartu celowego od żartu przypadkowego, i pełną szczerą piersią śmieje się tak, jakby ktoś zapłacił mu za każdą sekundę drżenia klatki piersiowej.
Ojciec, nie mówiąc ani słowa więcej, odchodzi w głąb mieszkania, a drzwi wejściowej będące pod jego panowaniem same wiedzą, by zamknąć się, nim przestawię stopę przez próg. Zostaję w wieczornym chłodzie grudnia w ubraniach, w których nie chciałabym zostać nawet w wieczornym chłodzie sierpnia.
Czuję, że stojąc na boso od frontu domu, wyglądam gorzej, niż wyglądałabym, stojąc przy ścianie tyłu, więc idę wąską ścieżką wyłożoną kostką pozostałą po renowacji drogi osiedlowej. Będąc w ogrodzie, spoglądam we własne okna i prawie czuję na nagiej skórze przedramion ciepło kaloryfera spod parapetu. Niemniej jednak wyraźniej niż ciepło, którego materialnie dostrzec nie mogę, widzę brak szczeliny w oknie i brak szans na stworzenie jej na tyle szerokiej, bym mogła przecisnąć się do wewnątrz.
-Czegoś tu nie rozumiem – stwierdza Justin. Nie jestem świadoma jego obecności, dopóki nagle mnie nią nie zaskakuje. - To twój dom. Dlaczego o prostu do niego nie wejdziesz?
-Bo moja kobieca duma mi na to nie pozwala – oznajmiam stanowczo. - Jeśli mam z kimś na pieńku, nie jestem w stanie udawać, że porąbaliśmy go w wiór.
-Zamierzasz siedzieć tu, aż odmarzną ci palce?
-Zamierzam siedzieć tu, aż przyniesiesz mi z samochodu cokolwiek, czym mogła bym się okryć. I na dobrą sprawę kiedy już to zrobisz, nadal zamierzam tu siedzieć.
Aby zasygnalizować, że moja groźba spędzenia nocy w ogrodzie ma pokrycie w rzeczywistości, znajduję możliwie najbardziej suche miejsce na trawniku i zakładam tam swoje małe obozowisko składające się ze mnie i niczego poza mną. Nie wiem, czy kiedy Justin siada obok mnie, próbuje podłączyć się pod moje obozowisko, czy tworzy własne, ale czymkolwiek by nie był – dodatkiem czy osobnym elementem – przy nim poświęcam mniej uwagi odmarzającym palcom.
Łuna miasta oświetla jego zadumany wyraz twarzy. Pytam więc:
-Myślisz o czymś konkretnym, czy chcesz wyglądać bardziej inteligentnie, niż wyglądałeś dotychczas?
-Zastanawiam się, czy gdybym dał ci swoją kurtkę, mówiąc że nie jest mi zimno, kiedy rzeczywiście nie jest mi zimno, stałbym się odrobinę bardziej cipowaty.
-Nie jestem w stanie wyobrazić sobie ani jednej rzeczy, która sprawiłaby, że stałbyś się cipowaty w znaczeniu, o którym myślę, że myślisz. - Patrzę mu chwilę w oczy. Albo i głębiej. Ale tylko to spojrzenie ma jakąś głębię. Żadne z nas nie czuje potrzeby łudzić się, że te słowa miały. - Daj mi tę kurtkę, do jasnej anielki. Wisi na tobie całkiem bezproduktywnie. Jestem w tym towarzystwie jedyną, która wie, jak zrobić z niej pożytek.
Kiedy już ją użytkuję, kładę się na trawie. Bo mogę. Bo wilgoć, która zimową porą nie opuszcza powietrza, nie opuszcza i mojego trawnika. Justin również kładzie się na trawie, ramię w ramię ze mną, ale przez grubość kurtki nie czuję jego obecności tak, jak mogłabym ją czuć. Przez chwilę praktykuje palenie papierosa na leżąco, próbując wypuszczać w noc gandalfie kółka dymu. Wkrótce jednak staje się znudzony tym bezproduktywnym działaniem i wpycha niedopałek w grząską ogrodową ziemię.
A wtedy zaczyna prószyć śnieg, pierwszy w bieżącym sezonie okołoświątecznym. Jest wolny, a jego dotyk cechuje niezwykła delikatność. Niektóre z płatków obumierają, zanim docierają do nas. Inne rozpuszczają się na ciałach, które pomimo chłodu nocy bezkonkurencyjnie wygrywają to starcie. Przez chwilę myślę, że śnieg oglądany z kimś jest bardziej przyjazny, ale jako że drugim elementem potencjalnie potęgującym te odczucia jest Justin, uznaję, że to kwestia przemęczenia.
A zaraz potem uświadamiam sobie, że nie idę z nim na randkę z przemęczenia i przyznaję przed samą sobą, że zdarza mi się odczuwać przy nim jakiegoś rodzaju przyjacielską bliskość. Choćby w samym sposobie topienia śniegu.
-Zamierzasz tu siedzieć? - pytam ciszej, niż planowałam.
-Aż odmarzną mi palce – odpowiada on, a potem oboje koncentrujemy się na magazynowaniu ciepła i utrzymywaniu energooszczędnych trybów naszych ciał.

