niedziela, 27 sierpnia 2017

Rozdział 18 - Kwiat lotosu



-To pewnego rodzaju rytuał - tłumaczę, zatrzymawszy się pomiędzy fotelem obserwatora a kurtyną przymierzalni. - Każdy dorosły mężczyzna, któremu wydaje się, że prawidłowo funkcjonuje w społeczeństwie, powinien posiadać przynajmniej jedną koszulę, jeden garnitur i jeden krawat, który potrafi zawiązać, żeby poczuć się pełnowartościowym członkiem rodzaju męskiego.
-Członkiem - powtarza z niesmakiem. - Z całym szacunkiem, ale nie chcę być członkiem żadnej organizacji, grupy czy armii. Wystarczy, że dźwigam swój od dwudziestu siedmiu lat i mam przez niego problem z doborem jeansów.
Oswojenie się z myślą, którą zaszczepił we mnie tamtego wieczoru, w swoim nowym mieszkaniu, że chcąc zaszczepić w nim dobro, muszę ubrudzić sobie ręce złem, zajęło mi dwie doby, z czego pierwsza była leniwą niedzielą, a druga poniedziałkiem, kiedy to zaparłam się rękoma i nogami w progu domu i oznajmiłam, że nie jestem gotowa, by wrócić do szkoły. Obecne popołudnie jest elementem tego samego poniedziałku i niegotowość do kontynuowania edukacji nie przeszkadza mi w gotowości do zaproszenia Justina na przechadzkę po salonach z elegancką modą męską.
Stoimy w sklepie obwieszonym garniturami wokół czterech ścian podobnej długości. Zadziwia mnie jego wielkość i fakt, że wybór krojów i kolorów jest bardziej obszerny niż w salonie z modą  damską, mimo że ja dostrzegam różnicę jedynie między bielą, szarością i granatem skrzydeł marynarek.  
Ale Justin nie jest łatwym przypadkiem. Zastanawiam się, dlaczego w ogóle jestem zdziwiona, że utrudnia życie wszystkim wokół, nie wyłączając z tego kręgu siebie samego. Powinnam była przyzwyczaić się, że jest gorszy niż emeryci w sklepowych kolejkach i że jego irytująca kolejka ciągnie się przez całą długość jego życia.
-Garnitur to elementarna część męskiej garderoby - tłumaczę jak dziecku, gdy stojąc przede mną w samych majtkach i marynarce, próbuje zapiąć guziki, zaczynając od środka. Zawsze chybi o jedną pozycję. - To jakby kobieta nie miała w szafie ani jednej sukienki czy spódniczki. Nie chodzi o to, żeby ją nosiła. Ważne, by po prostu miała.
-Tak jak cukier? - pyta. - Nie ważne, że ja nie słodzę. Ważne, żebym miał cukier, bo słodzisz ty, Harold i połowa zakichanego świata?
-Tak - mamroczę z przekąsem. - Potrzebujesz garnituru, żeby móc pożyczyć go połowie zakichanego świata, Haroldowi, a przede wszystkim mi. Wyglądałabym tak ponętnie w marynarce wiszącej do kolan.
-Gdybyś miała tylko marynarkę, odpiętą, mógłbym się zgodzić.
-Nie mów nic więcej, bo zrobi się nieprzyjemnie. - Przykładam dłoń do jego ust. - A teraz wracaj do przymierzalni i załóż ten przeklęty garnitur, żebym mogła zobaczyć, czy wyglądasz koszmarnie źle, czy po prostu źle.
-Kosztuje pięćset dolarów - burczy. - To czynsz najmu mieszkania za jeden miesiąc. Albo czterysta litrów paliwa. Albo sto pięćdziesiąt paczek papierosów. Albo dziesięć wizyt u prostytutki, i to wcale nie najtańszej.
-Albo porządny garnitur dla, cóż, porządnego mężczyzny, którego chciałabym z ciebie zrobić.
Nie chcę wdawać się z nim w niepotrzebne dyskusje, dlatego wybieram się na przechadzkę po sklepie, w tunelach między wieszakami sięgającymi czubka mojej głowy. Rozglądam się za rozmiarem Justina w innym kolorze, o kroju,  który oboje, na mocy kompromisu, bylibyśmy skorzy zaakceptować. Nie mam przesadnego doświadczenia w wyborze garniturów, jako że w swoim życiu doradzałam jedynie dwóm mężczyznom, z czego jeden był moim ojcem i moja opinia przy opinii matki była nieznacznym dodatkiem, a drugim z mężczyzn był Joe, który na dobrą sprawę wcale nie był jeszcze mężczyzną, a jego garnitur miał być uczestnikiem szkolnego balu jesiennego, więc kryteria, zgodnie z którymi został wybrany, były dość rozwiązłe.
Naraz słyszę, że ilość decybeli w sklepie wzrasta i że one wszystkie dochodzą z przymierzalni. Nawet gdyby w jednej sąsiedniej przymierzalni odbywała się aukcja koszulki Christiano Ronaldo, a w drugiej warsztaty rocka, coś każe mi przypuszczać, że hałas dobiega z przymierzalni zajmowanej przez Justina. Prędko zawracam, nie spodziewam się jednak ujrzeć krótkiej platynowej czupryny Sary wetkniętej między rozsuniętą kotarę a metalowy filar podtrzymujący nieplanowaną konstrukcją.
-Nie wiem, czego chcesz - kipi ona - ale trzymaj się z daleka od mojej przyjaciółki.  
-Sara - wtrącam, ale nie usłyszałaby nawet silnika odrzutowego przelatującego niżej, niżby akceptowała to jej fryzura.
-Nie wystarczy ci, że zmieniłeś jej życie, dotychczas wyglądające jak dolina teletubisiów, w oślizgłe bagno?
-Sara - powtarzam, ale zbywa mnie ręką, jak muchę, myśląc, że jestem jedną z nich. Albo w ogóle nie myśląc. W każdym razie absolutnie nie jest świadoma, że stoję tuż za nią i słucham, jak obrazowo przedstawia moje życie w pigułce.
-Nie masz cholernego pojęcia, ile nocy przez ciebie przepłakała. Nie masz pojęcia, ile godzin spędziła na kozetce u psychologa i nie masz pojęcia, że za pieniądze, które jej rodzice wydali na antydepresanty, można by wybudować studnię w Afryce.
-Sara - próbuję po raz trzeci głosem mocniejszym i bardziej doniosłym. - On to wszystko wie. Nie próbuj wzbudzać w nim poczucia winy, bo tylko niepotrzebnie podgrzejesz sobie krew.
Wtedy dopiero Sara odwraca się i widząc mnie, stojącą z granatowym garniturem przewieszonym przez przedramię, wyrywa w przód, rzucając się na moją szyję, aż ekspedientka tonem spłoszonej myszy prosi, abyśmy odwiesiły garnitur na czas wymiany czułościami.
-Dzwoniłam do ciebie - mówi nerwowo. - Piętnaście razy. Rozumiem, że nie chcesz rozmawiać z rodzicami i absolutnie rozumiem, że po tym wszystkim nie chcesz rozmawiać z Joem. Ale ja? Do jasnej anielki, myślałam że wyjdę ze skóry i stanę obok, kiedy nie wiedziałam, co, u diabła, dzieje się z tobą. A potem nagle wracasz, całkiem bez zapowiedzi, i trzymając go za rękę, również bez żadnej zapowiedzi oświadczasz, że upadłaś na głowę i jesteś z nim. Z NIM, tym bydlęciem bez ludzkich odruchów. Powiedz mi więc teraz, upadłaś na głowę, czy dopadła cię paskudna odmiana syndromu sztokholmskiego?
