sobota, 2 września 2017

Rozdział 19 - Powiew arktycznego chłodu


nowy rozdział pojawi się niestety dopiero po 10 września


Nie wiem, jak przekonać rodziców, że kolejny psycholog nie naprawi naprawionego i że kolejny psycholog nie odsunie ode mnie idei naprawienia zepsutego, w tym przypadku człowieka.
Dlatego po kilku dniach trwania szlabanu, który zdaje się zaostrzać, zamiast łagodnieć, postanawiam pogodzić się z myślą, że pieniądze, które rodzice odkładali na moje konto oszczędnościowe, bym w trakcie studiów mogła od czasu do czasu kupić wędzonego łososia norweskiego, w sporej mierze przypadną kolejnemu psychologowi, który spróbuje wyciągnąć ze mnie podłoże zapędów masochistycznych.
Siedzę na kanapie w salonie i podskubuję skórki w paznokciach lewej dłoni, obserwując kątem oka, jak tata przyłącza się do kuchennych porządków mamy i szepczą między sobą, jakby dzieliła nas dźwiękoszczelna ściana. Nie słyszę słów. Słyszę tylko, że jakieś są i że całe ich sto procent jest ściśle połączone z moją niespodziewaną utratą zmysłów. 
Spoglądam na zegar wiszący ponad progiem salonu i przedpokoju. Wybija pełna, a wskazówka drga, nim osiąga pozycję przeciwną do horyzontalnej. Nim kolejny raz zmienia swoje położenie, po cichym domu roznosi się dźwięczny dzwonek do drzwi. Mogę otworzyć, ale nie robię tego, by pokazać moje ogólne niezadowolenie światem, który tworzą dla mnie rodzice, wykluczając mnie ze świata, w którym właściwie czułam się całkiem znośnie.
Mama biegnie przez salon i zwalnia dopiero w przedpokoju, gdzie wygładza spódnicę z kategorii "elegancki dom" i rzuca ścierkę kuchenną za szafkę na buty. Tata gestem dłoni pokazuje, bym wstała z kanapy i podeszła do progu, więc robię to z westchnieniem tak silnym, że mój wydech porusza zdjęciami w ramkach na przeciwległej ścianie. W końcu mama otwiera, a ja nie jestem pewna, czy śmiech jest w tym miejscu odpowiedni, czy bardziej nieodpowiedni jest brak śmiechu.
Bo w progu stoi Harry, ubrany w czarną satynową koszulę, jeansy spłaszczające pośladki i eleganckie pantofle z zaostrzonym czubem, którym mógłby dokonać zamachu terrorystycznego. Pod pachą trzyma skórzaną teczkę i patrzy na naszą trójkę przez okrągłe okulary zerówki. Kłania się mojej mamie pod kątem czterdziestu pięciu stopni i przechodzi przez próg, zanim do końca prostuje plecy. Ściska dłoń wpierw jej, później ojcu, na koniec zastanawia się, czy moją też uścisnąć. I ściska, a robi to w sposób, który może oznaczać ręczne puszczanie oczka.
W pierwszej chwili kłębi się we mnie obawa, że rodzice znają Harry'ego z czasów trwania śledztwa. Widząc ich twarz, pełne nadziei, że nowy szarlatan wyleczy ich córkę z klątwy młodzieńczego buntu, przekonuję się, że ojciec rzeczywiście nie został w żaden sposób dopuszczony do śledztwa, a mama podczas mojej nieobecności zajmowała się wciskaniem ludziom nieruchomości, co do których nie są przekonani, zamiast chodzić z lupą po mieście i doszukiwać się okruchów bułek, które kiedyś jadł Justin, i węszyć, dokąd ją zaprowadzą.
-Harry Styles - przedstawia się kulturalnie. 
Moi rodzice odpowiadają równie kulturalnym tonem zapoznawczym i wprowadzają Harry'ego do salonu, zupełnie nieświadomi, że węzły mojego szlabanu się  rozluźniają. Wchodzę za nimi z uśmiechem chochlika kornwalijskiego.
-Telefonicznie zapoznali mnie państwo z ostatnimi problemami córki - mówi, opierając się o kanapę.
-Kompletnie straciła rozum - przyznaje tata i jestem nieco zawiedziona, że mówi o mnie tak jednoznacznie przy obcym człowieku. W każdym razie połowicznie obcym. - Może panu uda się do niej dotrzeć i przekonać, że kompletnie rujnuje sobie życie. 
-Rozumiem - twierdzi, spokojnie kiwając głową. - Będę potrzebował spokojnego miejsca, żeby móc porozmawiać z Noelle na osobności.
Przebiega przeze mnie szybki prąd, bo nie jestem w stanie stwierdzić, czy podczas telefonicznej rozmowy rodzice wspomnieli moje imię. Kiedy twarz żadnego z nich nie wykrzywia się podejrzliwością, prąd odpływa.
-Noelle, zaprowadź pana do swojego pokoju. I, na litość boską, nie traktuj jak wroga kolejnej osoby, która próbuje ci pomóc.
Udaję nadąsaną na odcinku kanapa-schody, oraz początek schodów-półmetek schodów. Kiedy mam pewność, że żadne z rodziców nie dostrzega nas zza zakręcającej poręczy, łapię Harry'ego za nadgarstek i ciągnę przez korytarz do drzwi osłaniających komnatę doskonałej cyrkulacji powietrza, pachnącą miętą i cytrusami. To prawdopodobnie zasługa szamponu, który lata temu wpadł w ciasną szczelinę pomiędzy szafą i ścianą.
Harry wchodzi do pokoju i rozgląda się po kątach, jakby planował wynajęcie tego kawałka podłogi pod własny użytek. Przygląda się niedawno malowanym ścianom, tablicy korkowej, z której nie zdążyłam jeszcze odpiąć zdjęć z Joem, legowisku Budynia, który drapiąc się za uchem tylną łapą, wącha miejsce, gdzie popuścił. Patrzy na to wszystko, a na koniec pada plecami na pościelone łóżko, jak gdyby pragnął równie intensywnie obejrzeć sufit. 
Siadam na obrotowym fotelu i opieram nogi o krawędź materaca. Wpatruję się w Harry'ego, skubiąc skórkę przy paznokciu wskazującego palca prawej dłoni.
Nie wiem, jak zapytać o to, grając w podchody, więc pytam bez żadnej gry:
-To był jego pomysł?
Harry siada na łóżku, jego plecy są zgarbione, a pośladki umoszczone na tyle daleko wgłąb materaca, że nogi zwisają mu z krawędzi drewnianego stelaża.
-Noelle, złotko - mówi chrapliwym głosem. - Lubię cię, nawet bardzo, ale nie na tyle, by narażać na poważny uszczerbek swoją karierę i pozycję w branży. Najwidoczniej Justin lubi cię na tyle mocno, by narażać moją pozycję, a z kolei ja lubię na tyle mocno jego, by się na to godzić.
