czwartek, 14 września 2017

Rozdział 20 - Zrób mi jakąś krzywdę


Nie jestem zdziwiona, gdy rankiem budzę się z powrotem w łóżku, a kołdra, która nocą przykrywała nas oboje, przykrywa tylko mnie.
Okno na schody ewakuacyjne otwarte jest na oścież, więc gdy rozprostowuję zgięte kolana ograniczające moją strefę prywatną w strefie całkiem obcej, uderzam rzepką w kant okiennej ramy. Z podniebienia wyrywa mi się syk. Masując kolano, wyglądam przez okno. Przyglądam się gorejącej pracy na rusztowaniu sąsiedniej kamienicy, a słońce wybiela czerwoną cegłę ścian. Spokój nie porusza powietrzem.
Głowa Justina wpełza do sypialni za futrynę, zatrzymując się poniżej tatuażu na karku.
-Mocno ścięte? - pyta, dmuchając w drewnianą łopatkę do jajek. Paruje w progu między sypialnią i salonem. - Albo inaczej: na miękko czy na twardo? Ewentualnie sadzone. W każdym razie jajka. Pierwsza dzienna dawka białka i witamin A, D, E oraz K.
-Jesteś kucharzem z zamiłowania czy to twój sposób na bezsenność?
-To mój sposób podziękowanie za podzielenie się kołdrą tej nocy.
Prawdopodobnie podejmuje decyzję za mnie, bo wraca do kuchni, nie dowiedziawszy się, który wariant  jajek wybieram dzisiejszego poranka. Owijam się kołdrą od ramion po kostki i wchodzę za nim do salonu. Siadam na kanapie w pozycji zwiniętej sterty szmat gotowej do ewentualnego ataku. Przypatruję się Justinowi ubranemu w czerwony fartuszek w białe grochy o średnicy gałek ocznych, oblizującemu każdą brudną łyżkę uczestniczącą w tym kulinarnym pobojowisku.
-Powiesz mi, co rankiem robiłam w łóżku?
-Leżałaś - odpowiada prosto. Prymitywnie prosto. Odpowiedzią zdeformowanej ameby.
-Nocą lewitowałam, uniosłam się wraz z kołdrą na wysokość połowy metra i płynnie weszłam w kontakt z materacem?
-Jeśli prowokujesz mnie, bym przyznał, że wykazałem się niebywałą troską i nad ranem, gdy rozpoczynałem regularną bitwę ze skorupkami, przeniosłem cię z podłogi do łóżka, żebyś nie musiała gnieść się na podłodze, to wiedz, że nie, nie wykazałem się troską. Po prostu zagradzałaś przejście w drzwiach. Wolałem cię przenieść, niż rozdeptać.
-Mój książę - ironizuję.
-Uważaj, bo mi się spodoba.
Jako że Justin wydał pięćset dolarów na sadzonki peruwiańskich róż, uznał, że w bieżącym miesiącu nie kupi ławy salonowej, więc rozkładam prześcieradło na dywanie przed kanapą i ustawiam na nim talerze z jajecznicą.
-Doprawiona - wtrąca, widząc, że chwytam solniczkę. - Pod twoje podniebienie.
-Nie znasz mojego podniebienia. 
-Ale poznałbym chętnie.
Na ułamek sekundy zatykam uszy. Odnoszę nieodparte wrażenie, że jego wtrącenie ma podtekst erotyczny i mam nadzieję, że tym prędkim ruchem przytrzymam jego głos poza moją głową.
Zasiadamy przy biesiadnym stole, zgarbieni jak dwa nieboskie stworzenia. Patrzymy na siebie dłużej, niżby to było konieczne. Zawsze patrzyby na siebie dłużej, niżby to było konieczne. Za każdym razem chcę go za to skarcić, ale orientuję się, że to ja opuszczam wzrok jako druga, i czuję się nieco zakłopotana.
-Chcesz odmówić modlitwę przed posiłkiem? - pyta na tyle poważnie, że zaczynam się zastanawiać, czy on nie czuje przypadkiem takiej potrzeby.
Wystarczy jednak, że uśmiecha się niesymetrycznym uśmiechem i wiem już, że to blef.
-Wierzysz w Boga? - tym razem pytam ja, z powagą trwałą.
-Wierzę w siebie, Noelle. To podstawa pracy nad sukcesem.
-To gdzie ten twój sukces?
-Jeszcze nad nim pracuję. Do tej pory osiągnąłem całkiem sporo: owinąłem sobie wokół palca pewną małolatę, która myśli, że swoimi kolorowymi paznokciami zbawi świat, podałem jej na śniadanie jajecznicę, a ona ma do mnie tyle zaufania, że nie spytała nawet, komu je uciąłem.
Rzucam w niego plastrem pomidora, który absolutnie niefortunnie ląduje w szklance z herbatą. Patrzę na tego piekielnego mężczyznę siedzącego przede mną, na jego szaleńczo zimne oczy, na jego kamienną twarz, miejscami bladą, miejscami gładką, i jestem niedorzecznie wściekła na samą siebie, że pałam do niego tak niezrozumiałą sympatią. Nie zastanawiam się nad nią dłużej, bo boję się, że odkryję jej zakotwiczone, nieznane pokłady.
I znów na niego patrzę, bo lubię obserwować jego całkiem niezrozumiały spokój. Nie potrafię go opisać. Nie potrafię nawet zrozumieć. Jest jak cisza przed burzą i świadomość, że owa burza nigdy nie nadejdzie. Przeraża mnie to przeogromnie, ale jego spokój przyciąga wzrok jak ogień w kominku, gdy tylko myje naczynia i tylko okręca ścierkę na palcu wskazującym. Robi te wszystkie "tylka", nie mając zielonego pojęcia, że kompletnie niweczy wizję bycia złym, przerażającym i siejącym spustoszenie.
-Kolejne wagary grożą mi zawieszeniem w prawach ucznia - informuję, spoglądając wymownie na zegarek. Godzina ósma smażyła jajecznicę. Pół godziny przed dziewiątą sprawia wrażenie nieco bardziej napiętej atmosfery i czasu, który spędzę w towarzystwie, o które nie chciałabym się nawet ocierać. - Odwieziesz mnie.
-Średnia stawka to pół dolara za kilometr. Jeśli utkniemy w korku, przyjdzie ci wyciągnąć więcej.
-Za zajęcie się tobą w kwestiach psychologicznych należą mi się dożywotnie darmowe przewozy.
-Powiedz to mojemu szefowi.
-Powiem - obiecuję. - Razem z całym mnóstwem innych rzeczy, których o tobie nie wie i które mogą go zainteresować.
-Zdziwiłabyś się, jak wielu rzeczy ty sama w dalszym ciągu o mnie nie wiesz.
-Wiem, że potrzebujesz papieru toaletowego z certyfikatem miękkości, niepodrażniającego okolic okołoodbytowych. Wiem, że kupujesz hypoalergiczny żel do higieny twarzy. I wiem też, że wcale nocą nie marzniesz. Nabierasz na ten kit troskliwe niewiasty, które gotowe są okryć twoje cielsko własnym kawałkiem kołdry.
-Chciałem sprawdzić, czy się dla mnie poświęcisz. I wiesz co? - zawiesza głos, chowając ostatni talerz do szafki narożnej. - Poświęciłaś się.