-Ani jedno, ani drugie - mówię, zerkając na Justina stojącego w rozpiętych spodniach i potarganych włosach, całkiem nie rozumiejąc, kto, do diabła, zaatakował go w biały dzień, w męskiej przymierzalni, i dlaczego owy napastnik miał paznokcie długości sztyletów antycznych Greków. - To nie jest rozmowa na pięć minut.
-Owszem, nie jest - syczy Sara. - Gdybyś odebrała telefon, albo oddzwoniła, znalazłybyśmy na to trochę więcej niż pięć minut. Ale teraz ich nie mamy. Nie wyjdę stąd, dopóki nie dowiem się, dlaczego moja najlepsza przyjaciółka godzi się, by ten wieprz oddychał tym samym powietrzem co ona.
Daję jej chwilę na ochłonięcie. W tym czasie upycham Justina w przymierzalni wielkości łupinki od orzecha, w której ledwie może zrobić pół obrotu z wciągniętym brzuchem, i wchodzę zaraz za nim. Czuję się nieswojo w przestrzeni tak niewielkiej, dlatego cofam się pod kurtynę i wypycham ją plecami kawałek za obramowanie przymierzalni.
-Zrozumie - mówię krótko. - Jest dla mnie jak siostra. Wystarczy, że odpowiednio jej wszystko przedstawię. 
-To ta wariatka, którą Harry nazwał "atrakcyjną, walniętą w czambuł królową elfów"?
-Prawdopodobnie. Ubierz się i zapnij w końcu te guziki.
Sara siedzi na fotelu przed przymierzalnią, a na linii jej włosów skrapla się pot, którego nie widziałam u niej nigdy dotąd. Przysiadam na drugim, sąsiednim, i sprawdzam, czy moje czoło również wydala ze mnie toksynę pod łacińską nazwą Justinus Irytatus.
-Zanim uznam, że naprawdę postradałaś zmysły, odpowiedz mi na jedno pytanie: naprawdę z nim jesteś? Mam na myśli, jak z Joem, tak z trzymaniem się za ręce, całowaniem i nie daj Boże czymś, o czym nie chcę myśleć z tą łajzą w roli głównej.
-Znasz mnie - mówię prędko. - To wszystko, co się między nami dzieje, nie zmieniło mojego podejścia do niego. W każdym razie nie zmieniło go drastycznie. Nadal go nienawidzę, może nie bardziej, ale też nie mniej. Nadal uważam go za odrażającego wieprza bez szacunku do kobiet. Ale przez przypadek dostrzegłam też coś, co przeczy wszystkim pozostałym strasznościom. Ale o tym opowiem ci za chwilę. Teraz moim priorytetem jest wyjście z tego sklepu, w którym, jak mi się wydaje, spędziłam już zdecydowanie zbyt dużą część swojego życia. Więc pomóż mi przekonać go, że każdy mężczyzna powinien mieć w szafie garnitur i każdy mężczyzna powinien poświęcić na niego koło pięciuset dolarów.
-Zapomnij - odpowiada natychmiast. - Nie chcę na niego nawet patrzeć. Co dopiero komplementować.
-Ja też nie będę go komplementować - obruszam się. - Chcę po prostu stąd wyjść. Zanim zacznę siwieć.
-Akurat moje zdanie o tym padalcu nie drgnęło nawet o milimetr i nadal czuję w przełyku zeszłoroczne śniadanie, kiedy tylko istnieje możliwość, że przebywa w tym samym pomieszczeniu co ja.
Czekamy chwilę, słuchając szumu, szurania i cichych przekleństw zza kurtyny przebieralni. Ekspedientka o głosie spłoszonej myszy wyłania się co jakiś czas zza lady, by sprawdzić, czy żaden garnitur nie poszedł w strzępy w tej napiętej atmosferze, a ja i Sara staramy się nie dawać jej do zrozumienia co i rusz, i na nowo, że gdybyśmy chciały urządzać awantury, w których ciuchy szłyby w strzępy, udałybyśmy się do second-handu, gdzie za porwane ubrania każda z nas dałaby radę zapłacić z własnej kieszeni.
W końcu jednak nadchodzi moment, kiedy nie musimy już dłużej czekać. Kotara rozsuwa się i wyłania się zza niej ktoś, kto absolutnie nie przypomina tego Justina Biebera, mówiącego o przewlekłych problemach z pęcherzem i zaparciami, dłubiącego w zębach po każdym posiłku i otwarcie przyznającego, że zdarza mu się zużywać dwie pary skarpet na tydzień. Nie chcę przyznać przed samą sobą, że jego widok robi na mnie onieśmielające wrażenie, dlatego odwracam wzrok i patrzę w Sarę. Ale patrzenie w nią wcale nie powoduje ulgi, jako że ona również usilnie próbuje wmówić światu, że ślina w kąciku jej ust to efekt spuchniętej wargi.
Dlatego znów patrzę na Justina, bo patrzenie na wszystko wokół niego tylko przypomina mi, dlaczego odwróciłam wzrok. Stoi na granicy przymierzalni i centralnej części sklepu w garniturze koloru wieczornego nieba, granatowego, ale bez ciężaru ciemności. Nogawki spodni przylegają mu do ud, ale ich nie opinają, a przy kostkach nie wiszą zbędne fałdy materiału, tylko zwężają się w sposób swobodny i elegancki zarówno. Koszula wystająca spod marynarki zapinanej na trzy guziki jest olśniewająco biała, a kołnierzyk podtrzymujący krawat równo zaprasowany. Trzyma ręce niedbale wetknięte w kieszenie, stojąc w niedużym rozkroku, a jego włosy są potargane, jako że nie umie obejść się bez pocierania całej głowy dłońmi. Patrzy na nas obie, choć zdaje mi się, że na mnie poświęca więcej niż jedno oko, i wygląda na zagubionego w świecie luksusu i elegancji, jaką daje garnitur. W głębi duszy aż łaskocze mnie jakiś komplement, ale wiem, że usta spierzchną mi, kiedy tylko wypowiem go na głos. 
Mówię więc:
-W końcu wyglądasz jak człowiek.
Na co on odpowiada:
-W garniturach chodzą buce i zarozumiałe łajzy.
A wtedy wtrąca się Sara, bulgocząc:
-Czyli powinieneś w nim nawet spać.
Ale obie mamy problem z uznaniem Justina za mężczyznę wybornie nieatrakcyjnego, kiedy garnitur uwypukla to, przed czym na ogół zamykam oczy. Przed jego atrakcyjnością. Taką minimalną.
Sara reaguje na tę niemoc irytacją i wpatruje się w Justina wzrokiem żmiji pełznącej pomiędzy wysokimi trawami. Daje jej to sposobność, by wylać swoją ogromną nienawiść do niego, jednocześnie odseparowując jego atrakcyjność zarezerwowaną dla oczu.
Próbuję zrobić to samo, dopóki nie przypominam sobie, że moja nienawiść przybrała nieforemny kształt o bardzo delikatnie zarysowanych konturach. Patrzę wzrokiem zaskrońca. Albo padalca.
Proszę Sarę, by zaczekała przy wyjściu, a sama podchodzę do Justina i poprawiam skrzydła marynarki. Staram się nie myśleć o tym, że zanim ich dotknęłam, leżały całkiem przyzwoicie, a moje zabiegi upiększające nie miały na celu żadnego upiększenia. Oddycham raz i drugi tak, by Justin nie wyczuł żadnej różnicy w porównaniu do wszystkich innych oddechów, które przy nim czerpię.
-Wyglądasz znośnie - stwierdzam zwięźle. - Powinieneś go wziąć. Jest w promocji. I w końcu mieścisz się w ramionach.
-Wróćmy jeszcze do kwestii użyteczności. Oprócz tego, że garnitur jest dowodem męskości i takie inne bzdury, podaj mi chociaż jedną sytuację, kiedy będę musiał go założyć.