Uśmiecham się połową ust, bo mam pewność, że Harry nie doniesie o tym uśmiechu Justinowi. Jego obecność ma na mnie kojący wpływ. Przez chwilę myślę, że być może psychologowie są dobierani pod względem predyspozycji duchowych i że połowa ich sukcesu polega na wprowadzeniu pacjenta w stan mentalnej narkozy.
-Zamierzasz przeprowadzić na mnie jakąś psychoanalizę? - pytam, kiedy w końcu przestaję się zastanawiać, co w nim sprawia, że mam ochotę mówić. O tych wszystkich charytatywnych bzdurach, które wyzwolił we mnie Justin.
-Nie, jeśli nie masz na nią ochoty. 
-Nie mam - przyznaję. - Zbyt wiele razy byłam rekwizytem czyichś prób zawładnięcia umysłem.
-Ludzie są jak sumy z zakoli rzek - stwierdza Harry. - Grube, tłuste, ciężkie sumy. Nie wyłowisz takiego wędką. Możesz co najwyżej czekać, by podpłynął do tafli wody i wystawił pysk.
-Jak to się odnosi do psychologii? - mówię, zauważając spore podobieństwo Justina do Harry'ego. Przebywanie z nimi obojgiem prowadzi do umysłowego okaleczenia.
-Nie zmuszę cię, żebyś mówiła. To jedyna rzecz, do której nie jesteś w stanie zmusić człowieka.
Przez parę minut siedzimy w ciszy i powoli zaczyna mnie ona uwierać w podbrzusze. Harry wyzwala we mnie spokój, ale nie znam go wystarczająco dobrze, by mieć specjalną szufladę na spokój od niego.
-Zabrali mi komórkę - mówię, patrząc w Budynia śpiącego w kociej kuwecie. - Dali szlaban. Odwożą mnie do szkoły i przyjeżdżają po mnie, żeby nie przeszło mi przez myśl wyjście poza teren szkoły.
-Dobrze robią - stwierdza prosto. - Gdybym ja miał dziecko i gdyby to dziecko było córką, i gdyby to dziecko-córka poznało Justina i gdyby to dziecko-córka znające Justina chciałoby wyjąć mu duszę i wybielić ją wybielaczem, prawdopodobnie wywiózłbym je na drugi koniec Stanów, kupił niewielką leśną posiadłość i utrzymywał nas z uprawy roli.
-Ale ja nie zbliżam się do trzydziestki i nie chcę myśleć racjonalnie. Mimo że nie mam z nim kontaktu od tygodnia.
-Justin nie jestem typem faceta, który przyjdzie pod twoje okna, żeby sprawdzić, czy pali się w nich światło. Prawdopodobnie jest typem, który dowiedziawszy się, że zginęłaś w katastrofalnym wypadku drogowym, wzruszyłby ramionami i położył stokrotkę przy wejściu na cmentarz, nie mając najmniejszego zamiaru szukać twojego nagrobka. Ale jednocześnie jesteś jedyną osobą, dla której zerwałby stokrotkę.
Czuję potworny ucisk w krtani i nie wiem, czy moja twarz robi się czerwona z przekrwienia, czy blada z niedokrwienia. Wiem tylko, że jej barwa nie jest tą, nad którą pracuję, nakładając makijaż.
-Zabierzesz mnie do niego? - pytam cicho. Pytam, bo tracę nadzieję, że sam mi to zaproponuje.
-W psychologii nazywamy to syndromem uzależnienia od drugiej osoby, ale w waszym przypadku chodzi o zwykłe frajerstwo - podsumowuje Harry.
-Nie jestem od niego uzależniona. Ani tym bardziej on ode mnie. Chcę się po prostu przekonać, czy podczas tego tygodnia nie cofnął się do punktu wyjścia.
-A przeszedł w ogóle przez próg? - pyta zaskoczony, ale gdy zauważa, że swój maleńki sukces próbuję rozszerzyć na skalę międzynarodową, przygasa. Zamiast tego pyta: - Twój pokój to twierdza. Jak mamy z niego wyjść?
-Oknem - odpowiadam. - To najkrótsza droga na zewnątrz.
-Jeśli zakładasz, że ja, szanujący się psycholog z dotychczas nienadszarpaną reputacją, będę zakradał się przez okno pokoju jakiejś małolaty tylko po to, by uchyliła Justinowi rąbek tajemnicy człowieczeństwa... To bardzo dobrze zakładasz.
Harry majstruje chwilę przy oknie, chcąc otworzyć je na którąś ze stron. Podchodzę, odsuwam jego dłonie, zimne i kościste, i jednym mocniejszym szarpnięciem otwieram okno w górę. Harry wygląda na zniesmaczonego, że będzie zmuszony przeciskać się przez nieszeroką szparę w oknie, ale uspokajam go, mówiąc, że Justin zajmujący nieco więcej przestrzeni w barkach i klatce piersiowej wypłynął przez nią bez zaklinowania. Harry przechodzi pierwszy, w razie gdybym musiała go wypchnąć, a potem ja zeskakuję na przydługi trawnik w ogrodzie, uprzednio chwytając pod pachę torebkę. Przez nieuwagę biorę tę, która towarzyszy mi za każdym razem, gdy Sara organizuje babski wieczór o całonocnej długości. 
-Wiedziałeś, że będę chciała z tobą jechać. - Harry unosi jedną brew. Zauważam, że przy krzakach Justina, jego wyglądają jak dwa zgrabne ogony jaszczurek. - Zaparkowałeś na podjeździe sąsiadów. Justin zawsze tak robi. Chyba boi się, że mój ojciec poprzebija mu opony.
Wychodzimy tylną furtką przez ogród. Widzę, że Harry, dżentelmen ekstraklasy, przymierza się do otworzenia przede mną drzwi pasażera, ale zbywam go machnięciem ręki i tłumaczę, że przebywając z Justinem, przywykłam do gruboskórnego traktowania. Silnik tego starożytnego samochodu trzęsie całym osiedlem, więc dopóki nie opuszczamy znajomych ulic, zsuwam się poniżej linii przedniej szyby.
W trakcie jazdy nie rozmawiamy z Harrym wiele. Jeździ inaczej niż Justin, jest bardziej skupiony, ale mimo to nie potrafi odnaleźć tej płynności, która pozwoliłaby mi na nierównym asfalcie precyzyjnie oddzielać białka od żółtek. Zauważam, że Harry pomija skręt do swojego mieszkania, a jeszcze dalej nawet nie spogląda na ulicę, przy której usytuowana jest kamienica Justina. Jedzie na wprost, postukując długim chudym palcem w krawędź kierownicy. Postanawiam nie pytać, dokąd mnie wiezie, bo sama myśl, że jadę z psychologiem z pierwszym stopniem naukowym przed nazwiskiem, że ten psycholog ma swój gabinet i całkiem dobrą opinię w środowisku psychologów, jakoś mnie uspokaja. A w każdym razie nie potęguje ogólnego zdenerwowania szlabanem i tym, że przecięłam go z chirurgowską precyzją, wyskakując przez okno.