-Pierwszy i ostatni raz. Nigdy więcej nie popełnię tego błędu. Nigdy więcej nie poświęcę swojej wygody dla ciebie.
Jestem bowiem w stanie przyznać bez bicia ani bez silniejszej perswazji słownej, że łóżko Justina ma w sobie coś, co odcedza zmęczenie od książkowej definicji zdrowego snu, i sprawia, że łóżko gwałciciela nie jest już łóżkiem gwałciciela, a dyskomfort spędzonej w nim nocy nie jest aż tak wyboisty. Nie odczuwam na plecach bólu.
Poranna toaleta w domu faceta jest szybsza, niż wszystkie inne poranne toalety. Mam do dyspozycji wodę i żel do mycia twarzy, i nie mam co zrobić z resztą czasu. Mimo to Justin krzyczy:
-Pospiesz się, bo nie zdążymy na czas.
Wychodzę z łazienki. Stoi w progu, dzierżąc samochodowe klucze. Rozwiązane sznurowadła oplatają mu kostki, a włosy splątały się w bocianie gniazdo na szczycie głowy.
-Zamierzasz jechać w tym?
-Mam dziś dzień wolny. Planowałem w ogóle nie ruszać się z mieszkania.
-To piżama.
-Ciesz się, że nie same bokserki. Odwożę cię i wracam. Lenistwo nie spożytkuje się samo.
Dzień jest rześki i pochmurny, zasnute niebo odkształca na sobie cień szachownicy, a słabe światło dzieli ja na podobnej wielkości obszary. Zanim ruszamy, Justin zdejmuje z dachu plakietkę z nazwą korporacji taksówkarskiej, a potem jesteśmy ruchomą częścią aglomeracji. Im bliżej szkoły jesteśmy, tym trudniej jest mi zepchnąć jajecznicę wgłąb żołądka. Zupełnie jakby przed dotarciem wszystko pragnęło się ze mnie wydostać. Żeby nic nie zostało w środku. Żeby nie dało się wydłubać niczego więcej, łyżeczką, kluczem czy zwykłym paznokciem.
A kiedy już docieramy, dochodzi we mnie do zapłonu i wybucham, brudząc sobą siedzenia i szyby. Chociaż straty nie są wielkie - w końcu udało mi się opustoszyć się od środka w możliwie dużym stopniu. Przecieram oczy, ale nic się nie zmienia. Oparłszy się o udo Justina, nachylam się ku jego szybie i przyklejam do niej nos. Przekrzywiam głowę. Wyostrzam obraz. Czuję ucho Justina dotykające moje. Jego oddech zaparowuje okno. Ja patrzę, on patrzy. To nawet nie boli. Tylko szczypie. Kąpiel w spirytusie.
-Dobrze widzę? - upewnia się Justin. Rozmazuje swój oddech na szkle krawędzią koszulki.
-Czy to jest... Czy to Joe i Sara?
Pytam całkiem niepotrzebnie. Nie wiem nic o ich astrologicznych bliźniaczych tworach, które umówiły się przed szkolnym dziedzińcem na wysysanie sobie z ust próchnicy.
Całują się jak dwa glonojady, które straciły kontrolę nad zasysanym brudem i przez przypadek przyssały się do siebie nawzajem. Ona ma głowę przechyloną na moje prawo, on ugniata jej włosy lepiej niż pianka utrwalająca do loków i fal. Ona stoi na palcach, by osiągnąć minimum wzrostu dziewczyny koszykarza, on trzyma ją jedną dłonią za pośladki i zdaje się, że nie ma ochoty dłużej się garbić i chętniej podniósłby ją do swoich bioder. 
Całują się tak, jak ja nigdy nie miałam ochoty się całować. 
W miejscu publicznym.
Przy ludziach. 
Jak wygłodzeni.
I jakoś tak przesadnie erotycznie. 
Pocałunek nie powinien mieć nic wspólnego z erotyką. Ich się zgubił. Po ciemku. I dostał kurzej ślepoty.
-Jedź - mówię krótko do Justina.
-Ale szkoła - duka, co i rusz czyszcząc szybę i przekrzywiając głowę, jakby wczuwał się w rytm tego pocałunku. Niepokoi mnie tylko, że przekrzywia głowę na stronę Sary i próbuje na odległość dopasować się do ust Joego, z daleka wyglądających jak dwie napuchnięte ćwiartki pomidora.
-Kiedy przyjdę do niej jutro, będzie stała w tym samym miejscu.

***

-To nie tak, że przez rok trwania związku nigdy nie miałam orgazmu.
Wpycham śpiwór w szczelinę pod otwartą klapą bagażnika, pomiędzy kołem zapasowym a samochodową apteczką. Zabieram ręce powoli, bojąc się, że lawina drobiazgów, na które nie znaleźliśmy toreb, posypią się jak wodospad z krawędzi alfy romeo. Przykładam dłonie do tylnej szyby, zaglądam do środka i próbuję zlokalizować każdą niezbędną rzecz, upewniając się jednocześnie, że żadna nie została cztery piętra wyżej, w którejś z jego szaf albo schowków pod wersalką. 
Być może biwak w chłodniejszej połowie października nie jest dobrym pomysłem, ale co jest? Ostatnio wydaje mi się, że wszystkie pomysły, złe i dobre, zlały się w jeden gigantyczny, neutralny pomysł. Mam problem z odróżnianiem rzeczy, które mogę robić, od tych, których nie powinnam.
-Zaczynamy rozmawiać o tym, o czym lubię rozmawiać - stwierdza. - Kontynuuj.
Zanim jednak kontynuuję, wsiadamy do samochodu i odjeżdżamy spod kamienicy.
-Nie spałam z Joem, ale mu ufałam. Przyznajmy sobie szczerze, jest typem faceta, któremu na ogół się ufa. Czuły, delikatny, ma nawet dołeczki w policzkach. Byłbyś w stanie nie zaufać komuś, kto ma dołeczki w policzkach?
-Zakładając, że jest jednocześnie kapitanem szkolnej drużyny koszykówki? Tak, przypuszczam, że byłbym w stanie mu nie ufać. Faceci jego pokroju uprzykrzali mi pobyt w szkole średniej. Kontynuuj - powtarza.
-Jak powiedziałam, nie poszłam z nim do łóżka, nad czym głęboko ubolewał, co jednak nie oznacza, że nie pozwoliłam mu się dotknąć. Parę razy - chrząkam - zrobił mi dobrze. Moje zaufanie obejmowało tę strefę. 
-Czyli rozłożyłaś nogi, żeby włożył w ciebie palce i język, ale nie rozłożyłaś nóg, żeby włożył w ciebie siusiaka.
-Mam święte prawo odczuwać niepokój na samą myśl o czyimkolwiek siusiaku.
Znieczulenie. Wbijam palec w udo i robię zastrzyk z wysoką zawartością środka znieczulającego. Potrzebuję tego ogromnego stężenia, by nie rozsypać się na wycieraczce. Nie chcę, by Justin musiał po mnie sprzątać. By musiał sprzątać mnie.