*

Mam kompleksy na punkcie układu przestrzennego wypukłości pośladków względem zamka utrzymującej prawidłowy fason spódnicy. Mam kompleksy na punkcie odstającego powiększenia, jakie powoduje moje lustro. By pozbyć się i kompleksów, i tego sterczenia, czyli dwóch wyniszczających elementów sprowadzających się do wspólnego mianownika, szukam innego lustra tak, by żaden z domowników nie odnalazł mnie. I mojej sterczącej spódnicy, która nie jest typem odzieży domowej.
Kiedy w końcu znajduję bardziej odpowiednie lustro, a spódnica bardziej odpowiednio w nim nie sterczy, zdaję sobie sprawę, że ze względu na dwie godziny, które pozostały do najbardziej groteskowej randki w historii wszystkich groteskowych randek, będę zmuszona stać prężnie wygięta pośrodku pokoju, by nie dopuścić do ponownego sterczenia spódnicy.
Ulgą w moim postanowieniu jest Sara, która po trzech stuknięciach w dyktę drzwi wchodzi do pokoju z uśmiechem zwyciężczyni konkursu na najbardziej przesłodzoną istotę kroczącą po ziemi.
-Dokąd się wybierasz? - pyta zalotnie, zamiast upewnić się: - Czy aby nie przeszkadzam ci, Noelle?
-Próbuję znaleźć odpowiednią linię wygięcia rdzenia kręgowego, by nie powodował odstawania spódnicy.
-To nie jest odpowiedź na moje pytanie, młoda panno – mówi, a ja z doświadczenia wiem, by nie doszukiwać się w jej słowach sarkazmu. Ilekroć próbowałam, zawsze zostawałam z niczym.
-Idę na randkę – oznajmiam, nim sama zapyta.
Wiem, że zapyta, jako że nagle odstająca spódnica jest prezentem od niej z przeznaczeniem na sytuacje wyłącznie damsko-męskie.
Ale zaraz po tym uzmysławiam sobie, że kiedy informuję o wieczornym wyjściu w sytuację damsko-męską, powinnam również poinformować, kto będzie tą męską częścią sytuacji, czego absolutnie nie chcę wyjawiać przed Sarą.
Rodzi się konflikt interesów, gdy Sara pyta:
-A niech mnie, z kim?
Przez chwilę rozważam skłamanie. Ale prędko dochodzę do wniosku, że żadna odpowiedź nie powstrzyma Sary przed mówieniem. Czyli przed tym, czego życzyłabym sobie uniknąć. Po prostu jej słowotok przybierze inną tematykę.
Dlatego mówię:
-Z Justinem.
A potem spokojnie obserwuję, jak jej twarz przybiera kolor śniegu. Pod platynowymi włosami momentami robi się przeźroczysta. To dobre show matki mijającej się z powołaniem w opiece nad swą pierwo i jedynorodną, którego nie mogę przegapić, więc na moment zatrzymuję spór z oodstającymi partiami spódnicy. Obiecuję zamkom i guzikom, że wrócimy do niego prędko.
-Powiedz mi, że w międzyczasie poznałaś jakiegoś uroczego Justina, którego byłabym w stanie polubić, z którym wybierasz się na romantyczną kolację przy świecach i który po wszystkim odprowadzi cię do domu i nie pocałuje, jeśli przy drzwiach nie zaczniesz bawić się kluczami.
-Idę na randkę z Justinem, o którym obie myślimy. Czy chciałabyś dodać, jaka jestem nierozsądna, o czym doskonale wiem, i jaka zaćmiona, o czym wiem jeszcze lepiej, i jaka naiwna, względem czego nie mam nawet najmniejszych wątpliwości. Jeśli w którejś z tych kwestii chciałabyś uświadomić mnie mocniej, niż robię to sama, teraz jest odpowiednia chwila.
Czekam moment, dwa momenty, przy trzecim zaczynam się niecierpliwić. W końcu na nią zerkam, widzę ją siedzącą na krawędzi łóżka, na całej stercie ubrań, które odpadły podczas selekcji naturalnej doboru najodpowiedniejszego stroju na to, najodpowiedniej mówiąc, specyficzne przedsięwzięcie. Zamiast wszystkich rzeczy, które spodziewam się usłyszeć, ona mówi:
-Nie miałam pojęcia, że Justin ci się podoba.
-Byłam tego równie nieświadoma – odpowiadam ja, mając na uwadze, że przy Sarze nie muszę kryć przystojności mężczyzny, który zaczął się nią niebezpiecznie szczycić. - Chcę zobaczyć, co z tego wyniknie – mówię, choć nie mam obowiązku się usprawiedliwiać. A jednak to robię. I ani myślę przestać. - Wydał mi się nieco bardziej ludzki, gdy uświadamiałam go, że zapraszając mnie do kina, zaprasza mnie na randkę. Odniosłam wrażenie, że czekał, aż sama nazwę to randką, bo słowo brzmiące tak obco nie przeszłoby przez jego gardło.
-To tylko udowadnia, że jest najmniej ludzki ze wszystkich facetów, jakich mogłaś poznać. Z reguły ludzie nie boję się słowa 'randka'. Jestem w stanie zrozumieć strach przed wypowiadaniem kwestii 'miłość', 'zakochanie' albo 'pasożyty układu trawiennego', ale nie przed rzeczą tak trywialną jak randka.
-Podejrzewam, że nigdy na żadnej nie był.
-To tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że niewiele w nim z człowieka. Jest za stary na swoją pierwszą randkę. Noelle, na litość boską, dlaczego pchasz się w to na siłę? Widzisz, że drzwi są zamknięte, więc bierzesz piłę mechaniczną i tniesz zawiasy. Jaki w tym sens? Złota reguła jest taka, że tam, gdzie cię nie chcą, nie powinno cię być.
-Nie zapraszałby mnie na randkę, gdyby nie chciał mnie na nią zaprosić – odpowiadam na jedyny konkret, jaki odnalazłam w jej przemielonych zdaniach. To jedyne nierozdrobnione kawałki.
-Ale sama idea randki nie chce ani ciebie, ani jego, a już przede wszystkim nie chce was obojga.
-Nie jestem zdziwiona, że jak zwykle wiesz, co jest dla mnie najlepsze. Dziwi mnie tylko, że wiesz również, co będzie najlepsze dla Justina.
-Oddanie ci spokoju i możliwości poznania kogoś, kto zasługuje na randkę z tobą.
-Mam propozycję – mówię odrobinę głośniej, niż zamierzałam. - Słyszałaś kiedyś o tym, że kwestie, w których nie ma szans na wzajemne porozumienie, powinno się zręcznie ucinać? Zróbmy to zatem. Utnijmy rozmowę, która nieuchronnie prowadzi do kłótni. Idę na randkę z Justinem, czy ci się to podoba, czy nie.
-Naturalnie, że mi się to nie podoba.
-Mogłabym powiedzieć to samo o tobie i Joem, który stał się twoim chłopakiem, zanim przestał być moim. A wykonuję ten cios poniżej pasa tylko i wyłącznie dlatego, że ty wykonujesz dwa. Umówmy się, że decyzje dotyczące naszych żyć emocjonalnych pozostawimy w rozważania samym sobie.
-Będziesz żałować – ostrzega mnie, ale słyszę w jej głosie kapitulację. Jestem za nią wdzięczna, za ton, który rozluźnia uścisk wokół mojej krtani. Byłam zmęczona nieustępującymi dusznościami.
-Niewykluczone – odpieram ostatnią próbę ataku. - Ale jedynym skutecznym sposobem na naukę jest niepowielanie własnych błędów.
-Rzeczywiście, gwałt był niedostatecznym ostrzeżeniem – mamrocze pod nosem w nadziei, że nie usłyszę.
Ale ja słyszę. Choć udaję coś odwrotnego. A udaję tylko i wyłącznie dlatego, że mój tusz do rzęs jest zbyt drogi, by po nieplanowanych łzach nakładać go po raz wtóry.
Mimo wszystko Sara zachowuje w sobie ostatki zaufania do mnie i pomaga mi wyjść z domu tak, by z kolei zaufanie rodziców nie wyszło poniżej ujemnej skali. Maszeruje ze mną powolnym krokiem do następnej przecznicy, gdzie Justin, każdorazowo niewiarygodnie punktualny, czeka w samochodzie zaparkowanym jednym kołem na krawężniku. Pomimo mroku wieczoru mogę dostrzec smugę dymu wyłaniającą się zza uchylonego okna. Próbuję myśleć, że uchylił je dla mnie, by wypuścić w świat wszystko to, czym nie potrafię oddychać. Oszukiwanie samej siebie wychodzi mi irracjonalnie znakomicie.
