piątek, 7 lipca 2017

Rozdział 11 - Pościel w pożółkłą kratę


Między Waszyngtonem a Nashville dostaję pączka w lukrze z różaną marmoladą.
Między Nashville a Memphis snickersa z dwoma batonikami w jednym papierku.
A między Memphis i Oklahomą pytam, czy jego portfel zaszedł w ciążę.
-Jest aseksualny - odpowiada, sącząc czarną kawę z papierowego kubka ustami wygiętymi w kaczy dziób.
-Aseksualność nie wyklucza ciąży - burczę pod nosem. - A ty od dwóch dni jesteś wyjątkowo hojny w kwestii żywienia mnie. - W myślach dodaję, że mimo tych pochwał nadal uważam trzysta kilokalorii na dobę za dość okrojoną liczbę.
-Mam w tym swój interes - oznajmia.
-Nie wątpię. Nie obwoziłbyś mnie w poprzek kraju liczącego prawie dziesięć milionów kilometrów kwadratowych, nie mając w tym własnego interesu.
Jedziemy non stop, bez postojów dłuższych niż mocz, kawa i kalorie. Prawdopodobnie Bieber obawia się mojej nieposzlakowanej umiejętności wychwycenia każdej możliwej drogi ucieczki. Jest pewien, że nie wymknę się z samochodu pędzącego przeszło sto mil na godzinę, i się nie myli. Więc pędzi przeszło sto mil na godzinę od kilkudziesięciu godzin, zalewając zmęczenie czarną kawą jak katar babcinym rosołem. Nie widzę w nim wyczerpania. Nie jestem zdziwiona. Bóg po stworzeniu świata musiał odsapnąć siódmego dnia. Myślę, że szatan, podając Ewie jabłko, nie dostał zadyszki. Jak Bieber ze swą zastanawiającą umiejętnością przełamywania barier jakiegokolwiek zmęczenia.
Ale gdy docieramy do Albuqueru, a on, zamiast wbić się na obwodnicę, skręca do centrum miasta i oznajmia, że zwiedzimy nowomeksykańską restaurację McDonalds, jestem pewna, że jego portfel jest w stanie błogosławionym i cierpi na ciążę bliźniaczą.
Budynek McDonalds jest sklejony jedną ścianą ze stacją benzynową. Bieber parkuje przy samochodowych odkurzaczach za dolara, odblokowuje drzwi i jestem tak zaskoczona jego ufnością, że aż zapominam uciec. Bieber otwiera przede mną drzwi, chwyta mnie w pod ramię, w haczykowaty uścisk, przy pomocy którego babcie przemieszczają się po oblodzonych chodnikach, i prowadzi do wejścia do McDonalds. Nie mogę wyjść z podziwu pod wieloma względami, jednym z nich jest sam fakt, że zabiera mnie do ludzi potrafiących czytać gazety i ogłoszenia telewizyjne, w których być może jest o mnie mowa. Drugim z kolei jego gotowość, by zapłacić za choć jedną frytkę dla mnie, chyba że postanowił zabrać mnie do McDonalds, by stosować żywieniowe tortury i instruować, jak jedzą ludzie, którzy nie są porwani. 
Ale kiedy wchodzimy do klimatyzowanego wnętrza, a Bieber zamawia tyle nuggetsów, że nawet nasączone kawą nie pomieszczą się w jego żołądku, i kiedy do tego ogromu nuggetsów dokłada równie niewyobrażalny ogrom frytek, które nasączone kawą również nie pomieszczą się w jego żołądku, i kiedy za to wszystko płaci trzydzieści dolarów, a kasjer ociera dłonią pot z czoła, wiem, że Albuqueru jest kolejnym miastem, w którym ubrudzę sobie zęby.
Działam instynktownie. Biorę paragon i wychylam się po długopis wetknięty w kieszeń koszuli managerskiej chłopaka stojącego przy kasie. Bieber patrzy na mnie dwie sekundy później, jestem w stanie jedynie wyprostować się i spojrzeć wymownie w kasetony na suficie. Następny ułamek sekundy zyskuję, gdy po kilku chwilach czekania zmierza do lady po odbiór zamówienia, a pracownica w koszulce polo zadziwiająco długo dokłada na tacę sosy. Opieram paragon na ścianie i prędkim,  rozchwianym pismem zapisuję numer telefonu mamy oraz swoje nazwisko, a poniżej urwane słowa błagające o pomoc, wybawienie i zbawienie zarazem. Rozglądam się po sali, wybieram najbardziej odpowiednią osobę i gdy przechodzimy obok niej, kobiety z yorkiem schowanym na kolanach pod stolikiem - przepisy, przepisy i przepisy - wkładam pod jej kubek kartkę i posyłam spojrzenie pełne wiary i nadziei w ludzkość posiadającą psy.
Nie krzyczę, bo wiem, że Bieber ma za paskiem Gertrudę, broń o nieznanym mi kalibrze i jeszcze bardziej nieznanym, półrosyjskim pochodzeniu. Nie chcę paść trupem na otłuszczonej posadzce w McDonalds. Mimo wszystko uważam, że zasługuję na godną śmierć z dala od wątpliwej czystości oleju. Chcę mieć okazję stanąć przed sądem, na tej samej pozycji co dwa lata temu, i składać zeznania, tym razem patrząc mu w twarz.