-Podsumujmy fakty. Potrzebujesz faceta, weterana wojennego, z oderwaną dolną połową ciała i sprawnymi rękoma, żebyś mogła mu powiedzieć, z której strony zapraszasz go do swojego ciepłego gniazdka, bo nie jesteś tak nieobeznana w obszarze własnego ciała, jak mi się dotąd wydawało. Albo, jeśli wolisz inny skrót ostatnich wydarzeń, twój były chłopak gniecie pościel twojej przyjaciółki, bo uznał, że jego ptak powinien odlecieć na zimę do ciepłych krajów. Jednego ciepłego kraju. Gorącej krainy. 
-Wystarczy - przerywam mu. - Zrozumiałam, co chcesz powiedzieć: mój były chłopak i moja przyjaciółka postanowili przyprawić mi rogi tak długie, że zahaczam nimi o chmury.
-Żartujesz? -parska Justin, przyglądając mi się jednym okiem. Drugim trzyma się pasa ruchu. - To ty w tym wszystkim okazałaś się największą zołzą. Oni jedynie zjedli gnijące jabłko, żeby nie zgniło zupełnie.
Jedyną rzeczą, która rozgotowuje mi wnętrzności, jest przyznawanie mu racji. Nie przyznaję jej więc i pozwalam, by droga wylotowa z miasta napuchła mu w głowie. Lubię patrzeć, jak prowadzi, jak trzyma kierownicę, jak przyjemnie bieleją mu kłykcie, bo wtedy czuję w samochodzie spiętrzone masy świeżego powietrza, jakby Justin zassał cały swój świat i zrobił więcej miejsca mojemu.
Zamiast na południe, kierujemy się na północ, ku granicy kanadyjskiej, a później odbijamy na wschód i przekraczamy umowną linię dzielącą stan Massachusetts ze stanem New Hampshire. Przemierzamy dwadzieścia poprzecznych mil udostępniających New Hampshire dostęp do wybrzeża Atlantyku, a potem przekraczamy kolejną geograficzną granicę i znajdujemy się w Maine, stanie najbardziej wysuniętym na wschód. Wtedy naprawdę nie wiem już, dokąd zmierzamy, i nie wiem też, czy Justin ma jakiś bliżej określony punkt docelowy.
-Gdzie jedziemy? - pytam, wyciągając ramiona za zagłówek. Czuję strzyknięcie w kości prawego barku.
-Mount Desert Island, wyspa obejmująca swoim terytorium Park Narodowy Acadia. Położona jest w podobnej odległości od Portland i granicy z Kanadą. Na terenie parku znajduje się pięć czynnych latarnii morskich, a o tej porze roku mamy szansę natknąć się na niedźwiedzia czy morsa.
-Morsa - powtarzam. - Może mamuta?
-I wieloryba, dla jasności. Nie żartuję.
-Mieszkamy w cholernych Stanach. Przez całe moje życie morsy były jedynie elementem filmów przyrodniczych.
-Módl się, żebyś sama nie została elementem filmu przyrodniczego. Tańczący z morsami. Albo Gwiezdne wojny: morsy kontratakują. Morsy z Karaibów: na krańcu świata. Epoka lodowcowa 2: mors. Mors i hefalumpy. Władca pierścieni 3: powrót morsa. Szeregowiec Mors. Milczenie morsów. Adwokat Morsa. Jak wytresować morsa. Mors - ósmy pasażer "Nostromo". Jak zostać morsem. Mors w ogniu. Poszukiwacze zaginionego morsa. Mors z Wall Street. Sherlock Mors.
Pod koniec śmieję się tak głośno, że na szybach pojawiają się zarysowania, i tak mocno, że treść żołądka podchodzi mi do nosa. Justin zerka na mnie oczami dziecka, te oczy cieszą się, że wytrzęsły ze mnie dawno nieodpalany napęd śmiechotwórczy. Sam się nie śmieje. Nigdy się nie śmieje. Jedynie uśmiecha. Chyba boi się, że śmiech pogrąży go w przerażającej normalności. Czuje się odpowiednio, gdy jest poza nią.
-Okej, morsy, wieloryby, niedźwiedzie. Powinnam spodziewać się  czegoś jeszcze?
-Orłów. Ewentualnie fok. I dziwnych pustek. Zimny i mokry październik nie służy turystyce.
Docieramy do wyspy po dwóch godzinach, gdy zaczynam opłakiwać fatalną pogodę i przemakalność śpiworów. Justin zatrzymuje się w ostatnim przed mostem sklepie spożywczym i nie gasząc silnika, wyskakuje prędko, by kupić pieczywo, coś wysokokalorycznego i coś, co dałoby się przyrządzić za pomocą ogniska, zakładając, że zdoła to ognisko rozpalić, niezawierającego w sobie mięsa wieprzowego, wołowego i całkiem białego. Mam nadzieję, że nie wróci do samochodu z pofiletowaną rybą oceaniczną i uparłszy się, że nie zleci z kija, nie wetknie ją w ogień.
-Jedzenie jest wspaniałą rzeczą - stwierdza tuż po powrocie. Wrzuca reklamówki jednorazowego użytku na tylne siedzenia. - Ale jedzenia na świeżym powietrzu nie zastąpi absolutnie nic.
Przejeżdżamy przez most wolniej, mimo że ruch na droodze ogranicza się do naszej alfy romeo i miejscowej furgonetki transportującej ryby znad rozlewisk. Wyglądam przez okna i zachwycam się chmurami wessanymi w wodę, nieliczną roślinnością wystającą ponad mgły, i nami. Zachwycam się nami w kwestii metaforycznej. Zachwycam się myślą, że jestem tu, w tym martwym miejscu, wilgotnym i lepkim od częstych opadów, zachwycam się jego kontrowersyjnym pięknem, ale przede wszystkim zachwycam się jego odległością od wszystkich miejsc i rzeczy, których nie chcę obok siebie. 
Z niepokojem zauważam, że mój zachwyt nie zakwalifikował Justina do osób niechcianych. Chcę, by on również zachwycał się tymi wszystkimi drobiazgami, dopóki się nie połączą i zachwyt nad nimi nie będzie już tak niedorzeczny.
Parkujemy nieopodal jednej z pięciu latarni we wschodniej części wyspy, zanim teren przemysłowy zmienia się w obszar dzikiej, nieokiełznanej natury. Pakujemy drobiazgi, mniej lub bardziej spożywcze, do smukłego plecaka z głębokim dnem. Justin bierze pod pachę śpiwór, ja zajmuję się mapą i latarką, w razie gdyby pochłonęła nas ciemność gęstych lasów. Wyruszamy na południe, w kierunku oddalonego o parę kilometrów Eagle Lake - Orlego Jeziora znanego z czystej wody, drzew kłaniających się dnu i odcinków skalistego wybrzeża.
Czuję się jak wysłannik innego świata. Żadna z rzeczy, które mnie otaczają, nie wydaje się częścią stałą. Bo i nie jest. Kiedy jutro wrócimy na stały ląd, wszystkie one zostaną na wyspie. Teraz więc, przemierzając wąskie leśne ścieżki, a czasem i całkiem dzikie tereny porośnięte mchem chłonącym wilgoć jak gąbka, innym razem skaliste i strome, wprowadzam głowę w ruch obrotowy, by jak najwięcej razy spojrzeć na to wszystko. Na całą tę inność.
-Byłeś tu wcześniej? - pytam Justina, dziwiąc się, że jego głowa wcale nie naśladuje mojej, a oczy ma nierozbiegane.