-Rozmowa o pracę - rzucam natychmiast. - Nie myśl, że pójdziesz na nią w dresie.
-Nie wróżę sobie pracy, do której będę musiał chodzić w garniturze, Noelle. Ledwie skończyłem szkołę. Nie zatrudnią mnie w cholernym NASA. Albo w googlu.
-Ale mógłbyś zostać kelnerem, choćby. Wielu z nich chodzi w koszuli i zaprasowanych spodniach.
-Kelnerem? - podśmiewa się. - Z moją gracją? Nie chciałabyś, żebym podawał ci szampana na ślubie. Ani cokolwiek innego. Gdzie indziej.
-Ślub - powtarzam. - Możesz założyć garnitur na ślub. Może nie swój, bo najpierw ktoś musiałby cię zechcieć, ale Harry wydaje się być facetem, który może pomyśleć o ustatkowaniu, zanim wyrośnie ci brzuch i przestaniesz mieścić się w garnitur.
-Harold? I ślub? Wiesz, kiedy ostatnim razem był w stałym związku?
-Kiedy z nim nie mieszkałeś - podkreślam. - Więc teraz ma wolne pole do popisu. I naprawdę nie mam najmniejszej ochoty wymyślać dwudziestu innych powodów, dla których powinieneś mieć w szafie garnitur. I gdyby było mnie stać, poświęciłabym własne kieszonkowe, żeby wepchnąć ci go do szafy. Więc teraz przebierz się w ten stary łach, w którym tu przyszedłeś, i idź do kasy, zanim ta przerażona kobieta za ladą pomyśli, że planujemy atak terrorystyczny. - Nagle jakaś myśl obija mi się o zakamarki głowy. - Chwileczkę. Kiedy pojawiłeś się na balu jesiennym w mojej szkole, miałeś na sobie garnitur.
-Harolda - odpowiada od razu. - Metka gryzła mnie w szyję i dowiedziałem się, że jego jajka potrzebują mniej miejsca, by czuć swobodę i powiew świeżego powietrza.
Z radości skaczę pod niebiosa, gdy po dziesięciu minutach Justin wychodzi ze sklepu obładowany torbami jak kobieta z intercyzą tuż przed rozwodem. Z reklamówkami przerzuconymi przez ramię, wędruje w kierunku mnie i Sary czekających w milczeniu pod sztucznym drzewem bonsai. Zauważam, że pod koniec trasy zmienia trajektorię i zatrzymuje się u mojego boku, jakby nie był przekonany, do czego zdolna jest Sara - ponętna królowa elfów walnięta w czambuł. Patrzą na siebie jak dwa Odmieńce Jaskiniowe, aż Justin decyduje się przerwać tę błazenadę, wracając myślą, mową i wzrokiem do mnie.
-Wydałem na to cholerstwo czterysta dolarów. Czterysta. Przez ciebie.
-Dzięki mnie - poprawiam. - Nie zapominaj, dzięki komu dostałeś ten nagły zastrzyk gotówki.
Sara nie nadąża za naszymi półsłówkami, więc decyduję się nie mówić nic więcej o punkcie kulminacyjnym tajemnicy łączącej mnie z Justinem, dopóki nie przeprowadzę Sary przez próg tej historii. Biorę ją pod rękę, zawijamy nasze łokcie w warkocz, i prowadzę ją przez parking galerii, aż zatrzymujemy się przy grafitowej Alfie Romeo.
-Otwórz - proszę Justina. - Ja i Sara potrzebujemy ustronnego miejsca do rozmowy.
Sara wyrywa się z mojej uprzęży.
-Mam wsiąść z nim do jednego samochodu? Przestrzeni tak małej, że jego zapach i pot przylepi mi sukienkę do skóry? I jechać z nim przez miasto? Ryzykując własne życie, kondycję fizyczną i zdrowie psychiczne?
-Mogę powiedzieć o nim wiele, ale jest jednym z najrozsądniejszych kierowców, jakich znam. Z całym szacunkiem, ale to jazda z tobą grozi połamaniem wszystkich kończyn.
-A jeśli mnie zgwałci?
Wiem, że Sara nie chce wbić we mnie ani jednej szpilki, ale przez przypadek wbija cały szpikulec do mięsa, który wychodzi na wylot przez mój żołądek. Czuję się jak przedziurawiony balon, który jeszcze przez chwilę sprawia wrażenie napęczniałego, by zwiędnąć, gdy wszyscy odwrócą wzrok.
-Jeśli cię zgwałcę - syczy Justin - to dostaniesz ode mnie dziesięć dolarów więcej niż Noelle, na pigułki wczesnoporonne i tusz do rzęs, jako że ostatnio czuję się jak bogata gazela biznesu.
Udaję, że mój pęcherz jest bliski eksplozji, by zaszyć się w pobliskiej toalecie i płakać nad umywalką tak długo, aż sól w moich łzach wyżera tunele na porcelanowej powierzchni i uznaję, że nie stać mnie na pokrycie takich szkód. Zanim wracam na parking, poprawiam makijaż, by wyglądać jak osoba, która cierpi na brak pamięci krótkotrwałej.
-Noelle, wszystko w porządku? - pyta troskliwie Sara.
-W najlepszym - odpowiada ktoś, kto opanował rolę chodzącego optymizmu do perfekcji. - Jedźmy już.
Wsiadamy do samochodu, Justin bez słowa na miejsce kierowcy, my obie na tyły, gdzie na wycieraczce poniewiera się jeszcze laminowana plakietka z ceną za dobowy najem samochodu, podbity logo wypożyczalni z Florydy. Wiedząc, że podróż przez Boston nie trwa całe wieki, zaczynam opowieść natychmiast, od początku, ignorując wtrącenia Justina, który moje porwanie widział z całkiem innej perspektywy, bardzo odległej od mojej. Kiedy kończę, brak mi w płucach powietrza, bo chcę wyrzucić z siebie wszystko, nim Sara z wrodzoną umiejętnością przerywania każdemu, zawsze i wszędzie, przerwałaby i mi. Więc kiedy wreszcie kończę, Sara ma w ustach tyle piany, że aż odwracam głowę, by nie zostać ochlapaną.
-Ty cholerny karaluchu - mówi, dźgając Justina w kark zaostrzonym paznokciem. - Przeklęta pieprzona łajzo. Mała niewdzięczna gnido.
Wiem, że Justin straci w końcu cierpliwość, ale nie przeszkadzam Sarze, bo wiem również, że Justin zrobi jej niewielką krzywdę, prowadząc jednocześnie samochód. W końcu, kiedy tę cierpliwość traci, sięga prędkim ruchem po jej rękę i wykrzywia jej nadgarstek tak, że Sara, zaskoczona nagłym i nienaturalnym wygięciem, pochyla się w przód, sycząc jak rozeźlona anakonda.
-Przestań się produkować, bo nie porusza mną twój bogaty zasób słownictwa - mówi podobnym tonem. - I postaraj się nie udowadniać swojego wariactwa przynajmniej do końca drogi, bo nie mam ochoty tłumaczyć się przed policją, co twoje wnętrzności robią rozmazane na asfalcie.
Sara na moment traci głos, zapowietrza się i nie jest w stanie użyć jednej ze swoich wyuczonych ripost. A gdy w końcu dochodzi do siebie po nagłym zderzeniu z innym rozumieniem kultury osobistej, mówi:
-Noelle, kocham cię jak siostrę, ale dopóki nie przejdzie ci zauroczenie tym chamskim, gburowatym, nieokrzesanym ogrem, nie mamy o czym rozmawiać.
I zanim mam okazję odeprzeć jej atak, szarpie za klamkę i wysiada na najbliższym skrzyżowaniu, gdzie sygnalizator świetlny zdaje się jawnie ukazywać swoje zainteresowanie barwą czerwoną.