-Podwieźć cię? - pytam Sarę z grzeczności, choć po czasie nie jestem pewna, czy brak tego zaproszenia nie obraziłby jej mniej, niż samo zaproszenie.
-Tak się składa, że nie czuję potrzeby uczenia się na własnych błędach. Czuję potrzebę omijania wszystkich błędów, które mam szansę przewidzieć.
-Dziękuję ci z całego serca, że życzysz mi udanego wieczoru i przyjemnie spędzonego czasu. Życzyłabym ci tego samego, gdybyś miała w planach coś więcej, niż dewastację cudzych nastrojów.
Całuję ją w policzek mniej sarkastycznie, niż robią to moje słowa, a potem wsiadam do samochodu Justina i próbuję nie być zawiedziona tym, że szyba w jego oknie uchylona jest jedynie w takim stopniu, by on sam nie odbierał sobie powietrza.
Nie podoba mi się, że wygląda lepiej, niż byłam na to przygotowana. Ekstremalnie zwyczajnie, ekstremalnie codziennie, ekstremalnie swojsko i znajomo, a jednak ekstremalnie dobrze bez starań o dobre wrażenie. Nie podoba mi się jedynie fakt, z jaką łatwością przychodzi mu dobre wyglądanie. Osobiści potrzebuję do tego postrzępionych nerwów, czasu i pewnego rodzaju odzieżowego zmysłu artystycznego. W jego czarnym podkoszulku z krótkimi rękawami i jeansach spiętych paskiem nie ma niczego artystycznego, a jednak całokształt wchłaniam ze smakiem.
-Postarałaś się – mówi na powitanie, wypuszczając papierosa przez szparę w oknie. Gest ten również przypisuję trosce o mnie, choć wiem, że był jedynie zapobieganiem poparzenia opuszek palców. - Zupełnie jakby ci zależało.
-W jakiś niezrozumiały sposób mi jednak zależy – mówię, nim stracę odwagę, by to przyznać. - Gdyby nie zależało mi wcale a wcale, nawet nie brałabym tych starań pod uwagę. - Spędzamy dłuższą chwilę w ciszy, po czym odzywam się znów: - Teraz powinieneś mnie skomplementować.
-Powinienem to zrobić, ponieważ jakiemuś pajacowi, który zapoczątkował tradycję randek, wymsknęło się słówko, które pozwoliło mu zaliczyć?
-Powinieneś mnie skomplementować, bo to słusznie przyjęty zwyczaj damsko-męski.
-W takim wypadku ty również powinnaś mnie skomplementować. Dlaczego nie robiąc tego, wymagasz identycznego ode mnie? To hipokryzja czy jej granica?
-Mógłbyś być tak miły i nie doszukiwać się nonsensu we wszystkim, co ludzkość przed wiekami uznała za słuszne?
-Mogłabyś nie aranżować mojej pierwszej w życiu randki w sposób, w jaki nie chcę, by była wyreżyserowana? Pozwól zadziałać przypadkowi. Jeśli przez takowy wtrącę, że dobrze wyglądasz, ciesz się tym, mając świadomość, że jesteś prawdopodobnie pierwszą dziewczyną, która słyszy ode mnie jeden z miękkich komplementów.
-Czy mogę to uznać za jeden z nich?
-Zaczynasz mnie irytować, Noelle. Żebrzesz o komplementy, kiedy absolutnie nie musisz tego robić. Gdybyś usiadła na ulicy z kapeluszem na kolanach i przyczepioną do niego kartką „zbieram męskie komplementy”, najprawdopodobniej ptak nasrałby w sam środek, będąc głosem Boga, który dorzuca się do twojej zbiórki.
Uznaję to za najmilszy komplement, jaki jestem w stanie od niego otrzymać, a myśl o jego staraniach w byciu oryginalnym daje mi pewność, że wraz z nami nie ma w samochodzie nikogo, na kim mógłby te starania opierać.