-Nie raz - odpowiada. - Z Haroldem. Niekiedy sam. Nie cierpiałem na niedobór wolnego czasu.
Pokonanie kilku kilometrów pod z wolna ciemniejącym niebem zajmuje nam więcej czasu, niż mogłabym przypuszczać, przy założeniu, że idziemy w dobrym kierunku, zamiast kręcić się w koło. Las zaczyna się przerzadzać, nieopodal dostrzegam zarys czegoś, co latem, w samym środku pogodowego raju i przy nieograniczonej widoczności może być ścieżką przyrodniczą. Jako że zachodnią część wyspy pokrywają szlaki rzadziej wybierane przez turystów, ścieżka wygląda jak droga mleczna na nocnym niebie: kiedy wiemy, że owa ścieżka może leżeć, leży; gdybyśmy nie wiedzieli, byłaby tylko przypadkowym rozstąpieniem drzew.
Docieramy nad brzeg jeziora, zanim ktoś, kto trzyma w palcach pokrętło jasności świata, wykona ruch nadgarstkiem. Słońce nadające gęstej warstwie chmur jasnego kolorytu nie zaszło jeszcze za linię horyzontu. Patrzę w szare jezioro, wokół niego szare drzewa i szare skały, i wydaje mi się, że w połączeniu z tym krajobrazem szarość straciła trochę swojej niegatywności. Miło jest patrzeć na nią, osadzoną w pięknie.
-Przyjeżdżasz tutaj, by zachwycić się widokiem? - pytam, zrzucając rzeczy na pobliską polanę i zbliżając się do krawędzi przejrzystej wody.
-Nie - odpowiada. - Przyjeżdżam tu, bo nie lubię ludzi.
-W takim razie dlaczego zdecydowałeś się zabrać mnie ze sobą?
-Bo ty zdajesz się nie lubić ludzi wcale nie mniej.
Jest w tym trochę prawdy. Lubię ludzi, których dobrowolnie selekcjonuję na cząstki swojego życia. Nie lubię tych, którzy zagnieżdżają się we mnie bez wyraźnej entuzjastycznej zgody. Zatem nie lubię większości.
Nie wiem tylko, jak zakwalifikować Justina. Nie mogę powiedzieć, że go lubię. Jego nie da się lubić. Nawet jego rodzona matka, zakładając, że byłaby standardową, z natury dobrą i troskliwą matką, powiedziałaby: "to mój syn, kocham go jak diabli, ale, na wszystkie świętości, nie każcie mi go lubić".
Nie wiem, jak go zakwalifikować, bo absolutnie nie mogę też powiedzieć, że go nie lubię. Bo jego nie da się nie lubić. Można co najwyżej nienawidzić. O dziwo, nienawiść i zwykła niesympatia to Alpy i Himalaje.
Patrzę na niego, gdy staje na skraju wody i lądu, pochylony w przód i z dłońmi głęboko w kieszeniach, i próbuję wymyślić jakiś rodzaj uczucia, którym można by go powszechnie darzyć.
Zostawiamy rzeczy na wilgotnej polanie porośniętej krótką, soczyście zieloną trawą, a sami wspinamy się parę metrów wyżej, po skałach wyglądających jak ogromne patery, na najwyższy głaz o spłaszczonym wierzchołku. Siadam na nim i podkurczam nogi do brzucha. On również siada, pozwala swoim wisieć ponad taflą wody.
-Poziom wody jest wyższy - oznajmia. - Ostatnim razem nie zakrywała tych kłód przy brzegu.
Wychyla się, by wskazać próchniejące bale drewna. Instynktownie łapię go za nadgarstek, gdy zdaje mi się, że przekroczył kąt bezpieczeństwa.
-Wyluzuj, nie spadnę. A nawet gdybym spadł, masz prawo jazdy i swój komplet kluczy. Do samochodu idziesz pięć kilometrów na północny zachód, a do Bostonu wracasz międzystanową nad samym wybrzeżem.
Zaczynam rozważać przyłączenie się do tajnej organizacji pozarządowej przedkładającej sarkazm ponad wszystkie inne wartości. Jestem nawet skłonna zapłacić wpisowe, byle by poczuć się częścią kwintesencji jego życia i opanować sztukę łatwości - bo wydaje mi się, że nie ma niczego łatwiejszego niż jego życie.
Powietrze jest zbyt czyste, zbyt wiele w nim świeżości i natury, więc Justin wyjmuje papierosa i pali z odchyloną ku niebu głową.
-Jak chciałabyś zostać pochowana? - pyta w przerwie między zaciągnięciami. Zaciągnięcie po pytaniu jest krótsze i bardziej nerwowe.
-Standardowo - odpowiadam. - Stały pakiet zakładu pogrzebowego. Trumna, dół w ziemi, stadko opłakujących mnie dzieci i wnucząt, potem pożegnalny obiad za moje oszczędności, podczas którego ludzie będą wymyślać tak niestworzone historie o mnie, że przewrócę się w grobie już pierwszego dnia. Chciałabym tylko, żeby sukienka była biała. - Przysuwam się bliżej Justina, bo nagle ja również uważam, że powietrze jest zbyt świeże. Przemieszczam się do chmury dymu. - A ty? Masz jakieś specjalne wymagania w kwestii własnej śmierci?
-Chcę zostać skremowany - mówi swobodnie - ponieważ jedyną rzeczą, której naprawdę się boję, jest przebudzenie w trumnie.
-Wierzysz, że takie rzeczy się zdarzają?
-A ty wierzysz, że się nie zdarzają? - Patrzy we mnie intensywnie. - Żadne z nas nie dowie się we właściwym czasie, więc wolę zakładać najgorsze, by któregoś dnia nie spotkała mnie nieprzyjemna niespodzianka. Wyobraź sobie, jak to jest: obudzić się w dusznej trumnie bez powietrza, którą zaczynają podgryzać termity, a ogromne wieko wisi tuż nad twoją twarzą. 
-Przestań - proszę słabym głosem.
-Nie wiesz, co się dzieje, więc unosisz rękę i próbujesz to z siebie zepchnąć. Wtedy orientujesz się, że nie jesteś w stanie wyprostować łokcia. Czujesz duszność i mroczki, choć nic nie widzisz. Czujesz sukno materiału, ale wiesz, że pod spodem jest surowe drewno. Wpadasz w panikę. Zaczynasz krzyczeć, ale przypominasz sobie, że im częściej oddychasz, tym więcej dwutlenku węgla wypiera z trumny tlen. Przypominasz też sobie, że nie musisz walczyć o czas, przecież nikt nie poczuje drgań płyt tektonicznych, jeśli parę razy bezgłośnie uderzysz w wieko. 
-Przestań - powtarzam stanowczo.
-Czoło zaczyna ci się pocić, biała sukienka lepi się do piersi. Przeklinasz wtedy rodzinę, że wybrali długie rękawy. Czujesz swędzenie na linii kręgosłupa, ale nie masz jak się podrapać. Wrzeszczysz, bo bardziej przytłaczające od samego przebywania w trumnie, jest przebywanie w niej w tak niekomfortowych warunkach, bo chcesz się, do cholery, podrapać, ale nie masz jak. Upija cię klamra w bucie. Twój skroplony oddech kapie ci na nos. Wtedy wyczuwasz, że trzymasz w palcach różaniec. Przepraszasz Boga i próbujesz wydłubać nim dziurę w trumnie. Przestajesz, gdy przypominasz sobie, że leżą na tobie tony ziemi, i wolisz dusić się we włanym pocie, dopóki...