Po kolejnych kilkunastu minutach jazdy bez radia, w porażająco cichym wnętrzu samochodu, zatrzymujemy się przed ogromną kondygnacją zlepionych ze sobą oddziałów szpitala miejskiego, niewątpliwie największego w obrębie Bostonu i paru okolicznych miejscowości. Marszczę brwi, przypatrując się głównemu wejściu, monumentalnym schodom prowadzącym na podwyższony parter, podjazdowi dla karetek, całkiem pustemu i oczekującemu szpitalnej nerwowości. Patrzę na to wszystko, nim patrzę na Harry'ego, bo mam nadzieję, że zanim na niego spojrzę, ubiegnie mnie i zacznie tłumaczyć wszystko to, czego nie pojmuję. Ma sporo do wyjaśniania.
Ale nie mówi nic. Zupełnie. Czekam tylko, aż wyciągnie papierosa, by całkiem upodobnić się do Justina w tej swojej wymuszonej dyskrecji.
-Po co mnie tu przywiozłeś? - pytam.
-Chciałaś jechać do Justina. 
-Właśnie, do Justina, nie do szpitala.
-Odwoził tutaj jednego z klientów - tłumaczy spokojnie Harry, ale jego wzrok jest nieobecny i sięga daleko, daleko za to, co dostrzegam ja. - Jakbyś zapomniała, znalazł pracę i trudzi się wożeniem ludzi wszędzie tam, gdzie sobie tego zażyczą.
-I wiesz o tym, nie kontaktując się z nim? - kpię. - Powiedz mi, co Justin robi w szpitalu.
-Odwiedza żonę na porodówce. Czy mogę pomóc ci w czymś jeszcze?
Wysiadam z samochodu, kiedy dostrzegam Justina w rozsuwanych drzwiach szpitala. Ubrany jest w czarne jeansy i czerwoną koszulkę polo, a na jego ramieniu wisi torba podobna do tej, którą Joe nosił na siłownię, zawierającej trzy komplety identycznej odzieży sportowej, którą przebierał po każdym z ćwiczeń, chcąc udowodnić, że dżentelmeni błyszczą, zamiast się pocić. Już w progu Justin wyjmuje paczkę papierosów i zakładając jednego za ucho, szuka po kieszeniach zapalniczki. Zapala, zaciąga się, a jego powitaniem jest długie i spokojne owianie mnie gęstą chmurą dymu.
-Już się bałem, że znudziło ci się wprowadzanie w dorosłość wyrośniętego bydlęcia.
-Jestem bardziej wytrwała, niż mógłbyś przypuszczać.
Nie wiem, od czego to zależy, ale w jakiś całkiem naturalny sposób oboje kierujemy się do samochodu Justina i odjeżdżamy, zapominając, że Harry czeka parę miejsc parkingowych dalej.
Kiedy jestem z Justinem w ogóle mam wrażenie, że wszyscy przestali czekać. Dlatego nawet nie sprawdzam. Życiu znudziło się czekanie.
-Dostałaś szlaban czy lanie w dupę? - pyta, udając, że wcale nie uśmiecha się pod nosem, legalnie mówiąc o moich pośladkach.
-Szlaban - odpowiadam. - Ojciec jest policjantem. Chodził na wykłady dotyczące braku przemocy w rodzinach i mógłby mieć problemy, jako że wiem doskonale, jak wypełnić niebieską kartę.
-Szkoda - mruczy. - Dostałabyś porządnie w ciry i nauczyłabyś się, że jeśli chcesz obściskiwać się z obcymi facetami, wypadałoby robić to poza terytorium szkoły.
Śmieję się głośno, odchylając głowę na zagłówku. Wącham zapach luksusowej odmiany alfa romeo, wącham zapach Justina, którym przesiąkła tapicerka, i wącham również swój zapach, i wydaje mi się, że jest w tym miejscu nie mniej obecny, niż wszystkie inne zapachy. I wydaje mi się również, że gdybym miała przy sobie woreczki śniadaniowe, żadnego nie napełniłabym swoim zapachem, by zabrać go z powrotem do domu. Wydaje się właściwy właśnie tu, pomiędzy dźwignią zmiany biegów a uchwytem w drzwiach.
-Zdaję sobie sprawę, że jesteś chamem i prostakiem i nie oczekiwałam, że sprawdzisz, czy po ostatniej awanturze rodzice nie zadźgali mnie nożem do masła i nie zakopali w ogródku, ale wiesz, co ci powiem? - Zerkam na niego kącikiem lewego oka. - Jesteś chamem i prostakiem, panie Bieber. Nie zrobiłeś nic, absolutnie nic, żeby się ze mną skontaktować. Wiesz, gdzie mieszkam, gdzie chodzę do szkoły, wiesz nawet, gdzie robię siku w przerwie między lekcjami. Zwykła przyzwoitość powinna kazać ci sprawdzić, czy wciąż żyję. Podejrzewam, że nawet nie zadzwoniłeś do mnie ani razu, a minął tydzień. Cholerny tydzień, podczas którego cały nasz eksperyment mógłby się rozsypać.
-Przepraszam cię bardzo, wysłałem smsa z zapytaniem, kiedy wypierzesz mi koszulkę, w którą wydmuchałaś nos.
-Kiedy cię słucham, zastanawiam się, czy najpierw płakać, czy się śmiać, bo nie potrafię robić tych dwóch rzeczy jednocześnie.
-Czegokolwiek byś nie robiła, wystaw głowę przez okno, żeby wysuszyć łzy. Oszczędzam na chusteczkach.
Jadąc z nim w jednym samochodzie, czuję się znacznie mniej ubezwłasnowolniona, niż siedząc w domu i słuchając, jak rodzice szepczą między sobą, jako że mój szlaban obejmuje również wszystkie domowe plotki i ploteczki. Momentami czuję się tak, jakby nałożyli na mnie szlaban dotyczący samej rozmowy z nimi, a w każdym razie rozmowy takiej, jaką powinna być rozmowa między dziećmi i rodzicami. W ostatnich dniach porozumiewamy się jak ograniczone umysłowo pijawki. Spijamy powitania, pożegnania, dobranoce i bon appetity.
Jest godzina dziewiętnasta, a droga, którą toczą się koła samochodu, prowadzi do dzielnicy, w której od niedawna wynajmuje mieszkanie. Zadaję mu parę pytań dotyczących jego nowej pracy, a on odpowiada jak nastolatek przepytywany przez rodzinę o wyniki naukowe w ogólniaku. Gdy po którejś takiej odpowiedzi czuję się nieco zdemotywowana, przygasam i ramiona opadają mi z lekka niżej, Justin uderza mnie pięścią w ramię i mam przez to rozumieć, że jego zdawkowe odpowiedzi nie określają poziomu chęci bądź niechęci rozmowy ze mną. 
