Szczęśliwie
dla męskiego ego, które niespodziewanie dało o sobie znać, Justin
nie choruje na nowotwór ani prawego, ani lewego jądra. Raczył
poinformować mnie o tym w warunkach wyjątkowo niesprzyjających
wyznawaniu tego rodzaju intymnych prawd.
Byliśmy
właśnie w trakcie rodzinnej kolacji, podczas której tata nie
pominął celowo mojego nakrycia przy stole, a mama użyła tyle
składników do zapiekanki warzywnej, by nie zabrakło jej, gdy sięga
trzecia, moja łyżka. Czując progres w kuchennych zapachach,
postanawiam wykorzystać go i wsypać trochę ziemi powstałej na
podłożu wykopalisk w naszej relacji, z powrotem w głęboką
przepaść.
-Nie
chciałabym być przesadnie pewna siebie, ale czuję się niemal
gotowa, by przystąpić do końcowych egzaminów. Co brzmi całkiem
obiecująco, jako że zostały mi jeszcze dwa lata na poczynanie
przygotowań.
-Odnoszę
nieprzyjemne wrażenie, że przed paroma tygodniami byłaś bardziej
gotowa, niż będziesz po kolejnych miesiącach spędzonych w tym
towarzystwie, w którym ostatnimi czasy się obracasz.
Słowa
ojca przywiewają powiew arktycznego mrozu. Myślę o opuszczeniu
miejsca przy stole, by ubrać zimowy sweter. Nie robię tego jednak,
bo obawiam się, że nie miałabym dokąd powrócić. Moje krzesło
zostałoby wsunięte pod stół tak głęboko, że nie miałabym
śmiałości z powrotem go odsunąć.
Zamiast
tego kłamię:
-Już
się z nim nie spotykam.
Co
oznacza mniej więcej tyle, że wcale nie czuję chorobliwej
satysfakcji na myśl o randce z nim w nieco upośledzonym tego słowa
znaczeniu. I może jeszcze, że seks z nim był przypadkowym
wprowadzeniem męskiego członka w żeński narząd rozrodczy.
I
właśnie wtedy pojawia się on.
Informuje
nas o swoim przybyciu skoczną melodią wygrywaną dwukrotnie w
parosekundowych odstępach czasowyh na dzwonku do drzwi wejściowych.
Ale wtedy nie wiemy jeszcze, że to on. Podejrzewam jednak, że
zaogniło się we mnie jakieś złe przeczucie, bo deklaruję
otworzenie drzwi, nim któryś z rodziców miałby szansę mnie o to
poprosić.
-Nie
mam raka ani w prawym, ani w lewym jądrze – oznajmia na wstępie.
- Jeśli ubolewałaś, że któreś z nich mi odetną, możesz
głęboko odetchnąć.
A
mówi to wszystko na tyle głośno, że ludzie w sąsiednich domach
podkręcają głośność telewizorów, z kolei osiedlowa plotkara ze
skłonnością do całodobowego wychylania się przez okno, wcale nie
musi się przez nie wychylać.
Przede
wszystkim jednak moi rodzice, ludzie w sile wieku, z aparatem
słuchowym z wolna zaczynającym pracować wbrew reszcie ciała,
również nie mają większego problemu, by usłyszeć radosną
nowinę o braku zmian nowotworowych w którymkolwiek z jąder.
-Jesteś
chory psychicznie – mówię ostrym szeptem, licząc na to, że
dopóki nikt nie usłyszy mojego głosu w otoczce jego donośnego
brzmienia, nie przypisze mi znajomości z nim. Dobrowolnej,
nieuzasadnionej i nieco przytłaczającej.
-Najważniejsze,
że nie jestem chory w okolicach dróg rodnych.
-Ty
nie masz dróg rodnych.
-Ale
oboje wiemy, o czym mówię. Nie chcę po raz kolejny powtarzać
słowa JĄDRO. - Uwypukla dwie ostatnie sylaby, tak, by ludzie,
którzy dotąd go nie usłyszeli, mogli cieszyć się radosną nowiną
wraz z nim. Jest łasy na całe stada ludzi bijących brawa jego
zdrowiu.
-Mógłbyś
nie kompromitować mnie w oczach wszystkich sąsiadów. Miałam
zamiar jeszcze trochę tu pomieszkać.
-Nowotwór
jąder nie jest chorobą zakaźną, więc nawet gdybym był jego
posiadaczem, nie byłby powodem do wyprowadzki – odpowiada
zrównoważonym tonem specjalisty od chorób nowotworowych jąder.
Chociaż
dotychczas byłam tego świadoma, dopiero gdy słyszę kroki
zbliżające postać jedną lub dwie w kierunku moich pleców,
przestaję się łudzić, że rodzice nie dosłyszeli radosnych
wyznań Justina. Wręcz przeciwnie, usłyszeli je tak wyraźnie, że
przyszli do przedpokoju, by skontrolować, czy z nadmiaru emocji
Justin nie dostał zapaści.
-Już
się z nim nie spotykasz, tak? - cedzi ojcem przez zęby pożółkłe
od niepoprawnej diety. - Tak wygląda wasze niespotykanie się?
-W
teorii – odzywam się, wiedząc, że dla dobra świata tej jeden
raz powinnam pokornie spuścić głowę – to on się ze mną
spotyka. Nie ja z nim. Przynajmniej teraz. Weź to pod uwagę,
wydając na mnie wyrok w postaci stu milczących dni.