-Wystarczy - unoszę głos. Drapię się po spoconym kręgu odcinka lędźwiowego, dopóki jeszcze mogę się po nim podrapać.
-Chcę być skremowany - podsumowuje - i wrzucony do tego jeziora. Z tej skały. Choć cały czas pracuję nad udoskonaleniem tej wizji. Prochy utopione w jeziore? To zbyt teatralny gest.
-Może odrobinę - przyznaję. - Hollywoodzka produkcja.
-Masz listę rzeczy, które chciałabyś zrobić?
-Zrobić kiedy?
-W życiu, przed śmiercią, teraz, w przyszłym tygodniu, przed ukończeniem szkoły, zanim zostaniesz żoną, matką, babcią, emerytką na pełen etat. Kiedykolwiek. Listę rzeczy, które albo absolutnie musisz, albo absolutnie chcesz zrobić.
Zastanawiam się chwilę i wyobraźnią widzę listę Tessy Scott na ścianie jej pokoju. Pobieżnie układam swoją, spisuję ją palcem w powietrzu.
-Chcę założyć zielone rajstopy - rozpoczynam. - I różowe. I pomarańczowe. I coś, co będzie do nich absolutnie nie pasować.
-Chciałbym wydoić krowę - mówi on. Ryczę śmiechem tak głośno, że stwarzam zagrożenie lawinowe. - Nie śmiej się, naprawdę chciałbym spróbować.
-Ja z kolei mam ochotę zrobić skok na bank. Taki prawdziwy, z zakładnikami i chlorem, który wywabiłby moje odciski palców.
-Chcę kupić teleskop i sprawdzić, co się stanie, gdy spojrzę w słońce.
-A ja chciałabym przejechać się autostopem z miejscowym zespołem country.
-Splunąć z Empire State Building.
-Skoczyć z mostu. Ale żyć. Tak dla samego skoku.
-Być uczestnikiem światowych targów kwiatowych.
-Poznać faceta, który miałby niekłujący zarost.
-Nasikać do doniczki w galerii handlowej.
-Nie mieć rozstępów pociążowych.
-Całować się z dziewczyną.
Zatrzymuję wyliczankę na wdechu. Patrzę na niego niespokojnie, a moje oczy tańczą zamaszystego walca wiedeńskiego na jego twarzy.
-Chyba nie chcesz przez to powiedzieć, że nigdy się nie całowałeś?
-Nie całowałem - przyznaje.
-Uprawiałeś seks niezliczoną ilość razy. Robiłeś to z częstotliwością, o której brzydzę się myśleć, w warunkach, o których jeszcze bardziej brzydzę się myśleć, z całą różnorodnością kulturową kobiet. Jak to możliwe, że nigdy nie miałeś w ustach... ust? Masz dwadzieścia siedem lat. Dwadzieścia siedem, mój Boże. Pierwszy raz całowałam się, gdy kończyłam podstawówkę. Co ty robiłeś w tym czasie?
-Jeździłem po kraju i sypiałem z rosyjskimi prostytutkami, które za całowanie brały dodatkowe dwadzieścia dolarów. 
-Zołzy.
-Każdy dba o swój interes.
Nagle jest mi go piekielnie, niewybaczalnie żal. Tak żal, że gdyby z braku opryszczek i wszystkich wirusów przenoszonych drogą kropelkową uronił łzę, złapałabym ją w rękaw. Justin nie wydaje się zażenowany odległością jego ust od jakichkolwiek innych ust, mimo to wydaje mi się, że gdzieś w środku pulsuje mu ten niedobór. Inaczej nie trafiłby na jego Tajną Listę Rzeczy Koniecznych Przed Gorszą Połową Życia.
I wtedy rodzi się we mnie ta niedorzeczność.
-Kiedy ostatnim razem myłeś zęby? - pytam, zawijając dłonie głęboko w rękawach.
-Tuż przed wyjazdem - odpowiada, brwi ma zmarszczone jak dwa otyłe plemniki, które nagle postanowiły zawrócić.
-Dobrze więc, miejmy to już za sobą.
Nim zbliżam się do niego, wydycham powietrze z głębi płuc. Nie chcę chuchać mu prosto w twarz. Potem przesiadam się tak, że moje kolano dotyka jego biodra, i nachylam się, aż włosy okrywają moje policzki gęstą kurtyną z obu stron. Wtedy Justin kładzie mi rozcapierzoną dłoń w centralnym punkcie twarzy i pyta:
-A kiedy ty ostatnim razem myłaś zęby?
-To bez znaczenia. Dziewczęta z natury mają ładniejszy oddech.
Wtedy zabiera dłoń, opuszczając ją w dół ruchem roztopionego masła. Ujmuję jego podbródek w dwa palce i doczepiam się do jego dolnej wargi, delikatnie odsuniętej od górnej. Całuję go raz, później drugi, czekam niecierpliwie, aż coś się w nim poruszy, ale usta ma odrętwiałe, a żar papierosa dotarł po niedopałku do jego palców. Odsuwam się na odległość paru centymetrów, które pozwalają mi okrążyć całą jego twarz wzrokiem.
-To był najgorszy pocałunek w moim życiu - mówię złowrogo. - Całujesz doprawdy koszmarnie.
Chyba wtedy następuje moment przebudzenia. Justin chwyta mnie za bluzę na wysokości splotu słonecznego i gniecie materiał w kolosalnej pięści, przyciągając mnie do siebie jak yorka na krótkiej smyczy. Zderzam się z jego ustami, ale jest to zderzenie kontrolowane. A potem jego siła wychodzi na prowadzenia i dociska moje plecy do wierzchołka skały. Jego wargi nie są już odrętwiałe, a popiół papierosa krąży w wieczornym powietrzu, pilnując naszej prywatności.
Ale wróćmy do jego nieodrętwiałych już ust. Całuje mnie szybko i mocno, jakby chciał się nasycić, nim ten drobny element przyjemności zostanie od niego odsunięty. Co prawda jest przy tym sporo niepotrzebnej śliny, ale oboje jakoś sobie z nią radzimy. Nie gryzie mnie w wargę, jak to miał w zwyczaju Joe, ale robi coś takiego, co sprawia mi i ból, i przyjemność, bez użycia zębów, zasysanego powietrza czy nawet siły umysłu. Jakby jego usta były oblepione maleńkimi ćwiekami, które kalecząc, docierają do pewnej odmiany stref erogennych.
W całym tym zamieszaniu nie podoba mi się tylko jego pięść uczepiona mojej bluzy jak tratwy. Przywieram do niej swoją dłonią, zaczynam kolejno odrywać jego palce od materiału, a gdy uwalniam je wszystkie, powoli przykładam jego rękę do swojego policzka. Z wyczuciem i ostrożnością, chyba boję się, że spłoszę go tym przesadnie czułym gestem. Gdy przywiera szorstkimi palcami do mojej kości policzkowej, a opuszki splątuje z włosami na tyle głowy, pocałunek staje się bliższy, ale nagle znika nadmiar śliny i zostaje tylko naturalny środek zwilżający wargi, pozwalający ślizgać się jednym po drugich.