Dopiero wtedy zauważam, że wydaje się czymś rozentuzjazmowany. Nawet w paru miejscach przekracza dozwoloną prędkość i zostawia samochód zaparkowany na granicy legalności, tak, że oba lewe koła wystają poza białą linię ograniczającą miejsce parkingowe. Gdy wysiadamy, a moja torebka zdaje się ograniczać mi prędkość ruchową, Justin wyrywa mi ją z ręki, jednocześnie chwytając wszystkie pięć wolnych palców i ciągnąc w stronę bocznej ściany kamienicy, na schody ewakuacyjne. Wchodzi nimi, bo nie chce się przyznać, że nie pamięta kodu do domofonu.
Po schodach jak zwykle wspinam się druga. To jedna z naszych niepisanych zasad, która pozwala mi myśleć, że Justin wcale nie widzi we mnie dojrzewającej kobiety. Będąc na wysokości swoich okien, pcha jedno z nich i wrzuca na łóżko przyklejone do parapetu torebkę oraz wszystko to, co wypełnia jego kieszenie, wyostrzając wyraźną różnicę wygody pomiędzy jeansami i dresami. Wspina się dalej, pokonuje ostatnie piętro i stawia stopy na dachu, a ja docieram na lądowisko dla drapieżnych ptaków tuż po nim.
I zapiera mi w piersi dech.
Bo podczas dwóch tygodni urzędowania w nowym mieszkaniu nie starł nawet kurzy z reprezentacyjnej komody w przedpokoju, za to zmienił dach z depresyjnego zbiorowiska roślin mniejszych i większych w oazę kwitnącej zieleni pochłaniającej tyle dwutlenku węgla, że mogłaby stanowić kluczowy element walki z zanieczyszczeniem środowiska, gdyby wiedział o niej ktoś więcej niż my dwoje.
-Zrobiłeś kawał dobrej roboty - mówię oniemiała. - Uściskałabym cię, gdybym się tego nie brzydziła.
-Też mi się podoba - mówi z dumą w oczach.
Przez chwilę zamiast na ogród, patrzę na niego i myślę, ile czasu musiało minąć, by znalazł coś, co go rozemocjonuje. Widzę cząsteczki jego serca rozrzucone po doniczkach i przekonuję się, że jednak ma coś w piersi.
-Nie mam pojęcia, kiedy to wszystko uprzątnąłeś - mówię, wybierając się w podróż pomiędzy gęsto zastawionymi, glinianymi donicami, z których wyrastają bujne liście i kwiaty, chyląc się ku podłodze dachu i wyginając krańce liści ku słońcu. - Kiedy byliśmy tu ostatnim razem, byłam zażenowana twoim entuzjazmem w kwestii tego miejsca.
-Wykopałem wszystkie krzaczory, które porastały dach. Kupiłem sadzonki nowych, niektóre w pełnej okazałości, siedziałem na tym dachu zawsze wtedy, gdy nie musiałem udawać, że zachwyca mnie twoje towarzystwo, a paznokcie miałem tak czarne, że nadal nie mogę ich domyć.
-Więc jednak ci na czymś zależy. Jakby nie patrzeć, kwiaty również są elementem życia, odżywiając się, oddychając i chłonąc światło. A to oznacza, że przejmujesz się istnieniem jakiejś formy życia. Czujesz się za nią odpowiedzialny. 
-To tylko kwiaty - mówi skwaszony, siadając na skraju dachu. Coś w jego głosie mówi mi, że wyrażenie "tylko kwiaty" ma głębsze znaczenie niż potoczne używanie słowa "tylko". - Nie pies. Albo dziecko.
Siadam obok niego. 
-Czemu wymieniłeś dziecko na drugim miejscu? Po psie, do jasnej anielki.
-Bo to dziecko. Małe, jęczące, śliniące się i brudzące wszystko wokół dziecko. Najbardziej obrzydliwe i niegodziwe stworzenie, jakie porusza się po tym świecie. Wolę gąsienice. Są małe, mają miękkie futerko i nie musisz się obawiać, że zarzygają ci T-shirt.
-Czy kiedykolwiek miałeś styczność z jakimkolwiek dzieckiem?
-Oglądałem je w telewizji i to uważam za odpowiednią granicę między mną a tymi małymi larwami. - Godzę w niego wzrokiem, który niemalże ma siłę zepchnąć go z dachu. - Nie patrz tak na mnie. Nie chcę mieć dzieci i nigdy nie zachcę.
-A gdyby twoja dziewczyna wpadła i jednak zostałbyś ojcem?
-Wyjechałbym do Wietnamu, rozbił namiot obok klasztoru buddyjskich mnichów i cieszył się brakiem zasięgu.
-Zostawiłbyś ją?
-Oczywiście że tak. Jeszcze zanim zrobiłaby test ciążowy.
Przez dłuższą chwilę patrzę w panoramę Bostonu o zachodzie, oddycham powietrzem skażonym jego słowami i łączę się w bólu z dzieckiem, które być może kiedyś spłodzi.
-Nie chcesz mieć dzieci, bo boisz się, że nie będziesz w stanie ich pokochać, tak jak twoi rodzice nie byli w stanie pokochać ciebie?
Z początku myślę, że dotknęłam go tym pytaniem, dotknęłam jak wacikiem z wodą utlenioną albo jak palcem umaczanym w spirytusie salicylowym.
-Nie - odpowiada spokojnie, patrząc we mnie intensywniej, niż jestem w stanie udźwignąć. - Nie chcę mieć dzieci, bo nie chcę dostosowywać swojego życia do kogokolwiek i nie chcę kogokolwiek do tego życia przyzwyczajać.
Po dłuższym zastanowieniu dochodzę do wniosku, że jego wyznanie ma więcej sensu niż kwestie finansowe, moralnościowe i religijne ujednolicone do jednej całości.
-Chcesz do końca życia być sam? - pytam cicho, wiatr zmienia moje słowa w szmer.
-Nie jestem sam. Mam Harolda. I ty ciągle siedzisz mi na głowie.
-Nie będę na niej siedzieć zawsze - prostuję. - Kiedyś znajdę sobie faceta, założę z nim rodzinę, będę mieć dzieci, dom z ogródkiem i samochód z poduszkami powietrznymi. Wtedy nie będziesz częścią mojego życia.
-Wypiszesz mnie z niego, wystawisz za drzwi, czy wyrzucisz przez okno?
-Spalę w kominku, a potem wymiotę miotełką przez próg.
Uśmiechamy się podobnym uśmiechem zwieszonych głów.
-Twierdzę jednak, że twój facet, dzieci, dom z ogródkiem i każda z poduszek powietrznych nie będą mieli nic przeciwko, byś od czasu do czasu, na tyle rzadko, bym się tobą nie przejadł, wpadła na mój dach i pochwaliła ogród.