Krzyczę za nią, gdy przedziera się przez slalomy stojących samochodów, a klaksony wokół niej wariują. Krzyczę i krzyczę, ale jej jasna platynowa głowa ani myśli się odwrócić. W końcu niknie za jedną z licznych zabytkowych kamienic, a ja nie mam ani siły, ani ochoty tłumaczyć jej po raz trzeci, że moja potrzeba działalności charytatywnej to coś więcej, niż pięć dolarów miesięcznie wpłacanych na konto fundacji wspierającej niedożywione afrykańskie dzieci.
Jestem tak wstrząśnięta nagłym podkopaniem naszych relacji, że do następnej przecznicy, a pozwolę sobie wspomnieć, że suniemy w korku jednym z najdłuższych odcinków dwupasmowej jezdni, siedzę na tyłach z otwartymi ustami, bez perspektywy jakiegokolwiek słowa. Gdy ponownie ruszamy, wykorzystuję moment, kiedy obie ręce Justina są uczepione kierownicy, i prześlizguję się na fotel pasażera w szczelinie między dwoma przednimi fotelami, starając się nie zahaczyć o dźwignię zmiany biegów. Siadam, ale niezrozumienie niedawnej chwili wciąż trzyma mnie wyprostowaną jak kij od grabi.
-Zauroczyłaś się we mnie? - pyta nagle Justin. 
Nie jestem pewna, o czym mówi, dopóki nie przypominam sobie ostatniego zdania Sary. Próbuję zrozumieć, dlaczego pominęłam je wcześniej.
-Chyba upadłeś na głowę - mówię niegrzecznie. - Słyszałeś każde słowo, które do niej wypowiedziałam. Nie sądzę, żeby w trakcie tej rozmowy padło chociaż jedno, które mogłoby wyrażać jakiekolwiek zainteresowanie tobą jako facetem. Jestem tobą zainteresowana jedynie w sposób... naukowy.
-To twoja przyjaciółka. Walnięta w sam środek mózgu, ale przyjaciółka. Chyba wie, co mówi.
-Dziś absolutnie nie wie - tłumaczę szybko, z jakąś nerwowością w głosie. - Jak ty to sobie wyobrażasz? Najpierw mnie gwałcisz, a potem ja uznaję, że właściwie nie było tak źle, bo jesteś przystojny i do twarzy ci w garniturze?
-Jestem przystojny? - wychwytuje.
-Nie jesteś - warczę rozeźlona, ale w moich oczach kiełkują drobne łezki. Chyba jeszcze dobrze nie wyschły. W samochodzie Justina jest zbyt wiele wilgoci. - To był tylko przykład.
-I dla przykładu ciekła ci z pyska ślina, gdy wyszedłem z przymierzalni?
-Po prostu nie byłam przygotowana, że w większej mierze będziesz przypominał cywilizowanego człowieka, a w mniejszej neandertalczyka.
-Jesteś paskudna - mówi nagle. Odwracam w jego kierunku twarz, a usta mam otwarte, jakby moja szczęka wypadła z zawiasów.
-Proszę? Ja jestem paskudna? Ja, przy tobie, przy cholernym gwałcicielu, który wyobraża sobie, że mogłabym zobaczyć w nim cokolwiek minimalnie atrakcyjnego? Ja jestem paskudna?
-Jesteś paskudnym kłamcą, Noelle. Gdybyś nie uważała, że jakaś minimalna część mnie jest atrakcyjna i gdybyś nie poświęcała całej energii na wpatrywanie się we mnie, zauważyłabyś, że masz ogromną ptasią kupę rozmazaną na szybie. A teraz zapomnij pas, na Boga, opuść nogi, bo widać ci majtki, i zacznij patrzeć na tę cholerną kupę zamiast na mnie, żebyśmy znów mogli udawać, że kiedy na mnie patrzysz, bawisz się w wymyślanie coraz to nowszych określeń mojej obrzydliwości. Też tak mogę. Kiedy się nie uczeszesz, wyglądasz, jakby strzelił w ciebie piorun. Kiedy się uśmiechasz, oczy zwężają ci się do maleńkich szparek i wyglądają jak automaty biletowe w metrze.
-To zasługa moich wschodnich korzeni - mówię urażona.
-Żółtek - dogryza Justin. - Ryż. Kwiat lotosu.
-Z kolei tobie, kiedy opuszczasz głowę, tworzy się druga broda i wyglądasz jak Dżaba z Gwiezdnych Wojen.
-A twoje nogi przypominają dwa wygięte pałąki. W dodatku blade, jakbyś miała uczulenie na słońce.
-Masz szczątki próchnicy w dolnych ósemkach.
-Kiedy kichasz, osmarkujesz wszystko wokół.
-Masz włosy w nosie, z których można by zapleść warkocze.
-Skoro jesteśmy przy temacie włosów, twoje futerko łonowe jest tak ubogie, że twoja dolna połowa mogłaby udawać pięciolatkę.
Płaczę, bo mówi o tym, o czym nie chcę słuchać, jednocześnie śmiejąc się, bo mówi to wszystko, blokując trzy pasy ruchu w jednym z najbardziej zakorkowanych miast świata, a zmasowany hałas okolicznych klaksonów przedziera się przez warstwę ozonową.
-Twój pępek przypomina krater po wybuchu bomby atomowej.
-Ziewasz tak szeroko, że gdybym się postarał, mógłbym zobaczyć, co jadłaś wczoraj na obiad.
-Masz rozstępy na prawym udzie.
-A ty przeprosty w kolanach.
-Stopy jak u Hobbita.
-I garba w lewej łopatce. Do tego spłaszczony nos, jakby ktoś wjechał w niego wózkiem widłowym.
-I rozszerzone pory na całej strefie T.
-Kiedy mówisz, piszczysz jak gwizdek dla psów.
-Wyglądasz jak Gargamel.
-A ty jak Klakier.
-Jak Shrek.
-Jak Fiona.
-Jak...
Nagle nie mogę już obrzucać go najbardziej odrażającymi postaciami z bajek, bo trzyma kciukiem i palcem wskazującym moje policzki, a jego opuszki przebijają mi skórę na wylot. Jego przekrwione zmęczeniem oczy wiszą w powietrzu parę centymetrów od pary moich automatów biletowych w metrze. Nie wiem, jak do tego doszło, ale wcale nie patrzę na niego jak na ogra, a on wcale nie widzi we mnie swojej ogrzej małżonki. Bliższy jest raczej Voldemorta. Albo Dartha Vadera. Ja z kolei zdaję się być łysą wersją Roszpunki, a może nawet przerośniętym Czerwonym Kapturkiem w poplamionej pelerynie, patrzącym w oczy wilkowi, którego przyłapałam w zaroślach na obgryzaniu paznokci u nóg.
Nie przestaję płakać, a on nie otrzepuje moich łez ze swojej dłoni, po której ciekną jak górskie potoki. Nie wiem, na co czekamy, w dalszym ciągu wstrzymując bostoński ruch, ale plecy zaczynają mi cierpnąć, a ślady zębów odkształcać się od wewnątrz na policzkach.
-Wróćmy do punktu, w którym wysiadła twoja przyjaciółka - mówi Justin chrapliwie. Czuję zapach papierosów, który wymaszerowuje z jego ust, wspina się po moich wargach i chowa w dziurkach od nosa. - Zauroczyłaś się we mnie?
-Nie pozwoliłabym sobie na to - mówię tak cicho, że ledwie udaje mi się zagłuszyć pracę wentylatora.
Uścisk Justina powoli opuszcza moje policzki, a on sam przygląda się moim przerażonym oczom,  które widzą w nim zbyt mało zła, a zbyt wiele czegoś, w czym chciałabym umoczyć palec i oblizać go językiem. Nie wiem, co to za smak, ale cierpnie mi od niego język. Wkrótce po tym cierpną mi również uszy, gdy Justin mówi:
-Skłam mi jeszcze raz.
A ja mam ochotę zrobić to tylko po to, by nabrać wprawy.