-Proszę również raczyć
zauważyć, że zbliżamy się do magicznego czasu Świąt
Bożonarodzeniowych. Rozsądnie byłoby zrobić wyjątek i darować
córce jej nierozsądek na te czterdzieści osiem godzin świętego
porodu.
Nie wiem, jak mentalnie
przekazać Justinowi, by dla obrony mojej skóry nie pomagał mi w
żaden, zwłaszcza w słowny sposób. Jego głos, nawet gdyby śpiewał
psalm głębokim męskim tenorem, był, jest i zawsze będzie iskrą
zapalną strząśniętą do pełnego kanistra, jakim jest mój
ojciec.
-Przez chwilę – mówi ojciec
tonem, który wyraża głęboki zawód moją osobą – przez chwilę
miałem nadzieję, że poszłaś po rozum do głowy. Niestety,
zabłądziłaś jeszcze przed linią startu.
Justin zapewne uznał, że z
żartu należy się zaśmiać, więc się śmieje. I przez chwilę
jestem nawet poruszona, że robi coś, cokolwiek, nawet coś tak
elementarnego jak śmiech, by spróbować nawiązać jakąś relację
międzyludzką. Jak się jednak okazuje, zwyczajnie nie rozróżnia
żartu celowego od żartu przypadkowego, i pełną szczerą piersią
śmieje się tak, jakby ktoś zapłacił mu za każdą sekundę
drżenia klatki piersiowej.
Ojciec, nie mówiąc ani słowa
więcej, odchodzi w głąb mieszkania, a drzwi wejściowej będące
pod jego panowaniem same wiedzą, by zamknąć się, nim przestawię
stopę przez próg. Zostaję w wieczornym chłodzie grudnia w
ubraniach, w których nie chciałabym zostać nawet w wieczornym
chłodzie sierpnia.
Czuję, że stojąc na boso od
frontu domu, wyglądam gorzej, niż wyglądałabym, stojąc przy
ścianie tyłu, więc idę wąską ścieżką wyłożoną kostką
pozostałą po renowacji drogi osiedlowej. Będąc w ogrodzie,
spoglądam we własne okna i prawie czuję na nagiej skórze
przedramion ciepło kaloryfera spod parapetu. Niemniej jednak
wyraźniej niż ciepło, którego materialnie dostrzec nie mogę,
widzę brak szczeliny w oknie i brak szans na stworzenie jej na tyle
szerokiej, bym mogła przecisnąć się do wewnątrz.
-Czegoś tu nie rozumiem –
stwierdza Justin. Nie jestem świadoma jego obecności, dopóki nagle
mnie nią nie zaskakuje. - To twój dom. Dlaczego o prostu do niego
nie wejdziesz?
-Bo moja kobieca duma mi na to
nie pozwala – oznajmiam stanowczo. - Jeśli mam z kimś na pieńku,
nie jestem w stanie udawać, że porąbaliśmy go w wiór.
-Zamierzam siedzieć tu, aż
przyniesiesz mi z samochodu cokolwiek, czym mogła bym się okryć. I
na dobrą sprawę kiedy już to zrobisz, nadal zamierzam tu siedzieć.
Aby zasygnalizować, że moja
groźba spędzenia nocy w ogrodzie ma pokrycie w rzeczywistości,
znajduję możliwie najbardziej suche miejsce na trawniku i zakładam
tam swoje małe obozowisko składające się ze mnie i niczego poza
mną. Nie wiem, czy kiedy Justin siada obok mnie, próbuje podłączyć
się pod moje obozowisko, czy tworzy własne, ale czymkolwiek by nie
był – dodatkiem czy osobnym elementem – przy nim poświęcam
mniej uwagi odmarzającym palcom.
Łuna miasta oświetla jego
zadumany wyraz twarzy. Pytam więc:
-Myślisz o czymś konkretnym,
czy chcesz wyglądać bardziej inteligentnie, niż wyglądałeś
dotychczas?
-Zastanawiam się, czy gdybym
dał ci swoją kurtkę, mówiąc że nie jest mi zimno, kiedy
rzeczywiście nie jest mi zimno, stałbym się odrobinę bardziej
cipowaty.
-Nie jestem w stanie wyobrazić
sobie ani jednej rzeczy, która sprawiłaby, że stałbyś się
cipowaty w znaczeniu, o którym myślę, że myślisz. - Patrzę mu
chwilę w oczy. Albo i głębiej. Ale tylko to spojrzenie ma jakąś
głębię. Żadne z nas nie czuje potrzeby łudzić się, że te
słowa miały. - Daj mi tę kurtkę, do jasnej anielki. Wisi na tobie
całkiem bezproduktywnie. Jestem w tym towarzystwie jedyną, która
wie, jak zrobić z niej pożytek.
Kiedy już ją użytkuję,
kładę się na trawie. Bo mogę. Bo wilgoć, która zimową porą
nie opuszcza powietrza, nie opuszcza i mojego trawnika. Justin
również kładzie się na trawie, ramię w ramię ze mną, ale przez
grubość kurtki nie czuję jego obecności tak, jak mogłabym ją
czuć. Przez chwilę praktykuje palenie papierosa na leżąco,
próbując wypuszczać w noc gandalfie kółka dymu. Wkrótce jednak
staje się znudzony tym bezproduktywnym działaniem i wpycha
niedopałek w grząską ogrodową ziemię.