Milczę, bo nie wiem, co odpowiedzieć. Czy za dziesięć lat wstąpię do niego, by sprawdzić, czy jego róże nadal kwitną i czy nie odżywia się jedynie suchym pieczywem z wysoką zawartością błonnika? Czy moje dziecko, które po drodze odbiorę z przedszkola, będzie musiało poczekać za progiem, bo Justin nie zgodzi się, by zapach przedszkolnej stołówki wsiąkł w jego meble? Czy mój mąż nie wydłubie Justinowi oczu łyżeczką do herbaty, poznawszy podłoże naszej trudnej relacji? Czy do tego czasu nie zrobi tego mój tata?
-Napiłabym się czegoś - mówię więc. - Wina. Taniego czerwonego wina.
-Nie przyłożyłbym ręki do rozpijania ciebie - mówi stanowczo. - Nie będziesz piła niczego poza sokiem, wodą, kawą i niesłodzoną herbatą. 
-Zdajesz sobie sprawę, że nie jesteś i nigdy nie będziesz moim autorytetem, którego opinię będę rozważać przed każdym życiowym krokiem?
-Pijaństwo to nie życiowy krok. A w każdym razie nie w przód.
-Nie mówimy o pijaństwie, tylko o butelce taniego wina zawierającego raptem parę procent alkoholu. Nie każę ci pić i oczekuję od ciebie wolności w kwestii tego, czego ja chciałabym się napić.
-Zrobiłem kompot z winogron - mówi. - Niskosłodzony. Przyniosę ci trochę. 
Jeszcze przez chwilę miesza się we mnie coś pomiędzy irytacją i rozdrażnieniem, ale zatrzymuję ten wir, gdy pewna niezauważona prędzej okoliczność do mnie dociera. To jego własny sposób na dbanie o drugiego człowieka. Dbanie o mnie. Odstawiając mi od ust alkohol, czy nawet wzbraniając jego pojawienie się w pobliżu, wykazuje pewien specyficzny i bardzo skoncentrowany rodzaj czułości. Nie chce mi się wierzyć, że odsuwa mnie od alkoholizmu ze względu na siebie. 
Patrząc na jego dziwactwa z tej perspektywy, wcale nie czuję posmaku wina u wlotu do przełyku.
Wraca po paru minutach, zastając mnie na krawędzi dachu, z odchyloną głową i twarzą wchłaniającą ostatnie promienie dzisiejszego słońca. Trzyma dwa kieliszki w prawej dłoni, lewą przytrzymuje się murka, kiedy przekłada przez niego nogę i siada okrakiem. 
-Poczujesz się tak, jakbyś piła wino - oznajmia, wręczając mi jeden z kieliszków. 
-Piję wino z butelki, ale miło z twojej strony, że o tym pomyślałeś. - Justin krzywi się nagle, jakby mój palec dotykający jego palca w momencie przekazania kieliszka był wielkim pszczelim żądłem. - Coś nie tak?
-Miło z mojej strony - powtarza nieprzytomnie. - Nie lubię robić miłych rzeczy. Nie lubię, gdy ktoś myśli, że próbowałem być miły.
-Bez obaw - uspokajam go. - Zdążyłam cię poznać i wiem, że każda miła rzecz, którą kiedykolwiek dla mnie zrobiłeś, była zwykłym zbiegiem okoliczności.
Siedząc tu z nim, na krawędzi dachu bostońskiej kamienicy, w miejscu, w którym życie może zakończyć się w ułamku sekundy, cieszę się, że jestem jego częścią. Nawet gdy patrzę na Justina, który przykleił krawędzie kieliszka do okręgu otaczającego jego zarost pod nosem i kościsty podbródek, nadal cieszę się, że jestem jego częścią i nieoficjalnie cieszę się również, że Justin ma okazję przekonać się, że bycie jego częścią jest całkiem przyjemne.
Wypija kompot duszkiem i przechyla się do przodu, tak że jego czoło wbija się w moje ramię. Zaczyna śpiewać stare harcerskie piosenki, a jego głos brzmi tak piekielnie, że róże w pobliskich donicach zaczynają więdnąć, a ptaki odlatują z najdalszych krańców dachu. Klepię go po potylicy trzema krótkimi ruchami, żeby nie pomyślał, ten rodzaj bliskości odpowiada mi na dłuższą metę, ale również żeby wiedział, że opierając na mnie głowę, nie jest tak wielkim obciążeniem psychicznym, jakim był jeszcze parę tygodni temu.
Włosy na tyle jego głowy są miękkie i chłodne, gęste tak, że całkiem zakrywają skórę. Nie zatapiam w nich palców, bo nie widzę najmniejszego powodu, dla którego miałabym to zrobić. Jednakże przytrzymuję na nich dłoń dłużej, niżby to było konieczne.
Justin nie wraca do mieszkania, mimo że w naszych kieliszkach powysychały ostatnie krople. Siedzimy na dachu w tych samych pozycjach i pozwalamy słońcu wciągnąć wszystkie swoje odnóża za sąsiednią z kamienic. Niebo tej nocy jest czarne i wydaje się wyjątkowo rozgwieżdżone, jako że obserwujemy je sponad poziomu świateł i ulicznych lamp. Patrząc w nie, próbuję odnaleźć własną konstelację, ale nigdy nie mam w sobie dość cierpliwości na tę rozsypankę. Nie przestaję w nie jednak patrzeć, bo gdybym przestała, wpatrzyłabym się w jedyny interesujący obiekt. Nie chcę przyznawać, że Justin absorbuje mnie bardziej, niż zwykłe absorbujące rzeczy.
-Zrobiło się późno - mruczę, machając bosymi stopami poniżej krawędzi dachu. Spomiędzy moich palców zlatują drobiny piasku.
-Nie chce mi się odwozić cię do domu - wyznaje Justin. Spogląda na mnie spod jednej opadającej powieki. - Zostań.
Kostnieje mi kark, a w żołądku grupa neandertalczyków wykonuje pierwsze eksperymenty z ogniem. Mimo to nie daję po sobie poznać, że zgraja odmiennych tików nerwowych zawładnęła moim ciałem.
-Jak ty to sobie wyobrażasz? - szepczę. Nie stać mnie na nic silniejszego. - Moi rodzice z nerwów wychodzą ze skóry, nie mam ich nawet jak powiadomić, że moje zniknięcie nie jest rasową ucieczką z domu. Poza tym, Justin, jesteś tym, kim... jesteś. Spędzenie nocy w twoim mieszkaniu brzmi jak przedsionek szaleństwa.
-Nie powiem, że znam się na relacjach dziecięco-rodzicielskich, ale jeśli wrócisz do domu jutro z rana, będą nieco bardziej ostudzeni. Nie możesz się z nimi skontaktować, ponieważ zabrali ci telefon. Powinni pomyśleć, że ograniczając ci kontakt ze mną, ograniczają jednocześnie kontakt ze sobą. - Bierze ode mnie kieliszek, widząc, że już trzykrotnie był bliski osunięcie się po ścianie kamienicy. - Prześpię się na podłodze - dokłada.