***

-Dostałem pracę - mówi, oparty o futrynę.
Następne kilka dni polegało głównie na poprawianiu CV, zbieraniu rekomendacji od byłych pracodawców Justina, którzy z ogromną rzadkością wypowiadali się o nim choć jednym przychylnym zdaniem, oraz odpowiadaniu na liczne ogłoszenia o pracę zamieszczone na lokalnej bostońskiej stronie internetowej i w papierowej gazecie, którą co ranek Harry przywoził do mieszkania Justina wraz z ciepłą jajecznicą w rondlu z przykrywką.
Nigdy dotąd nie spotkałam osoby, która byłaby tak negatywnie nastawiona do wszystkiego, co wiąże się z pracą zarobkową i która miałaby skrajnie lewe ręce do samego poszukiwania jej. I kiedy Justin odkrył przede mną tę swoją umiejętność, byłam niemal pewna, że gdy po roku skończą mu się całe nieprawe oszczędności, spakuje swoje rzeczy w tę samą torbę i stanie w progu Harry'ego, wywabiając z jego mieszkania kolejną narzeczoną.
I myślałabym tak nadal, gdybyśmy we trójkę nie przeanalizowali jego przyziemnych umiejętności mogących nieść jakiś zysk. Nie pamiętam dokładnie, czyje usta wypowiedziały myśl wszystkich trojga, ale doszliśmy do wniosku, że można powiedzieć o Justinie wiele, najwięcej w kwestii bycia złym we wszystkim, za co się zabiera. Z wyjątkiem prowadzenia samochodu z pasażerem na pokładzie.
Tym sposobem Justin został zaproszony na rozmowę kwalifikacyjną do korporacji taksówkarskiej, plując się przez trzy kolejne dni, że będzie prowadził taksówkę w garniturze i pantoflach. Jako że biuro firmy przewozowej rozpoczyna pracę w dni robocze o godzinie dziesiątej, a szef, którego schwytanie za biurkiem jest nie lada wyczynem, chciał spotkać się z Justinem osobiście, jego pierwsza prawdziwa rozmowa kwalifikacyjna została zaplanowana na godzinę dziesiątą trzydzieści, czyli dokładnie wtedy, kiedy ja ponownie próbowałam odnaleźć swoje miejsce w przybytku wiedzy i edukacji, unikając wszystkich twarzy, które zna Joe, czyli, mówiąc zwięźle, unikając wszystkich.
A teraz stoi, Justin Już Niebezrobotny Bieber, w damskiej toalecie na pierwszym piętrze, i z uniesioną brwią obserwuje uczennice pierwszych klas, które ze wstydem chowają do torebek podpaski i uciekają z łazienki, myśląc, że ich przybory higieniczne mają oczy bazyliszka i sparaliżują Justina na resztę życia. Obserwuje również uczennice klas starszych, które wznoszą bunt przeciwko mężczyźnie w damskiej toalecie, wymachując rękoma jak na manifestacji przeciwko wycince lasu.
Łapię Justina za szlufkę  w spodniach, pobieżnie zwracając uwagę, że nie ma na sobie dresów, i wyciągam go z łazienki, nim piski i krzyki włączyłyby alarm przeciwpożarowy i uciszyły całą tę zgraję mżawką ze zraszaczy. Rozglądam się po korytarzu i oceniwszy, że zagrożenie ze strony Joego oraz dziewięćdziesięciu procent społeczności szkolnej, która stoi za nim murem, w żaden sposób nas nie dotknie, ciągnę go na schody, a stamtąd na szkolne poddasze wkomponowane w ostatnie, czwarte piętro budynku z cegły. Odszukuję otwarty schowek na miotły, które wyglądają  zupełnie jak te, które Uczeń Czarnoksiężnika czarami zagnał do niewolniczych robót, i zamykam nas w ciasnej klitce cuchnącej różnorodnością biologiczną roztoczy.
-Nie możesz nachodzić mnie w szkole, w dodatku w damskiej toalecie - mówię, zanim mimowolnie zaczęłabym się  zachwycać tym, że najbardziej nieporadny człowiek świata biznesu znalazł pracę.
-Damska toaleta różni się od męskiej tylko tym, że w damskiej jest większy syf. Zaufaj mi, wstępuj do męskiej. Żadnego papieru pełznącego po podłodze, żadnych krwawych podpasek wystających ze śmietników.
-Tylko obszczane deski i śmierdzące pisuary - wtrącam. - Gdyby ktoś cię tu zobaczył, miałabym poważne problemy.
-Gdybyś paliła fajki, czekałbym na ciebie za szkołą - mówi, wzruszając ramionami. - Ale nie o tym przyszedłem rozmawiać. Gdzie twój entuzjazm? Właśnie skończył się okres mojego bezrobocia. Nie tego chciałaś?
-Chciałam - łagodnieję. - Gratuluję drugiego szczątkowego sukcesu.
Dopiero wtedy mam okazję przyjrzeć mu się uważniej. Nie ma na sobie garnituru, ale jego czarne jeansy mogą udawać namiastkę elegancji. Wybrał koszulę zamiast T-shirtu. Wprawdzie granatową i bez krawata, ale gdyby zmrużyć oczy i jedno przysłonić ręką, mógłby wyglądać jak człowiek, który potrafi funkcjonować w społeczeństwie. Jestem całkiem dumna z jego drobnych postępów. Oczywiście moja duma byłaby większa, gdyby zapiął rozporek, równo podwinął mankiety koszuli i upewnił się, że zmył z policzka pastę do zębów.
Ocieram ją rękawem swetra.
-Jak mocno musiałeś naściemniać, że przyjęli cię tak szybko?
-Wystarczyło powiedzieć, że  nie zbliżam się do alkoholu. Co nie jest nawet kłamstwem
Mrużę brew, niecałkiem przekonana.
-Powiedziałeś szefowi, że przez ostatnie kilka lat, z drobnymi przerwami na oddech świeżym powietrzem, robiłeś karierę jako kierowca rajdowy na spacerniaku w więzieniu stanowym?
-Uznałem, że mój życiorys nie jest przesadnie porywającą lekturą.
Wtedy to Justin zaczyna mi się przyglądać i po sposobie, w jaki to robi, wiem, że coś mu nie pasuje. Myślę, czy to możliwe, żeby jakieś zbłąkane źdźbło sałaty lodowej zaszyło się między moimi jedynkami, albo żeby biel stała się nagle do tego stopnia nietwarzowym kolorem. Jednak dłoń Justina wysuwa się po jednego z dwóch warkoczy zaplecionych tak, by nachodziły na uszy, i ciągnie za niego jak za spłuczkę w ubiegłowiecznych ubikacjach.
-Wyglądasz jak Pocahontas. Tylko skośnooka.
-Zostaw moje skośne oczy w świętym spokoju - proszę uprzejmie. - I moje warkocze też. Zwłaszcza teraz, gdy w końcu mogę je nosić.
-A wcześniej nie mogłaś, ponieważ?
-Ponieważ Joe twierdził, że wyglądam jak trzynastolatka na dyskotece w ogólniaku.
-A ty nie miałaś jego opinii w dupie,  ponieważ?
-Ponieważ był moim chłopakiem. I zależało mi na tym, by mu się podobać.
-Zależało ci, by wyglądać jak trzydziestolatka na próbie chóru kościelnego.
-Wcale tak nie wyglądałam. Po prostu od początku jasno określiliśmy, co nam przeszkadza, a co nie wymaga zmian. Ja nie lubiłam, gdy jego majtki kończyły się wyżej niż spodnie, a on nie lubił, gdy chodziłam w warkoczach.
-Gdybym ja miał dziewczynę - mówi Justin i przez chwilę myślę, że powie coś miłego. A potem przypominam sobie, że to Justin. - Kazałbym jej chodzić w warkoczach od świtu do zmierzchu, żebym mógł robić to.
I ciągnie za moje warkocze z obu stron, jakby chciał spłukać wodę w ubiegłowiecznej ubikacji bardzo silnym strumieniem.
Ilekroć  otwieram usta, by dać mu do zrozumienia, że jego niedelikatne ręce odrywają płaty skóry z mojej głowy, on ciągnie mocniej, to z jednej strony, to ze strony drugiej, i tylko modlę się szeptem, by nie wyrwał wszystkich włosów z cebulkami. Wygląda jak skupiony farmer dojący swoją pierwszą krowę i dopiero kiedy zamiast mleka ciekną ze mnie łzy, wbijam w jego dłonie paznokcie i tak zatrzymuję to perpetum mobile.
Ale Justin prędko przekręca nadgarstki i teraz to on trzyma moje palce w swoich palcach na wysokości ściennej półki na farby i lakiery do konserwacji drewna. Wydaje mi się, że jesteśmy bliżej siebie, niż kiedy wchodziliśmy do jednej z tajemnych skrytek ostatniego piętra przed paroma minutami. Nosy naszych butów absolutnie się wtedy nie stykały.
-Dlaczego twoje dłonie są zawsze zimne? - pyta, ściskając moje palce tak, że do opuszek nie dochodzi mi krew.
-Ponieważ mam słabą cyrkulację krwi. Stopy mam tak samo zimne.