A wtedy zaczyna prószyć
śnieg, pierwszy w bieżącym sezonie okołoświątecznym. Jest
wolny, a jego dotyk cechuje niezwykła delikatność. Niektóre z
płatków obumierają, zanim docierają do nas. Inne rozpuszczają
się na ciałach, które pomimo chłodu nocy bezkonkurencyjnie
wygrywają to starcie. Przez chwilę myślę, że śnieg oglądany z
kimś jest bardziej przyjazny, ale jako że drugim elementem
potencjalnie potęgującym te odczucia jest Justin, uznaję, że to
kwestia przemęczenia.
A zaraz potem uświadamiam
sobie, że nie idę z nim na randkę z przemęczenia i przyznaję
przed samą sobą, że zdarza mi się odczuwać przy nim jakiegoś
rodzaju przyjacielską bliskość. Choćby w samym sposobie topienia
śniegu.
-Zamierzasz tu siedzieć? -
pytam ciszej, niż planowałam.
-Aż odmarzną mi palce –
odpowiada on, a potem oboje koncentrujemy się na magazynowaniu
ciepła i utrzymywaniu energooszczędnych trybów naszych ciał.
*
Mam kompleksy na punkcie układu przestrzennego wypukłości
pośladków względem zamka utrzymującej prawidłowy fason spódnicy.
Mam kompleksy na punkcie odstającego powiększenia, jakie powoduje
moje lustro. By pozbyć się i kompleksów, i tego sterczenia, czyli
dwóch wyniszczających elementów sprowadzających się do wspólnego
mianownika, szukam innego lustra tak, by żaden z domowników nie
odnalazł mnie. I mojej sterczącej spódnicy, która nie jest typem
odzieży domowej.
Kiedy w końcu znajduję bardziej odpowiednie lustro, a spódnica
bardziej odpowiednio w nim nie sterczy, zdaję sobie sprawę, że ze
względu na dwie godziny, które pozostały do najbardziej
groteskowej randki w historii wszystkich groteskowych randek, będę
zmuszona stać prężnie wygięta pośrodku pokoju, by nie dopuścić
do ponownego sterczenia spódnicy.
Ulgą w moim postanowieniu jest Sara, która po trzech stuknięciach
w dyktę drzwi wchodzi do pokoju z uśmiechem zwyciężczyni konkursu
na najbardziej przesłodzoną istotę kroczącą po ziemi.
-Dokąd się wybierasz? - pyta zalotnie, zamiast upewnić się: - Czy
aby nie przeszkadzam ci, Noelle?
-Próbuję znaleźć odpowiednią linię wygięcia rdzenia kręgowego,
by nie powodował odstawania spódnicy.
-To nie jest odpowiedź na moje pytanie, młoda panno – mówi, a ja
z doświadczenia wiem, by nie doszukiwać się w jej słowach
sarkazmu. Ilekroć próbowałam, zawsze zostawałam z niczym.
-Idę na randkę – oznajmiam, nim sama zapyta.
Wiem, że zapyta, jako że nagle odstająca spódnica jest prezentem
od niej z przeznaczeniem na sytuacje wyłącznie damsko-męskie.
Ale zaraz po tym uzmysławiam sobie, że kiedy informuję o
wieczornym wyjściu w sytuację damsko-męską, powinnam również
poinformować, kto będzie tą męską częścią sytuacji, czego
absolutnie nie chcę wyjawiać przed Sarą.
Rodzi się konflikt interesów, gdy Sara pyta:
-A niech mnie, z kim?
Przez chwilę rozważam skłamanie. Ale prędko dochodzę do wniosku,
że żadna odpowiedź nie powstrzyma Sary przed mówieniem. Czyli
przed tym, czego życzyłabym sobie uniknąć. Po prostu jej słowotok
przybierze inną tematykę.
Dlatego mówię:
-Z Justinem.
A potem spokojnie obserwuję, jak jej twarz przybiera kolor śniegu.
Pod platynowymi włosami momentami robi się przeźroczysta. To dobre
show matki mijającej się z powołaniem w opiece nad swą pierwo i
jedynorodną, którego nie mogę przegapić, więc na moment
zatrzymuję spór z oodstającymi partiami spódnicy. Obiecuję
zamkom i guzikom, że wrócimy do niego prędko.
-Powiedz mi, że w międzyczasie poznałaś jakiegoś uroczego
Justina, którego byłabym w stanie polubić, z którym wybierasz się
na romantyczną kolację przy świecach i który po wszystkim
odprowadzi cię do domu i nie pocałuje, jeśli przy drzwiach nie
zaczniesz bawić się kluczami.
-Idę na randkę z Justinem, o którym obie myślimy. Czy chciałabyś
dodać, jaka jestem nierozsądna, o czym doskonale wiem, i jaka
zaćmiona, o czym wiem jeszcze lepiej, i jaka naiwna, względem czego
nie mam nawet najmniejszych wątpliwości. Jeśli w którejś z tych
kwestii chciałabyś uświadomić mnie mocniej, niż robię to sama,
teraz jest odpowiednia chwila.