Zaczyna całować wolno, choć siła tego pocałunku przypomina mi, kto jest jego pomysłodawcą. Swoim uporem doprowadza do tego, że to moja głowa nieco przechyla się na bok, by odnaleźć najbardziej odpowiednie ułożenie naszych przyssawek. Gdzieniegdzie wyczuwam kraniec jego języka, ale nie mam odwagi go posmakować, więc zachwycam się jedynie jego wędrówkami przez dziąsła i szyjki górnych zębów. Przez przypadek gryzę go jednak w koniuszek, a wtedy pierwszy raz słyszę jego chichot. Chichoczący Justin jest czymś, co mogłabym zasadzić w swoim ogrodzie.
Kiedy w końcu odlepiamy od siebie usta, a towarzyszy temu dodatkowe, bonusowe cmoknięcie, siedzimy przygarbieni na czubku skały, nasze czoła dzielą się niedoskonałościami skórnymi, a palce Justina chyba na dobre zaplątały się w moich włosach, bo on sam nie podejmuje żadnych działań, by je stamtąd wyswobodzić. Nie narzekam. Chłonę każde ciepło w ten mroźny wieczór.
-Ta bliskość mnie przeraża - mówi drżącym szeptem.
-Mnie też - odpowiadam, nagle spięta. - Więc może już się od siebie odsuniemy?
-To dobry pomysł.
Ale zanim rzeczywiście się od siebie odklejamy, Justin musi wyplątać palce z moich włosów, i mija kilka kolejnych bliskich i absolutnie niezręcznych chwil.
-Jednak nie całujesz aż tak źle - mówię speszona. A gdy to mówię, patrzę w bok i choć nie widzę tam niczego pochłaniającego, patrzę nadal, bo mam nadzieję, że rumieniec powoli po mnie spłynie, z policzków na szyję, z szyi na dekolt, i dalej tam, gdzie Justin nie będzie miał szansy go dostrzec.
-A twój oddech jest rzeczywiście całkiem przyjemny.
Żadne z nas nie patrzy na drugie, ani jawnie, ani spode łba. Oglądamy niewidoczny wiatr łomoczący w taflę jeziora, i coraz potężniejsze fale wyrastające na tym niedużym zbiorniku pełnym ukrytych rozlewisk. Nagle ręka Justina upada na moją - dosłownie, spada z wysokości i przykrywa ją całą. Nie ma w tym niczego czułego, żadnej iskry powstałej po pocałunku, tylko ciężki kawałek skóry, kości, naczyń krwionośnych i ścięgien. Ale gdy już leży na mojej, wydaje się, że nie ma lepszego miejsca, w którym mogłaby leżeć.
-Dlaczego to zrobiłaś? 
Nie mogę znieść garba poniżej jego łopatek, więc zanim odpowiadam, klepię go kilkakrotnie w plecy.
-Nie stawiaj mnie w sytuacji bardziej niezręcznej, niż sama się postawiłam - proszę rzeczowym tonem.
-Chcę tylko wiedzieć, dlaczego podzieliłaś się ze mną swoją śliną. 
-Z całym szacunkiem, ale twojej śliny było znacznie więcej.
-Nie twierdzę, że nie. Co nadal nie tłumaczy, dlaczego w ogóle mamy okazję rozmawiać o własnych ślinach. Chciałaś udowodnić, że jesteś fajniejsza niż ja, bo umiesz się całować? Albo nie chciałaś być gorsza niż twój były i blond wariatka? Albo poczułaś potrzebę przelizania się z jakimś facetem? Albo liczyłaś na to, że w ten sposób nieinwazyjnie rozładujesz swoje napięcie seksualne? Albo...
Wyrywam dłoń spod jego dłoni i zatykam mu usta, zanim ubrudziłby świat kolejnymi niedorzecznościami.
-Być może chciałam ci po prostu pomóc - oznajmiam. - Nauczyć cię, co powinieneś zrobić, gdy już znajdziesz się w otoczeniu kogoś, kim mógłbyś zainteresować się na dłużej. A zatem teraz, gdy jesteś do tego w pewnym stopniu przygotowany, możeby zająć się szukaniem jakiejś kobietki, której nie przerazi twoja gruboskórność.
-Nie potrzebuję kobiety - stwierdza, jakby mówił o gnijącej rybie wyrzuconej na brzeg przez sztorm.
-Potrzebujesz. Nie masz pojęcia, jak bardzo jakiejś potrzebujesz. Najlepiej takiej, która nie miałaby nic przeciwko robieniu ci prania, przynajmniej od czasu do czasu, i zmienianiu ci pościeli, również przynajmniej od czasu do czasu. I nie byłoby przeciwwskazaniem, gdyby cierpiała na znieczulicę, ale nie tak rozwiniętą jak twoja. Ktoś musi powoli cię prostować.
-Ty to robisz - stwierdza. - Prostujesz mnie. Aż strzyka mi w kościach. 
Kręcę głową, ale nie jestem przekonana, co powinnam powiedzieć. Nie jestem nawet przekonana, czy w ogóle powinnam odpowiadać cokolwiek. Bo łatwiej jest kręcić głową. Tego się trzymam. Kręcę głową, aż to moje kości zaczynają strzykać.
Od tego kręcenia ciemnieje świat. Gdy przestaję kręcić, panuje regularny mrok i ledwie dostrzegam główny punkt naszego obozowiska. Proponuję więc, żebyśmy zeszli ze skał, póki widoczność dosięga czubków naszych butów, a Justin wciąż wydaje się być przytłoczony tą bliskością, i zgadza się bez pretekstów. Wtedy łamiemy naszą żelazną zasadę i to ja schodzę ze skał pierwsza, a Justin pilnuje, czy szczątki naszego pocałunku nie sypią się z moich kieszeni.
-Gdzie jest mój śpiwór? - pytam nagle, zatrzymując się przed terenem obozowiska. Ogradzają go plecak w jednym rogu, mapa i latarka w drugim, śpiwór w trzecim. Niepokoi mnie brak czwartego narożnika. - Gdzie mój śpiwór? - pytam.
-Skąd mam wiedzieć? Byłem odpowiedzialny za swój. Sądziłem, że mając na głowie jedynie mapę i latarkę, nie zapomnisz wyciągnąć swojego z bagażnika.
-Tyle że - dukam, chwytając się całą dłonią za twarz - ja wcale nie wzięłam go z mieszkania.
Justin pada na pośladki na mokrą trawę, uderza w kość ogonową z taką siłą, że nagle ma pewnie kilka kości ogonowych albo kilka odłamków kości ogonowej. Chwyta włosy w palce i ciągnie tak mocno, że powiększa obszar początkujących zakoli. Widzę jednak, że uśmiecha się szeroko pod nosem, a jego uśmiech ma w sobie więcej złośliwości niż cokolwiek innego.
-Śpisz w trawie - oznajmia. - Śpisz w trawie, albo idziesz pięć kilometrów przez ciemny las i śpisz w samochodzie. Wiedz tylko, że ja, posiadacz śpiwora, nie ruszam się stąd na krok.
I ostentacyjnie wyjmuje śpiwór z pokrowca, rozkłada go w trawie, a potem rozpina zamek błyskawiczny. Nie wiem, czy można robić to głośniej, niż przewidział producent, ale jemu się udaje. Odgłos buszuje w koronach drzew, a potem upada na trawnik z takim łoskotem, że aż garbię plecy.Tworzę coś w rodzaju kociego grzbietu, najeżonego i kolczastego.