Jedziemy przez miasto w ciszy, która nie gryzie mnie w uszy, ani nie zostawia ciężkiego lepkiego osady na małżowinie. Równy szum powietrza smagającego opływowy kształt samochodu pozwala na oczyszczenie z wewnętrznych nieczystości: niedawnego poirytowania, myśli, czy bycie tu z nim jest najodpowiedniejszym miejscem, w którym mogę być, i obawy, że nie powiedzie się coś, za co z pełną mocą trzymam kciuki – my. Trzymam kciuki za nas na podłożu dalekim przyjaźni, dalekim miłości i dalekim wszystkiego, czego dotychczas byłam świadoma. Pływam w wymiarze, który nie został jeszcze odkryty – nawet przeze mnie samą. Czuję się niepewnie, nie dosięgając dna, ale, prawdę powiedziawszy, nie staram się nawet wyprostować nóg.
-Wiesz, że mi się podobasz – mówi niespodziewanie. - Nie przejmowałbym się twoimi próbami przywrócenia mnie do świata prawych, gdyby tak nie było. Ty odnajdujesz przyjemność w nawracaniu mnie, ja mam swoją w patrzeniu na ciebie. Świat nie jest bezinteresowny, mała Noelle.
W tej chwili nie dbam o tę interesowność. Jestem dumna ze swojego wpływu na nią. Powstrzymuję się przed dumnym wypinaniem piersi tylko dlatego, że nie chcę ryzykować wizualnym powiększeniem biustu.
Docieramy do kina po rozpoczęciu pierwszych reklam. Wchodzimy do sali kinowej wraz ze świątecznymi ciężarówkami coca-coli sunącymi w poprzek ekranu. Nie jestem zaskoczona, gdy Justin brnie w kierunku miejsc osadzonych w narożniku sali – nie jestem zdziwiona, że przedkłada prywatność nad doznania wzrokowe. Przez chwilę myślę, że wszyscy ludzie, którzy dotarli tam przed nami, są w stanie dostrzec tę patologiczną relację, którą pielęgnujemy, ale prędko orientuję się, że jesteśmy tylko jedną z wielu par zamkniętych w niedobranym repertuarze filmowym.
Siadam i wygładzam spódnicę na udach, bo nie znam lepszego zajęcia dla moich niespokojnych rąk. Denerwuję się po stokroć bardziej niż Justin, chociaż to on powinien kłębić się z nerwów. Nie potrafię zwalczyć emocjonalnego zaangażowania, choć emocjonalne wydaje się nieco bardziej odpowiednie niż jakiekolwiek inne ściśle związane z fizycznością. Nie chcę myśleć o fizycznym zaangażowaniu. Wolę myśleć, że jestem żylastym rozumem ubranym w spódniczkę, bez atrakcyjnej części podtrzymującej.
Justin rozsiada się na fotelu jak na pustych trybunach w trakcie meczu hokejowego, jego przydługie nogi wędrują na zagłówek przedniego fotela, a błoto z podeszwy kruszy się na podłokietnik. Zamiast stłamsić jego rozwydrzone występki, próbuję przyswoić trochę jego nauk. Sztuka ta okazuje się cięższa, niż cokolwiek, w co kiedykolwiek własnowolnie wdepnęłam.
-Nie oglądałem ani jednej części Gwiezdnych Wojen. Wiem tylko, że Luke Skywalker był pierwszym człowiekiem w kosmosie – szepcze do mnie Justin. - Myślisz, że załapię, o co chodziło w dziesiątkach pozostałych?
-W jednej dziesiątce – stwierdzam. - Będziesz musiał nadgonić tylko jedną.
Zauważam jakiś przyjemny impuls w jego nieporadności – naprawdę był przekonany, że Gwiezdne Wojny będą tym aspektem, który rozświetli każdą randkę. Uśmiecham się, mimo że sama nie mam zielonego pojęcia, kim rzeczywiście był Luke Skywalker.
Przez kolejne sto pięćdziesiąt minut zastanawiam się, czy błysk mieczy świetlnych w najnowszej generacji filmowej ma szkodliwy wpływ na siatkówkę oka, a kiedy po ich upływie widzę mniej więcej tyle samo, ile widziałam sto pięćdziesiąt minut temu, zaczynam szukać innego tematu do rozważań.