Czekam moment, dwa momenty, przy trzecim zaczynam się niecierpliwić.
W końcu na nią zerkam, widzę ją siedzącą na krawędzi łóżka,
na całej stercie ubrań, które odpadły podczas selekcji naturalnej
doboru najodpowiedniejszego stroju na to, najodpowiedniej mówiąc,
specyficzne przedsięwzięcie. Zamiast wszystkich rzeczy, które
spodziewam się usłyszeć, ona mówi:
-Nie miałam pojęcia, że Justin ci się podoba.
-Byłam tego równie nieświadoma – odpowiadam ja, mając na
uwadze, że przy Sarze nie muszę kryć przystojności mężczyzny,
który zaczął się nią niebezpiecznie szczycić. - Chcę zobaczyć,
co z tego wyniknie – mówię, choć nie mam obowiązku się
usprawiedliwiać. A jednak to robię. I ani myślę przestać. -
Wydał mi się nieco bardziej ludzki, gdy uświadamiałam go, że
zapraszając mnie do kina, zaprasza mnie na randkę. Odniosłam
wrażenie, że czekał, aż sama nazwę to randką, bo słowo
brzmiące tak obco nie przeszłoby przez jego gardło.
-To tylko udowadnia, że jest najmniej ludzki ze wszystkich facetów,
jakich mogłaś poznać. Z reguły ludzie nie boję się słowa
'randka'. Jestem w stanie zrozumieć strach przed wypowiadaniem
kwestii 'miłość', 'zakochanie' albo 'pasożyty układu
trawiennego', ale nie przed rzeczą tak trywialną jak randka.
-Podejrzewam, że nigdy na żadnej nie był.
-To tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że niewiele w nim z
człowieka. Jest za stary na swoją pierwszą randkę. Noelle, na
litość boską, dlaczego pchasz się w to na siłę? Widzisz, że
drzwi są zamknięte, więc bierzesz piłę mechaniczną i tniesz
zawiasy. Jaki w tym sens? Złota reguła jest taka, że tam, gdzie
cię nie chcą, nie powinno cię być.
-Nie zapraszałby mnie na randkę, gdyby nie chciał mnie na nią
zaprosić – odpowiadam na jedyny konkret, jaki odnalazłam w jej
przemielonych zdaniach. To jedyne nierozdrobnione kawałki.
-Ale sama idea randki nie chce ani ciebie, ani jego, a już przede
wszystkim nie chce was obojga.
-Nie jestem zdziwiona, że jak zwykle wiesz, co jest dla mnie
najlepsze. Dziwi mnie tylko, że wiesz również, co będzie
najlepsze dla Justina.
-Oddanie ci spokoju i możliwości poznania kogoś, kto zasługuje na
randkę z tobą.
-Mam propozycję – mówię odrobinę głośniej, niż zamierzałam.
- Słyszałaś kiedyś o tym, że kwestie, w których nie ma szans na
wzajemne porozumienie, powinno się zręcznie ucinać? Zróbmy to
zatem. Utnijmy rozmowę, która nieuchronnie prowadzi do kłótni.
Idę na randkę z Justinem, czy ci się to podoba, czy nie.
-Naturalnie, że mi się to nie podoba.
-Mogłabym powiedzieć to samo o tobie i Joem, który stał się
twoim chłopakiem, zanim przestał być moim. A wykonuję ten cios
poniżej pasa tylko i wyłącznie dlatego, że ty wykonujesz dwa.
Umówmy się, że decyzje dotyczące naszych żyć emocjonalnych
pozostawimy w rozważania samym sobie.
-Będziesz żałować – ostrzega mnie, ale słyszę w jej głosie
kapitulację. Jestem za nią wdzięczna, za ton, który rozluźnia
uścisk wokół mojej krtani. Byłam zmęczona nieustępującymi
dusznościami.
-Niewykluczone – odpieram ostatnią próbę ataku. - Ale jedynym
skutecznym sposobem na naukę jest niepowielanie własnych błędów.
-Rzeczywiście, gwałt był niedostatecznym ostrzeżeniem –
mamrocze pod nosem w nadziei, że nie usłyszę.
Ale ja słyszę. Choć udaję coś odwrotnego. A udaję tylko i
wyłącznie dlatego, że mój tusz do rzęs jest zbyt drogi, by po
nieplanowanych łzach nakładać go po raz wtóry.
Mimo wszystko Sara zachowuje w sobie ostatki zaufania do mnie i
pomaga mi wyjść z domu tak, by z kolei zaufanie rodziców nie
wyszło poniżej ujemnej skali. Maszeruje ze mną powolnym krokiem
do następnej przecznicy, gdzie Justin, każdorazowo niewiarygodnie
punktualny, czeka w samochodzie zaparkowanym jednym kołem na
krawężniku. Pomimo mroku wieczoru mogę dostrzec smugę dymu
wyłaniającą się zza uchylonego okna. Próbuję myśleć, że
uchylił je dla mnie, by wypuścić w świat wszystko to, czym nie
potrafię oddychać. Oszukiwanie samej siebie wychodzi mi
irracjonalnie znakomicie.
-Podwieźć cię? - pytam Sarę z grzeczności, choć po czasie nie
jestem pewna, czy brak tego zaproszenia nie obraziłby jej mniej, niż
samo zaproszenie.