-Masz od tego kanapę. 
-Jest potwornie niewygodna, a sprężyny wbijają się w szpik kostny. Prześpię się na podłodze - powtarza dobitniej.
-Sama nie wiem - waham się, chociaż wiem. Wiem doskonale, że zostanę i przez pół nocy będę miała wyrzuty sumienia, że pozwalam mu spać na podłodze, przez następne pół będę wściekła za tę noc w mieszkaniu gwałciciela, a jeśli zostanie jeszcze trochę wolnego czasu, uświadomię sobie, że wolę być w jego mieszkaniu niż w mieszkaniu rodziców i że właściwie nie ma innego mieszkania, w którym wolałabym być bardziej.
-Właśnie to odróżnia dziewczyny od facetów - oznajmia Justin tonem wieloletniego znawcy. - Facet przeważnie mówi 'tak' lub 'nie'. Natomiast dziewczyny kłamią słowami 'sama nie wiem', kiedy naprawdę chcą zapytać: "Przygotujesz mi świeżą pościel?"
-A przygotujesz?
-Jeszcze czego - prycha. - Wystarczy, że oddaję ci łóżko.
Wydaje mi się, że kwestia mojego zostania lub niezostania została wyjaśniona, bo gdy schodzimy schodami ewakuacyjnymi do mieszkania Justina i zatrzymujemy się w oknach, żadne z nas nie patrzy w dół.
Żeby dostać się do salonu, należy przemaszerować od otwartego okna do niemal samych drzwi po miękkim, nisko osadzonym łóżku. Przechodzę po pościeli na koniuszkach palców, trzymając botki na niewysokim obcasie w dłoni. Nie jestem nawet zdziwiona, gdy Justin kroczy w poprzek łóżka w ciężkich zapiaszczonych buciorach, a moje niedawne starania toczą się po schodach ewakuacyjnych.
-Jesteś głodna? Potrzebujesz czegoś do picia? Jakieś podpaski, tampony czy mleczka do demakijażu? - pyta, drapiąc się po głowie z taką zaciętością, że niemal wydrapuje cebulki włosów.
Zanim odpowiadam, zerkam na swoją torebkę. Zauważam, że nie jest tą, którą noszę na co dzień, nie jest tą szkolną ani zakupową, ani towarzyską, ani nawet kościelną, gdy od czasu do czasu wybieram się z rodzicami na mszę, dla podtrzymania pozycji sąsiedzkiej na emeryckim osiedlu. Dopiero teraz zauważam, że zabrałam torebkę, którą noszę do Sary, gdy organizuje babski wieczór pełen wina, paczkowanego jedzenia i spania na puchowym dywanie w salonie.
Innymi słowy, mam przy sobie torebkę z kosmetyczką, piżamą i bielizną na zmianę. Nie jestem pewna, czy to podświadomość, czy zwykły zbieg okoliczności. 
-Niczego nie potrzebuję - oznajmiam wkrótce. - Tylko chwilę prywatności w łazience.
Podłoga prysznica wyłożona jest beżowymi kaflami, a w narożniku stoi szampon, płynne mydło w dozowniku, żel antybakteryjny ze specjalnym wskazaniem dla młodzieńczej cery trądzikowej i oparta o niego maszynka do golenia. Jako że pachy Justina są owłosione bardziej niż pająki ptaszniki, a zarost na twarzy goli elektryczną maszynką, odwracam się i zaczynam śpiewać, by nie myśleć, jaki rodzaj włosia może być wplątany pomiędzy brzytwy.
Ciepła woda zmywa ze mnie chłód dachu. Nalewając na dłoń mydło, wykręcam nadgarstek pod zaskakującym kątem, by nie otrzeć nim o maszynkę znajdującą się w polu skażenia biologicznego. Mydło pachnie męsko i konkretnie i nie wiem, czy to Justin jest obklejony jego zapachem, czy mydło z zachwytu wchłonęło w siebie trochę woni Justina.
Gdy kończę prysznic, orientuję się, że jednak potrzebuję czegoś od Justina. Potrzebuję ręcznika, jako że odczuwam niemały dyskomfort na myśl o wytarciu się w ręcznik, który miał styczność z jego miejscami intymnymi.
W końcu to jednak robię, bo czuję jeszcze większy dyskomfort na myśl o wtargnięciu Justina do łazienki, nawet jeśli jego wtargnięcie miałoby mieć miejsce na moją wyraźną prośbę.
Nie wycieram twarzy ani pola pomiędzy nogami. Nie chcę, by jakiekolwiek wloty do mojego organizmu miały kontakt z tym, co wyleciało z Justina.
Jedna, w porywach do dwóch męskich pięści uderzają w drzwi na wysokości moich brwi. Podskakuję, zupełnie jakby ten sygnał dźwiękowy był połączony z niezapowiedzianą, równie męską wizytą. Owijam się ręcznikiem wokół piersi, których brodawki rozglądają się nieufnie po obcej łazience w obcym mieszkaniu, i grzecznie mówię:
-Tak, słucham?
-Długo ci jeszcze zejdzie? - pyta ustami sklejonymi z dyktą drzwi. - Moja prędka przemiana materii domaga się miejsca na tronie.
-Lepiej mi się żyło bez tej informacji - przyznaję. - Daj mi pięć minut. Masz jakiś balsam do ciała?
-Jasne. I krem pod oczy z drobinami jedwabiu. Są w tej rokokowej toaletce na lewo od wanny z jacuzzi. 
Jego sarkazm jest nieodłączną częścią mojego życia i zaczęłam funkcjonować z nim w symbiozie. Co więcej, odczuwam przedziwny niedosyt w dole żołądka, gdy choć przez jeden dzień nie uchodzę za tarczę dla męskich docinek.
Kiedy wkraczałam w nastoletni okres życia, a rodzice przemierzali czas obfitujący w sprzeczki i nieporozumienia małżeńskie, mama niejednokrotnie powtarzała, że specyficzny męski urok opiera się na niewygodnych i uszczypliwych wtrąceniach. Tym z kolei zdarzało się prowadzić do latających torebek herbaty ekspresowej i batoników proteinowych.
Zastanawiam się, czy mi i Justinowi pisana jest burzliwa historia małżeńska, czy legenda o męskiej złośliwości ma w sobie więcej prawdy, niż byłabym zdolna udźwignąć.
Wyjmuję z torebki kosmetyczkę, myję zęby i wklepuję w twarz krem matujący z mikrokryształami uaktywniającymi się po wschodzie księżyca, według obietnic wytłuszczonych Arialem na wieczku. Wydobywam także piżamę, i nagle czuję wykrzywiający usta skurcz.
Jednym z rytuałów łączących mnie, Sarę i całonocne posiedzenia przy lampce wina, jest piżama upodabniająca się do dziecięcego pajacyka, w pełnowymiarowej wersji, łącząca bluzkę z długimi rękawami i spodnie zakończone zszytymi z nogawkami skarpetami, ujednoliconymi z resztą pajaca.