Spogląda w dół, na moje półbuty z wiązaniami na wewnętrznej krawędzi. Kręci nosem, ale nie mówi nic o cienkiej podeszwie ani o małych wywietrznikach w skórzanym materiale.
-Stoisz tak blisko, że widzę włosy w twoim nosie - szepczę, chociaż jemu nie zdarza się szeptać.
-Zaczynają siwieć? - dopytuje.
-Jeszcze nie. Zostało ci parę lat młodości.
Chcę puścić jego dłonie, ale któreś z nas ma lepką skórę i rozłączenie ich jest dość trudnawe.
-Naprawdę jestem dumna, że zaczynasz ze swoim życiem robić coś sensownego. Własne mieszkanie, praca, to wszystko zmierza w dobrym kierunku.
-To pozory - poprawia. - Mieszkanie i praca nie robią ze mną niczego dobrego.
-Ale też nie psują cię bardziej. Najważniejsze jest, by się nie cofać.
-Ty też się nie cofaj - wtrąca. - Ostatnimi czasy sporo ryczysz.
Mrugam szybko, żeby się przekonać, czy i teraz mam wilgotne oczy. Ale nie mam.
-Po prostu mi ciężko - przyznaję. - Rodzice właściwie w ogóle się do mnie nie odzywają. Jedynie mama dwa razy dziennie pyta, czy nie jestem głodna. Moja najlepsza przyjaciółka, z którą kąpałam się w kałużach, jeszcze zanim poszłyśmy do przedszkola, nie odbiera ode mnie telefonów. Nad to wszystko rozstałam się z chłopakiem, z którym byłam rok i rzadko kiedy spędzałam popołudnia bez niego. Popłakuję po kątach, bo mam do tego ludzkie prawo. I wcale się nie cofam. Po prostu znalazłam sobie nowy powód do płaczu. A jakby nie patrzeć, wszystkie moje problemy, łzy i łezki są twoją winą. 
Dźgam go palcem w splot słoneczny, ale jako że nasze dłonie są wciąż splecione, dźgamy go oboje.
-Codziennie rano piję gorącą czekoladę sprzedawaną w litrowych puszkach - oznajmia, ale nie od razu wbijam się w rytm jego historii. - Kiedy opróżnię jedną taką, wrzucę ją do zmywarki na krótki program, pomaluję farbkami plakatowymi w uśmiechnięte buźki, tęcze i kaczuszki, podpisując: "Puszka problemów Noelle Whitford'. Za każdym razem, jak będziesz chciała sobie popłakać, przyłożysz oko do krawędzi puszki i nakapiesz ile trzeba. A gdy wypełni się po brzegi, wypijesz wszystko duszkiem, żebym wszystkimi problemami, łzami i łezkami nie doprowadził do twojego odwodnienia.
Na koniec szczerzy szczelny płot zębów w uśmiechu i ma w sobie jakąś siłę, która ciągnie mnie w tę samą przepaść. Uśmiecham się, nie pokazując zębów, ale szerokość mojego uśmiechu nie jest wcale mniejsza. Pochylam się i opieram czoło pomiędzy jego obojczykami, a on nie przestaje podszczypywać opuszek moich palców, sądząc, że przywróci mi prawidłowe krążenie.
Wtedy, jako że życie jest w ten sposób skonstruowane, coś musi się ukruszyć, żeby dać mi do zrozumienia, że "Puszka problemów Noelle Whitford" jest zbyt pusta. Drzwi do pomieszczenia woźnego otwierają się z impetem i obsypana siwizną głowa dyrektora oraz towarzysząca mu głowa, nieco mniej siwa, mojej wychowawczyni, wślizgują się za futrynę. Wiem, że czoło oparte o męski obojczyk nie jest wykroczeniem zapisanym w regulaminie szkoły, ale wiem również, że czoło oparte o męski obojczyk w kantorku woźnego na poddaszu jest czymś co może podchodzić pod któryś ze szkolnych paragrafów. 
-Panno Whitford, co pani tu robi? - grzmi dyrektor niskim barytonem.
Nie odskakuję od Justina, bo taki nagły ruch mógłby świadczyć o jakiejś winie, a ja nie czuję się winna mojej ociężałej głowy. Odsuwam się od niego powoli, prawie sennie, nawet tego nie udając, i staję twarzą w dwie twarze, zaróżowione i rozgorączkowane. Jest mi głupio, ale nie dlatego, że opieram się o obojczyk Justina. Jest mi głupio na samą myśl, że dyrektor i wychowawczyni widzą w tym jakieś ziarno erotyki i ekscytują się nim tak, że poczerwieniały im policzki.
-Spędzam przerwę w odosobnieniu - odpowiadam, cedząc słowa.
-Odosobnieniem nazywa pani towarzystwo obcego mężczyzny, który w ogóle nie powinien przebywać na terytorium szkoły?
-Pytał o drogę - mówię zgryźliwie i przez chwilę jestem przerażona własną nieuprzejmością. Przerażenie prędko znika, gdy przypomina mi się, że właściwie moja długoletnia uprzejmość nie została wynagrodzona niczym atrakcyjnym. - A teraz ma zamiar opuścić terytorium szkoły głównym wyjściem od wschodu - to powiedziawszy, zagarniam rękoma powietrze w kierunku schodów, jakbym chciała rozstąpić ocean dla ludu izraelskiego prowadzonego przez Mojżesza.
-Sarkazm zachowa pani na później - huczy dyrektor. - Zapraszam do mojego gabinetu.
-Na jakiej podstawie?
Przez chwilę myśli, jak mnie obrazić, by nie nadziać się na żaden paragraf.
-Nieodpowiednie zachowanie na terenie szkoły.
-Przepraszam za moją nietaktowność, ale czy kiedykolwiek miał pan styczność z zachowaniem nieodpowiednim? 
-Nie przepraszaj za nietaktowność, tylko się jej wyzbądź, Whitford. Obściskujesz się po kątach z obcym mężczyzną, który...
-Nie powinien przebywać na terytorium szkoły - mamrocze Justin do mojego ucha. Odtrącam go jak muchę.
-Więc kiedy obściskiwałam się po kątach z panem Joem Bloomem, który powinien przebywać na terytorium szkoły, jest pomysłodawcą szkolnej maskotki oraz jest główną siłą zaprzęgową naszej drużyny koszykarskiej, kwalifikował nas pan do przedstawicieli zachowań odpowiednich?
Zdaję sobie sprawę, że przekroczyłam półmetek szacunku, i że przekroczyłam go solidnie. Jeszcze zanim kończę zdanie, mam tego świadomość. I właściwie mogłabym go nie kończyć. Ale wtedy utknęłabym pomiędzy tym, co chcę z siebie wyrzucić, a tym, czym powinnam błysnąć, i zadławiłabym się własnymi słowami. 
Cieszy mnie jedynie to, że gdy schodzimy na pierwsze piętro, gdzie mieści się sekretariat i gabinet dyrektora, trwa piąta lekcja i nie muszę owijać twarzy papierem śniadaniowym, by zyskać anonimowość na szkolnym korytarzu, na którym pojęcie anonimowości nie ma szansy bytu. Nie rozumiem tylko, dlaczego Justin jest proszony do gabinetu razem ze mną, ale przez całą drogę trzymam palec w dziurce na guzik w prawym mankiecie jego koszuli. Bycie karconym z kimś jest lepsze, niż bycie karconym solo.
Zwłaszcza kiedy po wejściu do gabinetu dowiaduję się, że ze względu na ostatnie wydarzenia, czyli moje długotrwałe wagary, jako że tajlandzki epizod z Justinem po wyjaśnieniu sprawy na policji jest traktowany jako wagary, duchowa nieobecność na lekcjach oraz wybryk na poddaszu, którego wcale nie nazwałabym wybrykiem, dyrektor zlecił sekretarce wykonanie telefonu do moich rodziców, którzy zdecydowali się skrócić dzień roboczy i stawić się na dyrektorskim dywaniku oboje.
-Dlaczego tu jestem? - pyta Justin konspiracyjnym szeptem, gdy siedzimy na plastikowych krzesłach w złowróżbnej poczekalni. - Nie wiedziałem, że za ciągnięcie dziewczyn za warkocze grozi areszt. Gdybym wiedział, ciągnąłbym bardziej dyskretnie.
-Jesteś tu - mówię zdawkowo - bo "Puszka problemów Noelle Whitford" chce być prędko zapełniona.
Nie mam bowiem złudzeń, że usłyszę dziś coś, co uznam za stosowny powód do płaczu.
Nie do końca rozumiem, jak to działa, ale kiedy rodzice pędzą na spotkanie z dyrektorem, nie obowiązują ich bostońskie korki i docierają do gabinetu już po dwudziestu pięciu minutach siedzenia w druzgocącej ciszy przerywanej tykaniem zegara z logo jednej z firm sponsorującej potrzebę wyższej edukacji w Stanach Zjednoczonych Ameryki. Mama jest ubrana w ołówkową garsonkę, jedną z pięciu identycznych, które nosi do pracy w poniedziałki, i czółenka na niskim obcasie, które sprawiają, że porusza się jak kaczka na czele stada. Z kolei tata ma na sobie cywilne ubranie, ale prawą dłoń wciąż trzyma nieco powyżej pępka, czyli tam, gdzie przeważnie rozchodzą się guziki jego munduru. Patrzę na nich oboje i myślę, że jeszcze nie zatraciłam tej słynnej bojaźni między dziećmi i rodzicami, ale aktualnie jest ona zasypana gruzem z naszych kruszących się relacji.