-Tak się składa, że nie czuję potrzeby uczenia się na własnych
błędach. Czuję potrzebę omijania wszystkich błędów, które mam
szansę przewidzieć.
-Dziękuję ci z całego serca, że życzysz mi udanego wieczoru i
przyjemnie spędzonego czasu. Życzyłabym ci tego samego, gdybyś
miała w planach coś więcej, niż dewastację cudzych nastrojów.
Całuję ją w policzek mniej sarkastycznie, niż robią to moje
słowa, a potem wsiadam do samochodu Justina i próbuję nie być
zawiedziona tym, że szyba w jego oknie uchylona jest jedynie w takim
stopniu, by on sam nie odbierał sobie powietrza.
Nie podoba mi się, że wygląda lepiej, niż byłam na to
przygotowana. Ekstremalnie zwyczajnie, ekstremalnie codziennie,
ekstremalnie swojsko i znajomo, a jednak ekstremalnie dobrze bez
starań o dobre wrażenie. Nie podoba mi się jedynie fakt, z jaką
łatwością przychodzi mu dobre wyglądanie. Osobiści potrzebuję
do tego postrzępionych nerwów, czasu i pewnego rodzaju odzieżowego
zmysłu artystycznego. W jego czarnym podkoszulku z krótkimi
rękawami i jeansach spiętych paskiem nie ma niczego artystycznego,
a jednak całokształt wchłaniam ze smakiem.
-Postarałaś się – mówi na powitanie, wypuszczając papierosa
przez szparę w oknie. Gest ten również przypisuję trosce o mnie,
choć wiem, że był jedynie zapobieganiem poparzenia opuszek palców.
- Zupełnie jakby ci zależało.
-W jakiś niezrozumiały sposób mi jednak zależy – mówię, nim
stracę odwagę, by to przyznać. - Gdyby nie zależało mi wcale a
wcale, nawet nie brałabym tych starań pod uwagę. - Spędzamy
dłuższą chwilę w ciszy, po czym odzywam się znów: - Teraz
powinieneś mnie skomplementować.
-Powinienem to zrobić, ponieważ jakiemuś pajacowi, który
zapoczątkował tradycję randek, wymsknęło się słówko, które
pozwoliło mu zaliczyć?
-Powinieneś mnie skomplementować, bo to słusznie przyjęty zwyczaj
damsko-męski.
-W takim wypadku ty również powinnaś mnie skomplementować.
Dlaczego nie robiąc tego, wymagasz identycznego ode mnie? To
hipokryzja czy jej granica?
-Mógłbyś być tak miły i nie doszukiwać się nonsensu we
wszystkim, co ludzkość przed wiekami uznała za słuszne?
-Mogłabyś nie aranżować mojej pierwszej w życiu randki w sposób,
w jaki nie chcę, by była wyreżyserowana? Pozwól zadziałać
przypadkowi. Jeśli przez takowy wtrącę, że dobrze wyglądasz,
ciesz się tym, mając świadomość, że jesteś prawdopodobnie
pierwszą dziewczyną, która słyszy ode mnie jeden z miękkich
komplementów.
-Czy mogę to uznać za jeden z nich?
-Zaczynasz mnie irytować, Noelle. Żebrzesz o komplementy, kiedy
absolutnie nie musisz tego robić. Gdybyś usiadła na ulicy z
kapeluszem na kolanach i przyczepioną do niego kartką „zbieram
męskie komplementy”, najprawdopodobniej ptak nasrałby w sam
środek, będąc głosem Boga, który dorzuca się do twojej zbiórki.
Uznaję to za najmilszy komplement, jaki jestem w stanie od niego
otrzymać, a myśl o jego staraniach w byciu oryginalnym daje mi
pewność, że wraz z nami nie ma w samochodzie nikogo, na kim mógłby
te starania opierać.
Jedziemy przez miasto w ciszy, która nie gryzie mnie w uszy, ani nie
zostawia ciężkiego lepkiego osady na małżowinie. Równy szum
powietrza smagającego opływowy kształt samochodu pozwala na
oczyszczenie z wewnętrznych nieczystości: niedawnego poirytowania,
myśli, czy bycie tu z nim jest najodpowiedniejszym miejscem, w
którym mogę być, i obawy, że nie powiedzie się coś, za co z
pełną mocą trzymam kciuki – my. Trzymam kciuki za nas na podłożu
dalekim przyjaźni, dalekim miłości i dalekim wszystkiego, czego
dotychczas byłam świadoma. Pływam w wymiarze, który nie został
jeszcze odkryty – nawet przeze mnie samą. Czuję się niepewnie,
nie dosięgając dna, ale, prawdę powiedziawszy, nie staram się
nawet wyprostować nóg.
-Wiesz, że mi się podobasz – mówi niespodziewanie. - Nie
przejmowałbym się twoimi próbami przywrócenia mnie do świata
prawych, gdyby tak nie było. Ty odnajdujesz przyjemność w
nawracaniu mnie, ja mam swoją w patrzeniu na ciebie. Świat nie jest
bezinteresowny, mała Noelle.
W tej chwili nie dbam o tę interesowność. Jestem dumna ze swojego
wpływu na nią. Powstrzymuję się przed dumnym wypinaniem piersi
tylko dlatego, że nie chcę ryzykować wizualnym powiększeniem
biustu.