Siadam w trawie na rozłożonej mapie. I siedzę. Wiatr się wzmaga i nie wiem, czy woda, która opryskuje mi twarz, jest pozostałością roztrzaskanych na skałach fal, czy niebo pękło w szwach. Siedzę opatulona ramionami, ale gubię ciepło jak piasek przez dziurawe kieszenie. Kiedy wydaje mi się, że nie mogę czuć się gorzej, przemarznięta i wściekła na niego, że nie zadbał o mnie i nie pomyślał, że mogę zwyczajnie zapomnieć swojego śpiwora, potworny ucisk rozrasta się w moim pęcherzu. Wstaję więc, ale gdy tylko dochodzę do linii drzew, zawracam.
-Dobrze wiem, że nie śpisz - oznajmiam. - Leżysz jak pan i władca tego świata i pastwisz się nade mną samym patrzeniem. Więc teraz zrób wyjątek i zamiast myśleć wyłącznie o sobie, wstań i chodź ze mną do lasu.
Podpiera się na łokciach i marszczy brew.
-Zachciało ci się? - pyta. - Masz potrzebę? Mów, gdzie mam dotykać, żeby było dobrze.
-Jak często słyszysz, że jesteś obrzydliwy?
-Na każdą godzinę spędzoną z tobą przypada jedno takie wyznanie.
-Powinieneś wziąć je sobie wszystkie do serca. - Podchodzę bliżej śpiwora, bliżej niego, mając nadzieję, że załapię się na jego rozprzestrzenione ciepło. - Nie mam ochoty na żarty, Justin. Mam pełny obolały pęcherz i naprawdę potrzebuję się wysikać, ale nie ma najmniejszych szans, że wejdę sama do lasu.
-Sikaj tutaj.
-Mam w sobie resztki kultury osobistej.
-Na miłość boską, jesteśmy w środku lasu, wieje tak, jakby miało urwać kawałek świata, nade wszystko zaczyna padać, a cała okolica, jakby na złość nam, wydaje przerażające odgłosy jęków i zawodzeń. Ale przede wszystkim leżę w śpiworze, w miejscu, w którym czuję ciepło i przyjemność, i nie wiem, co musiałoby się stać, żebym z tego miejsca wyszedł.
-Nie proszę cię o oddanie nerki. Chcę tylko, żebyś wszedł ze mną do lasu, bo naprawdę, ale to naprawdę muszę się wysikać, a należę do pokolenia, które przestrzegano przed lasem nocą. - Patrzę w jego niezmiennie niewzruszone oczy. - Wejdź ze mną do tego cholernego lasu i przypilnuj, żebym mogła się w spokoju wysikać. Nie proszę cię o nic więcej. I nigdy nie poproszę. Tylko ten jeden raz wejdź ze mną do tego pieprzonego lasu.
-Jesteś paskudnie absorbująca, Noelle Whitford - stwierdza, ale rozpina przy tym zamek śpiwora. Wyłania się z niego, choć nie sądziłam, że się wyłoni, i idze ze mną w środek przerażającego lasu, choć nie sądziłam, że wejdzie, i trzyma mnie za nadgarstek, choć nie podejrzewałam, że po naszym absurdalnym zbliżeniu zdecyduje się na jakikolwiek kontakt fizyczny jeszcze przed końcem tego miesiąca. Sądziłam, że będzie musiał odpocząć. Odtajać. Wyciągnąć nogę, która bezwłasnowolnie przeszła przez próg innego świata. - Już drugi raz towarzyszę ci podczas sikania.
-Za pierwszym razem twoje towarzystwo było ostatnim, czego mi trzeba. 
-A teraz byłaś gotowa uklęknąć na jedno kolano i ucałować mnie w dłoń, byle bym tylko przypilnował twoich majtek.
Natrafiamy na zarośla, chowam się za nimi i proszę Justina, by rozglądał się po okolicy, tak jak stoi - nie opuszczając wzroku. Żeby przeczesywał teren na wysokości metra i osiemdziesięciu centymetrów ponad ziemią i żeby nie przyszło mu do głowy kontrolowanie leśnego runa. Opuszczam spodnie i sikam zestresowanym, urywanym strumieniem. Justin w tym czasie opiera się o drzewo w pozie aktora ubiegłowiecznego musicalu. Patrzy prosto we mnie i chociaż wiem, że nie widzi tego, czego nie powinien widzieć, strumień moczu jest tak rozkojarzony, że wybija na mchu przedziwne afrykańskie rytmy.
Do mojego strumienia dołącza się po cichu jego strumień, jakby chciał potajemnie wkraść się w tę spółkę.
-Kiedy korzystasz z publicznej toalety, wybierasz muszlę czy pisuar?
-Nie, Noelle - mówi. - Korzystanie z pisuarów nie polega na porównywaniu długości, szerokości i kształtu. Kiedy sikasz do pisuaru, skupiasz się na sikaniu, nie na odbudowywaniu swojej wartości. Ale wybieram muszlę. W razie gdyby reszta facetów miała nieco inne poglądy. W zamknięciu czuję się bardziej komfortowo.
Gdy z powrotem wychodzimy na polanę, wiatr szaleje jak dziki, a niebo zaczyna przeciekać. Nie siadam, bo wydaje mi się, że na stojąco mam większe szanse przeżycia.
-Możemy zrobić tak - odzywa się Justin, zatrzymując się u wlotu do śpiwora. Skupiam na nim wzrok, próbując nie trząść się jak meduza. - Nie oddam ci swojego śpiwora, bo nie jestem przyzwyczajony do tak szlachetnych gestów. Ale w drodze wyjątku mogę się nim z tobą podzielić.
-Podzielić - powtarzam. - Śpiworem. Sam ledwie się w nim mieścisz.
-Daję ci wybór. Albo wchodzę do śpiwora razem z tobą, albo wchodzę do niego sam i przez resztę nocy obstawiam twoje szanse przeżycia. Chciałbym ci tylko przypomnieć, że mamy końcówkę października, wiatr nie ułatwia ci stania na prostych nogach, a w połączeniu z deszczem sprawi, że rano zostanie po tobie bardzo kształtny lodowy sopel. - Ostentacyjnie wchodzi do śpiwora i zasuwa zamek ząbek po ząbku. - Więc jak? Nie rozepnę go po raz kolejny.
Wskakuję do śpiwora, zanim zdążę pomyśleć, że jego ciało wydziela temperaturę prawie trzydziestu siedmiu stopni i jeśli dotknę go swoimi skostniałymi palcami, mogę się oparzyć. Zasuwa zamek do samego końca, a nasze głowy leżą w partii materiału przypominającej ogromny kaptur, wychodzący daleko ponad potylicę. Odsuwam się w najbardziej skrajny punkt śpiwora, odpycham go w przeciwny kraniec. Tym sposobem zyskuję pięć dzielących nas centymetrów.
Justin leży z rękoma pod głową, więc zahaczam włosami o parę jego tatuaży. Patrzymy w zachmurzone nocne niebo, a mrzawka napędzana huraganowym wiatrem smaga nas po twarzach. Nie jestem w stanie zasnąć, ale też nie podejmuję żadnych głębszych prób, by przyspieszyć poranek.