Zostają dokonane cztery uściski dłoni i dyrektor zaprasza naszą trójkę, w której skład nie wchodzi Justin, do gabinetu. Żegnam się z nim przelotnym spojrzeniem, bo wiem, że więcej nie zobaczę go na tym samym krześle w poczekalni. Próbuję utrwalić w pamięci ten moment, gdy przez pół godziny nie wypowiedział ani jednego słowa, przez które chciałabym płakać,  rwać z głowy włosy albo rzucać w niego rozżarzonymi opiłkami żelaza.
W gabinecie brakuje cyrkulacji powietrza, oprawionych w ramki tytułów naukowych dyrektora oraz drewnianej podpórki na jego krótkie nogi, które zwisają z fotela pod biurkiem jak dwa dojrzewające salcesony.
Staję po przeciwnej stronie pokoju niż rodzice, bo chociaż wiem, że żadne z nich nie wymierzy mi cielesnej kary na oczach dyrektora, nie mam takiej pewności co do pogrzebacza dyskretnie wbitego między łopatki.
-Państwa córka obściskiwała się z mężczyzną, który czekał razem z nią w sekretariacie, na poddaszu szkoły, w schowku na miotły. Została przyłapana na gorącym uczynku po tym, jak wychowawczyni Noelle otrzymała niepokojący komunikat, że ktoś obcy pojawił się w damskiej toalecie. Jesteśmy świadomi, że młodzież ma swoje sekretne miejsca, do których nigdy nie dotrzemy, ale obecność tego człowieka - wskazuje dłonią drzwi - wzbudza niepokój w naszych uczniach, a na to absolutnie nie możemy się godzić.
Mama i tata kiwają głowami do rytmu "Final Countdown" Europe. W tym czasie zastanawiam się, które z nich jako pierwsze zacznie przepraszać za coś, co nie przeszłoby mi przez myśl.
-Jakby tego było mało, jest nieuprzejma, uszczypliwa i wulgarna.
Za to pozwalam im przepraszać. Ale zanim zaczną swoje serenady, wtrącam się do rozmowy.
-Z mojej perspektywy wyglądało to całkiem inaczej. Mój ziomek przyszedł do szkoły, nie wiedząc, że nie może do niej wchodzić, żeby pochwalić się, że dostał pracę. Jako że wzbudzał niepokój w pańskich uczniach, zaciągnęłam go na poddasze, gdzie nie miał w kim wzbudzać niepokoju. Schowek na miotły jest dość ograniczonym pojemnościowo miejscem, więc nie mogliśmy zachować dwumetrowego odstępu. Trzymał mnie za palce, co nie jest wyraźnym zboczeniem, a ja wycierałam pot z czoła w jego obojczyk, co nie jest nawet niewyraźnym zboczeniem.
-Noelle - syczy mama. Więc jednak ona. Dawałam jej pięćdziesiąt pięć procent. - Bardzo przepraszamy za zachowanie córki. Ostatnio przechodzi - spogląda na mnie, zastanawiając się, jak nazwać mój ekstremalny przypadek - trudny okres - dopełnia wymijająco. - Być może to młodzieńczy bunt, który wykracza poza granice przyzwoitości. Obiecujemy zrobić co w naszej mocy, by stłamsić tę krnąbrność w zarodku.
Nie jestem zaskoczona długością tej posiadówki, nie jestem zaskoczona, że gdy wychodzimy z gabinetu, krzesło Justina stoi puste, nie jestem również zaskoczona, że w drodze do samochodu oraz w późniejszej drodze do domu nie pada ani jedno słowo. Tylko kiedy nierówna praca silnika wyprowadza nas ze szkolnego parkingu, widzę nieopodal samochód Justina, z nim samym za kierownicą, i gdy zauważam, że z uśmiechem Lucyfera wykonuje gest, jakby ciągnął za moje warkocze, układam usta w zdanie "opuść moje życie wyjściem ewakuacyjnym", rozmyślając nad jego brzmieniem w każdym znanym mi języku.
Jedziemy przez Boston w ciszy absolutnej, w której boję się pociągnąć nosem, mimo że katar kapie mi na kolano. Dojeżdżamy do domu w porze obiadowej, ale nie łudzę się, że zasiądziemy do biesiadnego stołu, zjemy czerwone mięso i popijemy winem. Właściwie w ogóle nie siadamy przy stole, ani przy obiadowym, ani przy kawowym, nie docieramy nawet do kuchennego blatu, przy którym zdarza mi się w pośpiechu wchłaniać śniadanie. Zatrzymujemy się po środku salonu, ja w pozycji sarny inwalidy ugryzionej w kończynę, rodzice w roli niedźwiedzi wznoszących się na dwóch tylnych łapach, atakujących przednimi. Kurczę się, wiedząc, że jestem członkiem tej krwawej scenerii.
-Nigdy więcej się z nim nie spotkasz - mówi tata głosem donośnym, poruszającym ścianami domu. - Nigdy więcej się z nim nie spotkasz. Nigdy więcej z nim nie porozmawiasz. Nigdy więcej nie odpowiesz na smsa od niego. Nigdy więcej nawet o nim nie pomyślisz. Od dzisiaj ja albo twoja matka będziemy odwozić się do szkoły i z niej przywozić, kontrolować godziny twoich zajęć dodatkowych i śmiać ci się prosto w twarz, gdy powiesz, że wychodzisz. Gdziekolwiek. Nawet do ogrodu będziesz chodzić z jednym z nas. Masz absolutny szlaban na wszystko, co może oznaczać kontakt z tym człowiekiem.
-Ile ja mam lat, żebyś zabraniał mi czegokolwiek? - warczę, a gdy zaczynam warczeć, zaczynam również płakać. Mój ton obronny połączony jest z przewodem nawilżającym gałki oczne. - Jeśli będę chciała, spotkam się z nim i nie myśl, że będziesz tego świadom.
-Nie odzywaj się w ten sposób do ojca, Noelle - grzmi matka.
Kiedy na nas patrzę, całe trio, wzbiera we mnie jeszcze więcej łez. Gdzie te niezmącone, stałocieplne relacje, które utrzymywaliśmy przez lata? Gdzie te żarty, że jedynym krzykiem w naszym domu jest nagły deficyt ciepłej wody?
Przerywam na chwilę ten wewnętrzny wywód, gdy mama zaczyna rozglądać się po salonie i węszyć, jak pies szukający krańca własnego ogona. Przyglądam się jej poczynaniom i próbuję ocenić, czy to efekt szoku pourazowego, czy ma jakiś głębszy powód, by w chwili tak dramatycznej bawić się w maltańczyka.
-Nie ma mojego zegarka - mówi, podnosząc i opuszczając nadgarstek jak marionetka z errorem. - Widzieliście mój zegarek?
Tata przyłącza się do mamy w poszukiwaniu drogocennej pamiątki rodzinnej, a ja, patrząc w drzwi tarasowe i przygryzając koniuszek języka do krwi, zastanawiam się, ile dałabym komuś, kto wymieniłby Justinowi genotyp. Bo z jakiegoś przedziwnego powodu jestem w stanie przysiąc na wszystkie świętości, że matczyny zegarek wszedł w posiadanie Justina i jego lepkich łap stworzonych do przywłaszczania wszystkiego, co nie zostało stworzone dla niego.
Nie wyłączając z tej grupy mojego dziewictwa.
Biegnę schodami do pokoju, trzymając powódź pod powiekami, ale nie udaje mi się doczłapać z nią za próg i zalewam korytarz. Płaczę ze wściekłości, bezsilności i całkowitego zniesmaczenia samą sobą, ale przede wszystkim płaczę, bo on.
Bo jest, bo oddycha tym samym powietrzem, bo jest moją bezsennością, bo rani mnie w sposób niekontrolowany, bo jego dłonie nie mają za grosz wyczucia, bo jest nowym posiadaczem maminego zegarka i jeszcze dlatego, że żaden z tych czynników nie jest wystarczająco silny, by mnie zniechęcić.
Kiedy przestaję płakać i zaczynam rozróżniać kształty, widzę na parapecie otwartym na świat za oknem puszkę o objętości litra, ozdobioną całą fauną pobliskiej sadzawki, a poniżej tafli wody, po której pływa ta niekształtna gromada, widnieje napis: "Puszka problemów Noelle Whitford aka skośnookiego kwiatu lotosu".
Otwieram ją i krzyczę w akustyczne wnętrze tak długo i tak głośno, że po moich strunach głosowych zostają nagie włókna.
Tak bardzo chciałabym nie chcieć.