Docieramy do kina po rozpoczęciu pierwszych reklam. Wchodzimy do
sali kinowej wraz ze świątecznymi ciężarówkami coca-coli
sunącymi w poprzek ekranu. Nie jestem zaskoczona, gdy Justin brnie w
kierunku miejsc osadzonych w narożniku sali – nie jestem
zdziwiona, że przedkłada prywatność nad doznania wzrokowe. Przez
chwilę myślę, że wszyscy ludzie, którzy dotarli tam przed nami,
są w stanie dostrzec tę patologiczną relację, którą
pielęgnujemy, ale prędko orientuję się, że jesteśmy tylko jedną
z wielu par zamkniętych w niedobranym repertuarze filmowym.
Siadam i wygładzam spódnicę na udach, bo nie znam lepszego zajęcia
dla moich niespokojnych rąk. Denerwuję się po stokroć bardziej
niż Justin, chociaż to on powinien kłębić się z nerwów. Nie
potrafię zwalczyć emocjonalnego zaangażowania, choć emocjonalne
wydaje się nieco bardziej odpowiednie niż jakiekolwiek inne ściśle
związane z fizycznością. Nie chcę myśleć o fizycznym
zaangażowaniu. Wolę myśleć, że jestem żylastym rozumem ubranym
w spódniczkę, bez atrakcyjnej części podtrzymującej.
Justin rozsiada się na fotelu jak na pustych trybunach w trakcie
meczu hokejowego, jego przydługie nogi wędrują na zagłówek
przedniego fotela, a błoto z podeszwy kruszy się na podłokietnik.
Zamiast stłamsić jego rozwydrzone występki, próbuję przyswoić
trochę jego nauk. Sztuka ta okazuje się cięższa, niż cokolwiek,
w co kiedykolwiek własnowolnie wdepnęłam.
-Nie oglądałem ani jednej części Gwiezdnych Wojen. Wiem tylko, że
Luke Skywalker był pierwszym człowiekiem w kosmosie – szepcze do
mnie Justin. - Myślisz, że załapię, o co chodziło w dziesiątkach
pozostałych?
-W jednej dziesiątce – stwierdzam. - Będziesz musiał nadgonić
tylko jedną.
Zauważam jakiś przyjemny impuls w jego nieporadności – naprawdę
był przekonany, że Gwiezdne Wojny będą tym aspektem, który
rozświetli każdą randkę. Uśmiecham się, mimo że sama nie mam
zielonego pojęcia, kim rzeczywiście był Luke Skywalker.
Przez kolejne sto pięćdziesiąt minut zastanawiam się, czy błysk
mieczy świetlnych w najnowszej generacji filmowej ma szkodliwy wpływ
na siatkówkę oka, a kiedy po ich upływie widzę mniej więcej tyle
samo, ile widziałam sto pięćdziesiąt minut temu, zaczynam szukać
innego tematu do rozważań.
Nie jestem w stanie powiedzieć, dlaczego żadne z nas nie podnosi
się z miejsc, mimo że sala pustoszeje i daje nam do zrozumienia, że
powinniśmy jej to umożliwić. Twarz Justina przybrała kształt
głębokiej refleksji, moja jest jedynie obserwatorem jego poczynań.
Z początku zastanawiam się, jakiego rodzaju głębi szuka w
pospolitym przedstawicielu gatunku science fiction nienależącym do
grona filmów nieprzewidywalnych. A potem myślę, że poszukiwań
owej głębi wcale nie skupia na gwiezdnej tragikomedii, a na
tragikomedii całkiem przyziemnej, jaką jest nasza randka. Nie chcąc
być gorszą od niego, również zaczynam ją analizować. Prawdę
powiedziawszy, nie widzę żadnych odchyleń od naszych
dotychczasowych wypadów nieokreślanych mianem randki. Nie
przeszkadza mi ten brak obrotu spraw. Wręcz przeciwnie, siedzę w
pustej sali kinowej i jestem w pewien sposób podekscytowana, że
światła, które ponownie zgasły, nie rozpalą się aż do świtu.
-Właściwie dlaczego zgodziłaś się na randkę ze mną? - pyta. Ma
dar w zadawaniu tych pytań, których nie chcę słyszeć. Nie wiem,
czy dobiera je celowo, czy to przypadkowa zdolność stawiania ludzi
w sytuacjach wysoko niekomfortowych, ale jest w tym niezastąpiony.
-Właściwie dlaczego w ogóle mnie na nią zaprosiłeś? - Z całych
sił próbuję nie być gorszą. Jestem w tych działaniach tak
zdesperowana, że moja 'gorszość' skrapla się na czole i pod
pachami.
-Chciałem sprawdzić, czy umiem to zrobić.
-Chciałeś sprawdzić, czy umiesz zaprosić dziewczynę na randkę
?
?
Powoli przeczy ruchem głowy.
-Chciałem sprawdzić, czy umiem zaprosić ciebie.
Jestem przekonana, że na mnie patrzy, więc unikam przypadkowego
spojrzenia rzuconego jemu. Ale kiedy orientuję się, że jego oczy
wiszą w pustej przestrzeni, obserwując wyłącznie ciemność,
odkrywam w tym coś znacznie bardziej intymnego, niż jakikolwiek
rodzaj spojrzenia skierowanego we mnie.