Jestem z tej okoliczności całkiem zadowolona, bo oznacza odseparowanie wszystkich roznegliżowanych części ciała od źródła ich zagrożenia. Ubieram pajaca, przeglądam się w lustrze i jestem niezadowolona jedynie z odznaczających się w różowym materiale sutków. Upycham je pod splecionymi na piersi ramionami. Wychodzę, gdy pięści za drzwiami stają się bardziej i bardziej natarczywe. 
Zanim jednak wyjdę, owiewam się sceptycznym spojrzeniem pełnym zażenowania, a moje lustrzane odbicie odpowiada odpukaniem polki w czoło. Nie wierzę, że godzę się na to skrajne szaleństwo. Nie wierzę, że prześpię spokojną noc pod zapiaszczoną pościelą pachnącą wszystkim tym, czego nie znam. Nie wierzę, że wsłucham się w chrapanie dochodzące z głębi tego samego gardła, które tyle już razy opluło mnie intensywnym pojęciem wulgaryzmu.
Jednocześnie nie wierzę, że nadal oszukuję się w kwestii tej niewiary. Bo jeszcze silniej wierzę, że noc, którą Justin spędzi w cudzym dwutlenku węgla, w jakiś sposób napełni go umiejętnością dzielenia się własną egoistyczną osobowością ze wskazaniem na: "ja, moje i mi".
-Prawie popuściłem - mówi, wpadając do łazienki jak trąba powietrzna, jeszcze zanim stawiam stopę za progiem. - Mam nauczkę na przyszłość, by żadnej baby nie wpuszczać do łazienki jako pierwszej. Spędzacie przed lustrem pół życia.
-Przepraszam? - Głos zapiera się w ściankach mojego gardłach. - Wszystkie moje zabiegi kosmetologiczne trwały piętnaście minut. Naprawdę sądzisz, że to wiele, biorąc pod uwagę rozbieranie, prysznic, próbę nieinwazyjnego wytarcia się twoim ręcznikiem, umycie zębów i wklepanie kremu, który może zatuszuje fakt, że tej nocy nie zmrużę pewnie oka, bo jestem na tyle głupia, by godzić się na twoje lenistwo i wybrać noc z tobą zamiast bezpiecznego powrotu do domu?
Ale jeszcze zanim kończę mówić, drzwi łazienki drżą w futrynie, gdy Justin zatrzaskuje je w biegu. Naciskam klamkę, ale nie wpycham ich do środka. Jego prędka przemiana materii sprawiła, że zapomniał zamknąć drzwi na klucz.
Jednakże nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek marzyła o ujrzeniu mężczyzny siedzącego na muszli toaletowej z zawiniątkiem papieru w dłoni, dlatego zanoszę swoje rzeczy do sypialni i układam je na łóżku, pod oknem, bym w razie konieczności mogła chwycić manatki jedną ręką, a drugą asekurować bieg po schodach ewakuacyjnych.
Potem, czekając na niego, obchodzę salon dookoła. Zatrzymuję się przed regałem z książkami naukowymi: trochę fizyki, trochę matematyki, trochę ekonomii. Nie jestem zdziwiona, że książka o ekonomii ma najmniej powyginaną okładkę. Teraz wiem, co Harry rozumiał pod hasłem "zaskoczenie literaturą", i wolałabym myśleć, że wieczorami Justin przesiaduje przed kominkiem z romansem w ręku. Romansy przerażają mnie mniej niż podręczniki do fizyki atomowej.
Drgam niespodziewanie, gdy w salonie, jak wyładowanie huraganowe, wybucha śmiech Justina. Patrzę na niego, a brew mam zadartą pod sam sufit.
-Skąd ty się urwałaś? - pyta. - Ze sklepu z odzieżą dla przerośniętych niemowląt?
Rozumiem aluzję do mojego ubioru i decyduję się potwierdzić.
-To pancerz ochronny - wyjaśniam. - Jedyna piżama, w której czuję się przy tobie bezpiecznie w stopniu umiarkowanym.
-Różowa - mamrocze. - Bawełniana. Och, i ma nawet małe urocze skarpetki!
Jego śmiech brzmi jak odgłos konającej pantery śnieżnej, ale nie powstrzymuję go przed wydaleniem wszystkich toksyn otworem gębowym. Chcę, by wkroczył do sypialni w aurze większej czystości, niż może zapewnić prysznic.
Ale mój śmiech, który przez chwilę wykroczył poza pierwsze stadium głośności, teraz obumiera. Zauważam, że jego piżama jest skromniejsza niż przebranie tancerki hula. Poziom mojego bezpieczeństwa obniża się drastycznie. Jego bokserki, i nic poza nimi, wydzielają promieniowanie strachotwórcze. Przykładam do czoła dłoń, jakbym chciała osłonić się przed błyskiem zszycia na jego kroczu.
-Mógłbyś się ubrać? - pytam odrętwiałym głosem. 
-Tak śpię - tłumaczy. - Tak na ogół śpią faceci, cukiereczku.
-Wiem, jak na ogół śpią faceci, bo śpi tak mój ojciec, śpi tak Joe  i śpi tak pewnie dziewięćdziesiąt procent panów, którzy ukończyli szesnasty rok życia. Ale czuję się bardzo nieswojo, kiedy twoja nagość jest tak wyeksponowana. Więc pytam raz jeszcze: czy na tę jedną noc mógłbyś założyć coś więcej niż majtki?
Wzdycha. Zakłada spodenki przed kolana, które uprzednio wyciąga ze zgięcia kanapy.
-Koszulka - proszę. - Załóż jeszcze koszulkę. I skarpety, jeśli łaska.
-Koszulka - kończy. Skarpety nie dostają błogosławieństwa.
Idziemy do sypialni jak para aseksualnych małżonków. Kładę się pod pościelą, okruchy płatków kukurydzianych uwierają mnie w prawą łopatkę. Przesuwam się na skraj łóżka, zwrócona twarzą do obozowiska Justina. Ten wyciąga z szafy starą kołdrę i rozkłada ją na podłodze, tak, że jego bose stopy blokują przejście w drzwiach. Proszę go, by się nie ruszał, i kilkakrotnie testuję nocne wyjście do łazienki, by nie zahaczyć palcami o jego palce. Potem wracam do łóżka i gaszę światło. 
Sypialnia jest miejscem ciemniejszym niż wszystkie inne ciemne miejsca, w których spędzałam noce. Ale tylko w pierwszych chwilach. Potem pojawia się światło nocnej łuny miasta i dociera odblask włączonego sprzętu stereo z salonu.  
Patrzymy na siebie w ciemności. Leżę na boku, z dłońmi pod policzkiem, dłonie Justina podłożone są pod potylicę, a łokcie wieńczą spiczaste trójkąty ramion i przedramion.