~*~



okej, właśnie wróciłam do domu i dodaję rozdział o godzinie 3:40. to poświęcenie czy głupota? ahahahah
lubię ich, co powtarzam po raz kolejny, ale nie umiem inaczej. naprawdę ich lubię. a polubię jeszcze bardziej jak zaczną się macać lol
a teraz mam do was pytanie. ogółem napisałam 14 opowiadań (nie, nie podam linków, bo się ich wstydze), z czego dwa niedokończone. jestem ciekawa, czy są tu osoby, które czytały moje fanfictions lata temu. w komentarzach piszcie "ilość przeczytanych albo rozpoczętych/14". pięknie dziękuję
miłego zastanawiania się, kiedy bieber wreszcie pocałuje noelle, i dobranoc :)

10 komentarzy:

  1. Czytałam wszystkie twoje fanfiction:) i jestem z Tobą od baaardzo dawna.

    OdpowiedzUsuń
  2. Czytalam wszystkie poza 18th street 😄

    OdpowiedzUsuń
  3. Przeczytałam wszystkie i każde bez wyjątku mnie zachwyciło.

    OdpowiedzUsuń
  4. Przeczytałam 9 jeśli to również liczyć :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Przeczytałam większą połowę i każde ma to coś.

    OdpowiedzUsuń
  6. Rozdział jak zwykle świetny! Ja czytałam wcześniej jakieś Twoje opowiadania, jednak wiem, że którychś nie dokończyłam i ciężko mi określić konkretną liczbę. Teraz jeszcze wzięłam się za made in heaven. Ale flushing birds jak na razie jest na pierwszym miejscu z całej Twojej twórczości, którą kojarzę.

    OdpowiedzUsuń
  7. Jeśli wszystko dobrze policzyłam to wyszło mi 8/14 (to więcej niż połowa! :) )
    A jeśli chodzi o ten rozdział fbo, to zajebisty jak zawsze ♡

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A nie, jednak 9/14. To daje razem 64% (chyba) ��

      Usuń