Nie jestem w stanie powiedzieć, dlaczego żadne z nas nie podnosi się z miejsc, mimo że sala pustoszeje i daje nam do zrozumienia, że powinniśmy jej to umożliwić. Twarz Justina przybrała kształt głębokiej refleksji, moja jest jedynie obserwatorem jego poczynań. Z początku zastanawiam się, jakiego rodzaju głębi szuka w pospolitym przedstawicielu gatunku science fiction nienależącym do grona filmów nieprzewidywalnych. A potem myślę, że poszukiwań owej głębi wcale nie skupia na gwiezdnej tragikomedii, a na tragikomedii całkiem przyziemnej, jaką jest nasza randka. Nie chcąc być gorszą od niego, również zaczynam ją analizować. Prawdę powiedziawszy, nie widzę żadnych odchyleń od naszych dotychczasowych wypadów nieokreślanych mianem randki. Nie przeszkadza mi ten brak obrotu spraw. Wręcz przeciwnie, siedzę w pustej sali kinowej i jestem w pewien sposób podekscytowana, że światła, które ponownie zgasły, nie rozpalą się aż do świtu.
-Właściwie dlaczego zgodziłaś się na randkę ze mną? - pyta. Ma dar w zadawaniu tych pytań, których nie chcę słyszeć. Nie wiem, czy dobiera je celowo, czy to przypadkowa zdolność stawiania ludzi w sytuacjach wysoko niekomfortowych, ale jest w tym niezastąpiony.
-Właściwie dlaczego w ogóle mnie na nią zaprosiłeś? - Z całych sił próbuję nie być gorszą. Jestem w tych działaniach tak zdesperowana, że moja 'gorszość' skrapla się na czole i pod pachami.
-Chciałem sprawdzić, czy umiem to zrobić.
-Chciałeś sprawdzić, czy umiesz zaprosić dziewczynę na randkę
?
Powoli przeczy ruchem głowy.
-Chciałem sprawdzić, czy umiem zaprosić ciebie.
Jestem przekonana, że na mnie patrzy, więc unikam przypadkowego spojrzenia rzuconego jemu. Ale kiedy orientuję się, że jego oczy wiszą w pustej przestrzeni, obserwując wyłącznie ciemność, odkrywam w tym coś znacznie bardziej intymnego, niż jakikolwiek rodzaj spojrzenia skierowanego we mnie.
Próbuję dostrzec w ciemni tyle samo, ile on w niej dostrzega, ale zdaje mi się, że marne dziesięć procent to wszystko, do czego jestem zdolna.
Ale w końcu na niego patrzę. Nie potrafię znaleźć rozsądnie brzmiącego powodu, dla którego miałabym dłużej tego nie robić. Okazuje się, że jego tok myślenia przebiega w sposób zbliżony do mojego. Patrzy na mnie, ale nie jestem w stanie stwierdzić, do jakiego gatunku zalicza się to spojrzenie. Wiem tylko, że jestem jego zwieńczeniem.
-O czym myślisz? - pytam cicho.
-Kobietom zawsze wydaje się, że mężczyźni nieprzerwanie o czymś myślą. Wcale tak nie jest.
-Być może mamy nadzieję, że myślicie o nas – mówię, nim uświadamiam sobie, że ta sytuacja wymagała czegoś mniej otwartego.
-I kiedy już zaczynamy myśleć, owszem, przeważnie myślimy o was. Ale to fizjonomia, nic osobistego.
Owa fizjonomia sprawia, że w następnej chwili każde z nas próbuje wyprzeć drugie z obszaru swojego fotela. Ustami. Przyklejonymi do wrogich ust. Kiedy go całuję, zapominam, dlaczego kategorycznie nie powinnam tego robić. A gdy zapominam o tak elementarnych kwestiach, zapominam również, dlaczego kategorycznie nie powinnam robić tego wszystkiego, do czego całowanie jest wyłącznie leniwą grą wstępną.
Przede wszystkim jednak nie jestem w stanie stwierdzić, dlaczego o tym wszystkim zapominam. Ale niewątpliwie to robię – pozwalając się dotykać, całować i zapominać o wszystkich sprawach, o których jeszcze nie zapomniałam.
-Zaliczę cię – mówi ostrzegawczym tonem.