-Postradałam zmysły - przyznaję. - Co ja tu w ogóle robię?
-Marudzisz - odpowiada. - Jak zwykle. 
-Zdajesz sobie sprawę, że moja obecność tutaj nie najlepiej o mnie świadczy?
-Mówiłem ci, żebyś trzymała się ode mnie z daleka. Nie lubię się powtarzać, więc nie powiem tego po raz drugi. - Zaciska usta. Ma ochotę zapalić. Lubię myśleć, że nie robi tego ze względu na mnie, mimo że widziałam pustą paczkę leżącą na stole i żadnej pełnej w jej pobliżu. - Nie widzę w twoim szaleństwie żadnej swojej winy.
Potem milczymy, bo milczenie wydaje się czymś właściwym. Żadne z nas nie zmienia pozycji, jedynie oczy patrzą przed siebie, zamiast na siebie. Zaczynam przyzwyczajać się do płatków kukurydzianych pod pościelą; zaczynam przyzwyczajać się, że jestem ciepłym mlekiem, który rozmiękcza te płatki, bo przeszkadzają coraz mniej i mniej.
Kiedy wydaje się, że sen jest już bliski, opóźniam go, mówiąc głosem cichym i niepewnym:
-Justin, mogę cię o coś spytać?
-I tak spytasz.
Opieram głowę na dłoni, przyciągam kolana do klatki piersiowej. Leżę w takim zamknięciu, dopóki Justin nie traci cierpliwości i również nie opiera się na łokciach. Patrzy na mnie wyczekująco, a ja trochę żałuję, że rozpoczęłam temat, a trochę chcę go zakończyć, by wszelkie naleciałości sympatii do Justina również zostały zakończone.
-Co robiłeś dzisiaj w szpitalu? - pytam, choć nie o to chcę zapytać. Tym definiuję wstęp.
-Kupowałem kawę z automatu za pół dolara.
Wie, że właściwe pytanie jest wciąż przed nami. Być może widzi, że pot na moich dłoniach nie wysycha.
-Te listy, które przysyłałeś mi tuż po wyjściu z więzienia... - Przełykam zbryloną ślinę. - Pisałeś je sam?
Spina się. Widzę to po palcach jego stóp. Zawijają się, a potem wyginają jak druty.
-Ocipiałaś? - mówi podenerwowany. - Nie żartuj ze mnie. Żaden z tych śliskich tekstów nie przeszedłby mi przez gardło.
Nie mówię, że nie musiał przechodzić przez gardło, by skapnąć na papier.
Kładę się na wznak i myślę, jak inaczej zabrzmiał jego głos i jak spory procent jego ciała dawał mi znaki, że Justin kłamie. W obu kwestiach.
Potem rozpoczyna się noc właściwa, ale nadal nie mogę zasnąć. Patrzę w sufit, gładząc się po splocie słonecznym pod powierzchnią kołdry. Moje ciało ogarnięte jest dziwnym niepokojem, ale mrowienie w opuszkach palców przyjemnie przyszpila mnie do łóżka. Nie chcę wyjść na dach, by zaczerpnąć powietrza. Nie chcę po kryjomu wykraść mu kluczyków od samochodu, by zabawić się w córkę marnotrawną. Chcę leżeć w tym łóżku i zastanawiać się, czy to on odbiera mi sen, czy odbieram go sobie sama.
Nie wiem, ile to wszystko trwa. Łuna traci swoją jasność, a sprzęt stereo wyłącza się sam. Znów wędruję na kraniec łóżka. Szepczę jego imię, ale nie odpowiada. Śpi. Robi to, co powinnam robić i ja. Zauważam jednak, że leży na boku, a jego górne ramię drży. Tak samo jak nogi, splecione i lekko przyciągnięte do podbrzusza. Obejmuje się przedramionami i dygocze. Wychylam nos spoza kołdry i orientuję się, że październik nie służy spaniu na podłodze, bez jakiegokolwiek okrycia: kołdry, koca czy zwykłego prześcieradła.
Walczę z tym widokiem. Wolałabym go nie widzieć, by móc bez skrupułów odwrócić się na drugi bok i czekać na świt. Ale nie potrafię, wiedząc, że jego zimnem jestem ja, która odebrała mu łóżko, kołdrę i wynajmowane domowe ciepło.
I robię coś, czego absolutnie nie przypisuję liście swoich charytatywnych osiągnięć. Wstaję z łóżka i zawinięta w kołdrę jak w kokon, układam się na podłodze, tuż za jego plecami. Wtedy okrywam go połową i odsuwam się w najdalszy punkt, który pozwala mi nadal być w tym cieple. Nieruchoma, wpatruję się w jego łopatki, w szerokie plecy oddalone parę centymetrów od mojej twarzy, i chucham ciepłym oddechem. A gdy to robię, stwarzam specyficzną odnogę syndromu sztokholmskiego.
Nagle ciało Justina znów wchodzi w drgawki, te jednak próbuje zatuszować. Gdy nie powtarzają się w przeciągu kolejnych dziesięciu minut, wyciągam spod kołdry rękę, przerzucam ją przez szyję Justina i szukam palcami jego ust, a kiedy do nich docieram, czuję szerokie wykrzywienie.
-Nie znoszę cię bardziej niż karaluchów i prusaków, Justin.
Ta nienawiść nie przeszkadza mi jednak w zaśnięciu z jego uśmiechem przyklejonym do opuszek.







~*~ 


właściwie miałam zakończyć ten rozdział w innym momencie, ale odrobinę go skróciłam i resztę przerzucę do kolejnego
tak jak napisałam u góry, niestety nowy rozdział pojawi się dopiero po 10 września, bo wyjeżdżam i nie bardzo mam jak zabrać ze sobą laptopa :(
ALE POWIEM WAM JEDNOCZEŚNIE, że kolejny rozdział będzie fajny :)))
powodzenia w pierwszym tygodniu szkoły, nie mdlejcie ani nic

5 komentarzy:

  1. Jejku oni są tacy słodcy na swój sposób :>. Jak zwykle z niecierpliwością czekam na następny rozdział :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Taka goal sytuacja pod koniec 😍

    OdpowiedzUsuń
  3. Super rozdział. Lubię tego bezpośredniego Justina, jest całkiem zabawny. Jestem strasznie ciekawa jak dalej ukierunkujesz tą historię. Bo właśnie skończyłam dziś made in heaven i od razu mówię, że tamto opowiadanie z każdym rozdziałem podobało mi się coraz bardziej. Chociaż kilka szczegółów było irytujących, to i tak polubiłam je tak bardzo, że nie mogłam przestać o nim myśleć :)Szkoda, że tutaj nie mam już całego gotowca do czytania i na kolejne rozdziały muszę czekać :D

    OdpowiedzUsuń
  4. Yaaaay w końcu dystans między nimi maleje ��
    Rozdział jak zawsze idealny :)

    OdpowiedzUsuń