Próbuję dostrzec w ciemni tyle samo, ile on w niej dostrzega, ale
zdaje mi się, że marne dziesięć procent to wszystko, do czego
jestem zdolna.
Ale w końcu na niego patrzę. Nie potrafię znaleźć rozsądnie
brzmiącego powodu, dla którego miałabym dłużej tego nie robić.
Okazuje się, że jego tok myślenia przebiega w sposób zbliżony do
mojego. Patrzy na mnie, ale nie jestem w stanie stwierdzić, do
jakiego gatunku zalicza się to spojrzenie. Wiem tylko, że jestem
jego zwieńczeniem.
-O czym myślisz? - pytam cicho.
-Kobietom zawsze wydaje się, że mężczyźni nieprzerwanie o czymś
myślą. Wcale tak nie jest.
-Być może mamy nadzieję, że myślicie o nas – mówię, nim
uświadamiam sobie, że ta sytuacja wymagała czegoś mniej
otwartego.
-I kiedy już zaczynamy myśleć, owszem, przeważnie myślimy o was.
Ale to fizjonomia, nic osobistego.
Owa fizjonomia sprawia, że w następnej chwili każde z nas próbuje
wyprzeć drugie z obszaru swojego fotela. Ustami. Przyklejonymi do
wrogich ust. Kiedy go całuję, zapominam, dlaczego kategorycznie nie
powinnam tego robić. A gdy zapominam o tak elementarnych kwestiach,
zapominam również, dlaczego kategorycznie nie powinnam robić tego
wszystkiego, do czego całowanie jest wyłącznie leniwą grą
wstępną.
Przede wszystkim jednak nie jestem w stanie stwierdzić, dlaczego o
tym wszystkim zapominam. Ale niewątpliwie to robię – pozwalając
się dotykać, całować i zapominać o wszystkich sprawach, o
których jeszcze nie zapomniałam.
-Zaliczę cię – mówi ostrzegawczym tonem.
-Zupełnie jakbym o tym nie wiedziała.
-Skoro wiesz, dlaczego tego nie przerwiesz?
-Nie sprawiaj, że czuję się bardziej winna, niż dotychczas. Lub
niż powinnam. W ogóle nie sprawiaj, bym czuła się jakkolwiek.
Nie wiem, czy celowo stosuje się do moich zaleceń, ale poczucie
winy w moich płucach z wolna traci na wadze. Mija chwila, nim
orientuję się, że siedzimy na podwójnym fotelu i nic, co powinno
nas od siebie odgradzać, tego nie robi. Jestem całkiem nieświadoma,
jak zdefiniować poczucie własnej wartości albo jego brak, bo będąc
świadomą tego rozpędzonego popędu, warunków korzystnych, czyli
sprzyjających i umożliwiających, i nade wszystko braku przegrody
między dwoma płodnymi osobnikami tego samego gatunku, nie robię
nic, by jakoś temu rozpędowi przeszkodzić.
Niespodziewanie Justin przestaje mnie całować. Kiedy uświadamiam
sobie, że odczuwam tego brak, że w ogóle jestem tej przerwy
świadoma, wiem, że moje zaangażowanie posunęło się zdecydowanie
za daleko. Wtedy również uznaję, że jest za daleko, by cokolwiek
z nim zrobić.
-Masz zaburzenia osobowości? - pyta poważnie. - Albo twoje poczucie
własnej wartości wymaga naprawy? Bo jeśli wszystko z tobą w
porządku, mam zbyt ograniczony mózg, by pojąć, dlaczego to
robisz.
-Myślę – mówię, całując go sama – że nam obojgu będzie
łatwiej, jeśli wciąż będziemy myśleć, że to wina mojej
charytatywnej natury. Chcę ci pomóc stać się lepszym człowiekiem.
Gdyby ktoś cię zapytał, właśnie to masz mówić.
Sala kinowa pogrążona jest w mroku, nie widzę więc, ile z naszych
ubrań trzyma się skóry ludzkiej, a ile tej, którą obite są
fotele. Ostatecznie jednak okazuje się, że zdjął jedynie bluzę i
rozpiął rozporek, a mi podwinął spódnicę tak, że teraz jest
pasem uciskowym wokół pępka. Nie pozwala mi być na górze. Nie
jestem zdziwiona, że tego nie robi. Po czasie jestem również
wdzięczna, że nie pozwala mi się skompromitować niewiedzą. W
ciemności nie widzę nawet, czy zakłada prezerwatywę. Mogę
jedynie wierzyć, że szelest w pobliżu jest tego dowodem.
Nie wiem, czy tego chcę. Nie mogę jednak powiedzieć, że
kategorycznie tego nie chcę. Jestem samotną wyspą świadomą
zderzenia.
I nawet kiedy obiekt przystosowany do zderzenia zderza się wewnątrz
mnie, wciąż niesprecyzowane elementy nie zostają sprecyzowane.
Obie moje łopatki wgniatane są w podłokietnik sąsiedniego fotela
ciężkim i naprężonym ciałem Justina. Pod ciepłem jego ciała,
wspomnienie niedawnej kinowej klimatyzacji odpływa; jest
rozdmuchiwane gorącym oddechem Justina, który skrapla się na moim
obojczyku. Jestem spokojna, nie słysząc skrzypienia foteli.