-Zupełnie jakbym o tym nie wiedziała.
-Skoro wiesz, dlaczego tego nie przerwiesz?
-Nie sprawiaj, że czuję się bardziej winna, niż dotychczas. Lub niż powinnam. W ogóle nie sprawiaj, bym czuła się jakkolwiek.
Nie wiem, czy celowo stosuje się do moich zaleceń, ale poczucie winy w moich płucach z wolna traci na wadze. Mija chwila, nim orientuję się, że siedzimy na podwójnym fotelu i nic, co powinno nas od siebie odgradzać, tego nie robi. Jestem całkiem nieświadoma, jak zdefiniować poczucie własnej wartości albo jego brak, bo będąc świadomą tego rozpędzonego popędu, warunków korzystnych, czyli sprzyjających i umożliwiających, i nade wszystko braku przegrody między dwoma płodnymi osobnikami tego samego gatunku, nie robię nic, by jakoś temu rozpędowi przeszkodzić.
Niespodziewanie Justin przestaje mnie całować. Kiedy uświadamiam sobie, że odczuwam tego brak, że w ogóle jestem tej przerwy świadoma, wiem, że moje zaangażowanie posunęło się zdecydowanie za daleko. Wtedy również uznaję, że jest za daleko, by cokolwiek z nim zrobić.
-Masz zaburzenia osobowości? - pyta poważnie. - Albo twoje poczucie własnej wartości wymaga naprawy? Bo jeśli wszystko z tobą w porządku, mam zbyt ograniczony mózg, by pojąć, dlaczego to robisz.
-Myślę – mówię, całując go sama – że nam obojgu będzie łatwiej, jeśli wciąż będziemy myśleć, że to wina mojej charytatywnej natury. Chcę ci pomóc stać się lepszym człowiekiem. Gdyby ktoś cię zapytał, właśnie to masz mówić.
Sala kinowa pogrążona jest w mroku, nie widzę więc, ile z naszych ubrań trzyma się skóry ludzkiej, a ile tej, którą obite są fotele. Ostatecznie jednak okazuje się, że zdjął jedynie bluzę i rozpiął rozporek, a mi podwinął spódnicę tak, że teraz jest pasem uciskowym wokół pępka. Nie pozwala mi być na górze. Nie jestem zdziwiona, że tego nie robi. Po czasie jestem również wdzięczna, że nie pozwala mi się skompromitować niewiedzą. W ciemności nie widzę nawet, czy zakłada prezerwatywę. Mogę jedynie wierzyć, że szelest w pobliżu jest tego dowodem.
Nie wiem, czy tego chcę. Nie mogę jednak powiedzieć, że kategorycznie tego nie chcę. Jestem samotną wyspą świadomą zderzenia.
I nawet kiedy obiekt przystosowany do zderzenia zderza się wewnątrz mnie, wciąż niesprecyzowane elementy nie zostają sprecyzowane. Obie moje łopatki wgniatane są w podłokietnik sąsiedniego fotela ciężkim i naprężonym ciałem Justina. Pod ciepłem jego ciała, wspomnienie niedawnej kinowej klimatyzacji odpływa; jest rozdmuchiwane gorącym oddechem Justina, który skrapla się na moim obojczyku. Jestem spokojna, nie słysząc skrzypienia foteli. Spokojna, gdy zdaje mi się, że jego ciche posapywanie jest jedynym dźwiękiem wszechświata.
Nie jest mi dobrze. I nie jest mi źle. Seksualne dobro i zło wyrównuje się w połowie drogi na swoje własne szczyty. Niemniej jednak tym razem moje ciało jest w pełni świadome, że gdyby postarało się niezmiernie mocno, jest w stanie otrzymać szczyptę szczęścia. Uznaję to za znakomity progres, który co prawda nie ma najmniejszego wpływu na przekształcenie Justina ze zła w zło nieco mniejsze, ale ma ogromny wpływ na mój sposób postrzegania świata – w dotychczas złym, widzę odrobinę lepsze zło.
Również i tym razem nie istnieje jednostka czasu. Więc kiedy jego oddech na moment zamiera, a ja wiem, że po tym jednym każdy kolejny będzie już oddechem nieodmienionym, nie potrafię stwierdzić, jak długo poddawałam się rozważaniom o definicji mniejszego zła w świecie.