-Dziwnie jest leżeć tak blisko drugiego człowieka i nie móc się do niego przytulić - stwierdzam, skupiając się na wchłanianiu w siebie ciepła. Tracę je szybciej, niż gromadzę.
-Nawet nie próbuj - ostrzega Justin.
-Nie spróbuję. Mówię tylko, że jeśli już jesteś z kimś tak blisko fizycznie, przytulenie tej drugiej osoby powinno być całkiem naturalne. Oczywiście w naszym przypadku byłoby ekstremalnie nienaturalne.
-Boisz się? - pyta. - Czy boisz się mnie. Tego, że tu jestem. Że całkiem przypadkiem jesteśmy jednak ze sobą zespoleni.
-Teraz się nie boję. - Przekręcam głowę, by spojrzeć z dołu na jego kość policzkową. - W tym śpiworze jest absolutnie za mało miejsca, byś mógł zrobić mi jakąś krzywdę.
Znów tylko leżymy. Znów tylko słuchamy odgłosów kataklizmu naturalnego. I znów tylko pięćdziesiąt procent naszego kokonu marznie. Zaczynam szczękać zębami i podrygiwać jak przy ataku tężca. Albo podczas orgazmu.
-Podobam ci się? - pyta znów. Tym razem jestem na jego pytanie słabiej przygotowana.
-Skąd ten pomysł? - obruszam się. - Nie podobasz mi się. Oczywiście, że mi się nie podobasz.
Odczuwam pewne zmiany w ułożeniu naszego obozowiska. Justin wpełzł głębiej w śpiwór, a jego usta znajdują się pod małżowiną mojego ucha.
-Jeśli tak całujesz facetów, którzy ci się nie podobają, zazdroszczę tym, którzy mają u ciebie jakieś szanse.
Uświadamiam sobie, że pomimo ogólnego zniesmaczenia osobą Justina, całowałam go tak, jak należy całować kochanków, ewentualnych greckich bogów i Bradów Pittów.
Ogólne skostnienie ciała odbiera mi radość z życia, które kiedyś będę prowadzić. Leżę na boku z twarzą wciśniętą w wewnętrzną ściankę śpiwora i próbuję przekształcić drgawki w perpetum mobile do produkcji energii cieplnej. Wypróbowuję również siłę umysłu. Myślę o Bahamach i nucę melodię afrykańskich modłów odprawianych pod równikowym słońcem. Nie wiem, czy płaczę z zimna czy z braku ciepła, ale płacz nad jednym i drugim wydaje się całkiem rozsądny.
-Trzęsiesz się - stwierdza Justin spokojnym zachrypniętym głosem. Byłam przekonana, że śpi. - Aż tak ci zimno?
-Potwornie - dukam z trudem.
Przez chwilę nic się nie dzieje, nic oprócz mojego powolnego umierania. A potem w śpiworze następuje pewne poruszenie i czuję za plecami jego niespokojne ruchy, gdy odpina swoją bluzę zamkiem błyskawicznym.
-Przybliż się - mówi. Nie ruszam się wcale nie dlatego, że nie chcę się poruszyć. Nie ruszam się, bo wydaje mi się, że gdy to zrobię, jakaś część mojego ciała odpadnie od reszty. - Chodź tu do mnie,  do cholery - ponawia.
I już nie czeka. Dłonią wtopioną w moje żebra przysuwa mnie blisko swojej piersi, przekłada jedno skrzydło bluzy pode mną, drugie nade mną, i zapina, ze mną wewnątrz. Jestem częścią jego ubrania, oboje jesteśmy. I chociaż miejsca mam jeszcze mniej, i chociaż uczestniczę w ruchach falowych jego jego klatki piersiowej, i chociaż na wskroś przesiąkam jego zapachem, zakochuję się w samym byciu w jego bluzie i chyba zakochuję się również w byciu w tej bluzie z nim.
A kiedy odkrywam, że ciepło potrafi się przemieszczać, wykonuję pewien skomplikowany manewr i w tej ograniczonej ciasnocie odwracam się twarzą do jego szerokiej piersi, by przez resztę nocy grzać nos w zgięciu jego pachy. Odnajduję miejsce, w którym jego koszulka wchodzi w dresy, wyciągam ją zza gumki i wciskam zziębnięte palce w jego podbrzusze.
-Mam coś zrobić? - pyta głosem, który mógłby być głosem zaniepokojonym, gdyby używał go ktokolwiek inny. W ustach Justina jest po prostu pewną intonacją.
-Nie, tak jest dobrze - odpowiadam. - Chociaż właściwie jest coś, co mógłbyś zrobić. Twoje dłonie mają z czterdzieści stopni. Połóż mi je na plecach.
Pozostaje skostniały. Ale nie z zimna. Jest ciepły, buchający żarem. Kostnieje, bo taki ruch wymaga pewnej wewnętrznej, uczuciowej rozwiązłości, na którą nie jest jeszcze gotowy.
-Przytul mnie, do cholery. Niczego więcej od ciebie nie chcę - łkam, a łzy są jedyną ciepłą rzeczą, która po mnie spływa.
Dłonie na plecach. Prawdopodobnie dochodzi do wniosku, że da radę przetrwać tę poufałość.
Niewiele brakuje, by przykryły je całe, od lędźwi aż po kręgi szyjne. Podbródek Justina dotyka mojego czoła, a zarost, ostry jak papier ścierny, zdrapuje wierzchnią warstwę mojego naskórka podczas częstych ruchów jego głowy. Przez chwilę wydaje mi się, że próbując ułożyć ją wygodnie, szuka również wygody dla mnie.
-To kolejna noc z rzędu, którą spędzam przy tobie - mówię strudzonym głosem.
-Nie przyzwyczajaj się do tego. - Wyróżniam uśmiech Justina na skroni, a potem unosi się jego mostek, gdy stwierdza: - Albo przestań przyzwyczajać do tego mnie.







~*~


ja wiem, że teraz wy wszyscy fangirlujecie, ale ja fangirluję razem z wami, więc wszystko jest na właściwym miejscu:)
za dwa dni wyprowadzam się z domu. za dwa dni wyprowadzam się z domu. za dwa dni wyprowadzam się z domu
ale nie wyobrażajcie sobie od razu wielkiej i pięknej miłości noelle i justina. nie. absolutnie

7 komentarzy:

  1. Jeju najlepszy rozdział <3. Proszę nie psuj ich teraz jest super *,*

    OdpowiedzUsuń
  2. ja mam łzy szczęścia w oczach boze
    a co do rozdziału to najlepszy z najlepszych!

    OdpowiedzUsuń
  3. Boże to jest cudowne awhfhdjdienei 💖💖💖💖💖💖 jeszcze więcej chceee😍😍😍

    OdpowiedzUsuń
  4. Kocham, kocham, kocham! Uwielbiam te opowiadanie, a rozdział jest cuuuudowny! Już nie mogę się doczekać następnego. Uwielbiam to jak piszesz. Życzę Ci dużo weny i natchnienia!

    OdpowiedzUsuń
  5. Świetny rodział ❤❤❤❤ Może tak kolejny 21? Taki mały prezent na urodzinki 😅 Czekam z niecierpliwością na kolejny 😊

    OdpowiedzUsuń