Spokojna, gdy zdaje mi się, że jego ciche posapywanie jest jedynym
dźwiękiem wszechświata.
Nie jest mi dobrze. I nie jest mi źle. Seksualne dobro i zło
wyrównuje się w połowie drogi na swoje własne szczyty. Niemniej
jednak tym razem moje ciało jest w pełni świadome, że gdyby
postarało się niezmiernie mocno, jest w stanie otrzymać szczyptę
szczęścia. Uznaję to za znakomity progres, który co prawda nie ma
najmniejszego wpływu na przekształcenie Justina ze zła w zło
nieco mniejsze, ale ma ogromny wpływ na mój sposób postrzegania
świata – w dotychczas złym, widzę odrobinę lepsze zło.
Również i tym razem nie istnieje jednostka czasu. Więc kiedy jego
oddech na moment zamiera, a ja wiem, że po tym jednym każdy kolejny
będzie już oddechem nieodmienionym, nie potrafię stwierdzić, jak
długo poddawałam się rozważaniom o definicji mniejszego zła w
świecie.
Postrzeganie upływu czasu przybiera jeszcze bardziej skomplikowaną
formę, gdy po zapięciu spodni, Justin wciąga nogi na fotel i
układa je w poprzek jego szerokości, a jedynym miejscem, do którego
mogłabym się dopasować, jest przestrzeń między nimi. Opieram
potylicę na jego piersi. Czuję bicie jego serca, ale nie słucham,
co do mnie mówi. Wiem, że nie powie mi tego, co chciałabym
usłyszeć.
-Lepiej niż poprzednim razem? - pyta, przyjmując niedbały ton. W
rzeczywistości jednak nie zapytałby, gdyby nie miało to dla niego
znaczenia. Skoro pyta – ma większe, niż mogłabym przypuszczać.
-Prawie nie czułam bólu – stwierdzam, by go pokrzepić. - Ale
nadal czułam się tak, jakbym oglądała film, siedząc tyłem do
ekranu.
-Przynajmniej słyszałaś dźwięk. Dostałaś szansę wyobrażenia
sobie tego wszystkiego, co innym przelewa się przez siatkówki.
-Nie chcę sobie tego wyobrażać, chcę to poczuć. Gdyby jednej ze
stron było pisane wyobrażanie sobie tego, co przeżywa druga, jaki
jest sens łączenia tego przedsięwzięcia w parę?
-To pośrednio stanowi moje życiowe motto. Człowiek został
stworzony do życia w pojedynkę. Ludzie, którzy go otaczają, są
jedynie biżuterią. Nie ma nic prostszego, niż jej zmiana.
-Chcesz mi powiedzieć, że pełnia szczęścia przypisana do każdego
człowieka jest możliwa jedynie w pojedynkę?
-Nie widzę innego rozwiązania. Szczęście oznacza niebycie
zranionym. Nie powiesz mi chyba, że człowiek jest w stanie zranić
się sam.
-Nie znam nikogo, kto zraniłby ciebie równie mocno, co ty sam
siebie ranisz. Nie dopuszczając do siebie ludzi.
-Jesteś tu – stwierdza. - Byłem przekonany, że należymy do
jednego gatunku.
-Jestem tu, bo uodporniłam się na twoją przemożną chęć
utylizacji każdej istoty żywej w zasięgu twojej gruboskórności.
Cokolwiek nie powiesz, nie potrafisz żyć samotnie. Nikt tego nie
potrafi. I to właśnie fakt, że przez całe życie funkcjonowałeś
w swoim własnym odosobnieniu, sprawił, że teraz musisz się
porządnie nagimnastykować, by jakoś zaradzić tym wszystkim
zepsuciom w twoim życiu.
Jeszcze zanim ostatnia sylaba wychodzi przez moje usta, znajdują się
one w chwilowym posiadaniu Justina. Całuje mnie, trzymając kciukiem
za podbródek. Jego pocałunek próbuje wyssać ze mnie wszystkie
słowa, których on sam nie chce usłyszeć. Mimo to kiedy kończy,
mówię jeszcze:
-To tylko najlepszy dowód na to, że bycie samotnym nie daje ci
nawet złudzenia szczęścia.
Mówię o nim, mówiąc o sobie.
~*~
chciałabym życzyć wam wszystkim smakowitych świąt - bo to właśnie to, czym są dla mnie święta. jedzeniem. najedzcie się na zapas, bo kolejne święta dopiero w przyszłym roku!:)
Świetny rozdział, nie mogę się doczekać następnego! Justin jest na dobrej drodze do szczęścia! 😊 wesołych i smakowitych 😁
OdpowiedzUsuńCudo *-* pierwszy raz tu jestem ale nadrobie zaległości i zostanę na dłużej:)
OdpowiedzUsuń^chamska reklama^
Za 3
2
1
https://fallenangels-jbff.blogspot.com/
AUDYCJA ZAWIERAŁA LOKOWANIE PRPDUKTU I ŚLADOWE ILOŚCI ORZECHÓW XD
Wesołych Świąt <3
Świetny, a Justin zaczyna robić się coraz bardziej ludzki??¿¿ 😮
OdpowiedzUsuńDawno nie Występował Harry może w następnym ?
OdpowiedzUsuńPrawda, ale rozdział cudowny ;* !
Usuń