Postrzeganie upływu czasu przybiera jeszcze bardziej skomplikowaną formę, gdy po zapięciu spodni, Justin wciąga nogi na fotel i układa je w poprzek jego szerokości, a jedynym miejscem, do którego mogłabym się dopasować, jest przestrzeń między nimi. Opieram potylicę na jego piersi. Czuję bicie jego serca, ale nie słucham, co do mnie mówi. Wiem, że nie powie mi tego, co chciałabym usłyszeć.
-Lepiej niż poprzednim razem? - pyta, przyjmując niedbały ton. W rzeczywistości jednak nie zapytałby, gdyby nie miało to dla niego znaczenia. Skoro pyta – ma większe, niż mogłabym przypuszczać.
-Prawie nie czułam bólu – stwierdzam, by go pokrzepić. - Ale nadal czułam się tak, jakbym oglądała film, siedząc tyłem do ekranu.
-Przynajmniej słyszałaś dźwięk. Dostałaś szansę wyobrażenia sobie tego wszystkiego, co innym przelewa się przez siatkówki.
-Nie chcę sobie tego wyobrażać, chcę to poczuć. Gdyby jednej ze stron było pisane wyobrażanie sobie tego, co przeżywa druga, jaki jest sens łączenia tego przedsięwzięcia w parę?
-To pośrednio stanowi moje życiowe motto. Człowiek został stworzony do życia w pojedynkę. Ludzie, którzy go otaczają, są jedynie biżuterią. Nie ma nic prostszego, niż jej zmiana.
-Chcesz mi powiedzieć, że pełnia szczęścia przypisana do każdego człowieka jest możliwa jedynie w pojedynkę?
-Nie widzę innego rozwiązania. Szczęście oznacza niebycie zranionym. Nie powiesz mi chyba, że człowiek jest w stanie zranić się sam.
-Nie znam nikogo, kto zraniłby ciebie równie mocno, co ty sam siebie ranisz. Nie dopuszczając do siebie ludzi.
-Jesteś tu – stwierdza. - Byłem przekonany, że należymy do jednego gatunku.
-Jestem tu, bo uodporniłam się na twoją przemożną chęć utylizacji każdej istoty żywej w zasięgu twojej gruboskórności. Cokolwiek nie powiesz, nie potrafisz żyć samotnie. Nikt tego nie potrafi. I to właśnie fakt, że przez całe życie funkcjonowałeś w swoim własnym odosobnieniu, sprawił, że teraz musisz się porządnie nagimnastykować, by jakoś zaradzić tym wszystkim zepsuciom w twoim życiu.
Jeszcze zanim ostatnia sylaba wychodzi przez moje usta, znajdują się one w chwilowym posiadaniu Justina. Całuje mnie, trzymając kciukiem za podbródek. Jego pocałunek próbuje wyssać ze mnie wszystkie słowa, których on sam nie chce usłyszeć. Mimo to kiedy kończy, mówię jeszcze:
-To tylko najlepszy dowód na to, że bycie samotnym nie daje ci nawet złudzenia szczęścia.

Mówię o nim, mówiąc o sobie.




~*~



chciałabym życzyć wam wszystkim smakowitych świąt - bo to właśnie to, czym są dla mnie święta. jedzeniem. najedzcie się na zapas, bo kolejne święta dopiero w przyszłym roku!:)




5 komentarzy:

  1. Świetny rozdział, nie mogę się doczekać następnego! Justin jest na dobrej drodze do szczęścia! 😊 wesołych i smakowitych 😁

    OdpowiedzUsuń
  2. Cudo *-* pierwszy raz tu jestem ale nadrobie zaległości i zostanę na dłużej:)


    ^chamska reklama^
    Za 3
    2
    1

    https://fallenangels-jbff.blogspot.com/


    AUDYCJA ZAWIERAŁA LOKOWANIE PRPDUKTU I ŚLADOWE ILOŚCI ORZECHÓW XD

    Wesołych Świąt <3

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetny, a Justin zaczyna robić się coraz bardziej ludzki??¿¿ 😮

    OdpowiedzUsuń
  4. Dawno nie Występował Harry może w następnym ?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Prawda, ale rozdział cudowny ;* !

      Usuń