-Częstuj się - mówi, podsuwając mi tacę pod nos, gdy siadamy w boksie w narożniku sali. - Nie dodałem trutki na szczury. Żarcie w McDonalds jest wystarczająco rakotwórcze samo w sobie. 
-Trutka na szczury nie jest rakotwórcza - wtrącam. - Jest trująca, ale nie rakotwórcza.
-Skąd ty się urwałaś? Z wykładów medycyny?
-Wszyscy to wiedzą - mamroczę. - Rozkładasz trutkę na szczury po to, by wykończyć je prędko i niehumanitarnie, nie żeby obudzić w nich komórki rakowe.
-Na miejscu twojego chłopaka dawałbym ci w łeb za każdym razem, kiedy zaczynasz się wymądrzać. A wymądrzasz się cały czas.
-Dlatego nie jesteś moim chłopakiem i nigdy nie będzie nim nikt twojego pokroju.
-Twoje złośliwości mnie nie ruszają.
-Nie staram się być złośliwa - prostuję. - Jedynie szczera.
-W takim razie twoja szczerość też mną nie porusza.
Gdy je, połowa frytki wystaje mu z ust i kołysze się to w górę, to w dół, uderzając o wargi. Przez chwilę myślę, że wyciągnie zapalniczkę i podpali jej krawędź, a potem chwyci między dwa palce i strząśnie popiół, ale tego nie robi. Woli wepchnąć całego nuggetsa do ust i przeżuwać go tak, że widzę niegdyś opierzonego kurczaka i białko z jego pisklęcych oczu. Zaczynam jeść, gdy uznaję, że jego dobra żywieniowa passa może nie trwać długo i kiedy po licznych kalkulacjach stwierdzam, że nie jestem w stanie najeść się na zapas, ale jestem zmuszona chociaż spróbować.
Patrzę na Biebera i jestem zadowolona, bo bałam się, że gdzieś po drodze między Waszyngtonem a Albuqueru zgubiłam odrazę do niego. Zjadam kilka nuggetsów z parą frytek na każdego, a potem włącza mi się instynkt zwierzyny łownej i kiedy dostrzegam otwarte na oścież drzwi na zaplecze, podrywam się z skórzanej kanapy i wbiegam na tyły restauracji. W międzyczasie zastanawiam się, czy którąkolwiek z przyszłych prób ucieczek zaplanuję, bo dotychczas wszystkie niezaplanowane kończyły się fiaskiem.
Korytarz zaplecza jest węższy niż korytarz szkolny. Pod lewą ścianą walają się kartony, rozłożone i nierozłożone, gdzieniegdzie widzę kij od mopa i pustą tacę. Dostrzegam też niejedne drzwi, ale żadne z nich nie wydają się prowadzić do Bostonu i życia, z którego przybyłam. Nad drzwiami oznaczonymi jako mroźnia wisi wskaźnik temperatury. Gdy dostrzegam -20 stopni, postanawiam znaleźć inne lokum pozwalające mi przeczekać huragan zwany Bieberem. Mijam damską i męską szatnię i kiedy słyszę chrzęszczący oddech Biebera, postanawiam wskoczyć za jedyne otwarte drzwi, do magazynu ze wszystkim, co nie wymaga niższej bądź ekstremalnie niskiej temperatury.
Na czworaka wpełzam na najniższą półkę z brzegu, osadzoną milimetry nad podłogą. Moszczę się między torbami na wynos zapakowanymi w tekturowe opakowania wielkości kartonu, w którym przechowywany jest ketchup, tuż nad moją głową, na drugiej półce od podłoża, a kartonami z syropem coca-coli, do rozcieńczenia z wodą, zamkniętym w plastikowych workach. Podwijam kolana do piersi i sklejam plecy ze ścianą, myśląc, że im głębiej w poprzek magazynu, tym trudniej będzie mu mnie dojrzeć.
Musiał widzieć jaśniejsze pędzelki na końcówkach moich włosów skręcających do magazynu, bo wpada do niego tuż po mnie, bez błądzenia i zbędnych wędrówek. Nie widzę go, ale podejrzewam, że omiata pomieszczenie prędkim spojrzeniem, a gdy nie dostrzega mnie nigdzie z wierzchu, ugina kolana i zagląda na najniższe półki. Próbuję kopnąć go piętą w twarz, ale w porę orientuje się i chwyta mnie za kostkę, a potem za drugą. Nie wyciąga mnie spod regału, tylko sam wkłada ręce wgłąb półki i tam przyszpila moje kostki do podłoża. 
-Myślałem, że etap ucieczek mamy już za sobą - mówi spokojnie. 
Patrzy na mnie łagodnymi oczami. Przez chwilę mam ochotę włożyć w nie palce, wyjąć z oczodołów i przyjrzeć im się z bliska. Wiem, że nie zrobi mi krzywdy ani na półce, ani na podłodze magazynu McDonalds i chyba dzięki temu nie trzęsę się jak nieopierzona przepiórka wykluta z jajka. Co wcale nie oznacza, że się nie boję. Boję się, że zabierze mnie z tego magazynu i wywiezie gdzieś, gdzie będę miała pełne prawo trząść się jak nieopierzona przepiórka.
-Wiesz, że do magazynu takiego jak ten powinnaś wchodzić w specjalnym obuwiu BHP, po wcześniejszym szkoleniu BHP? - pyta, gładząc kciukami moje kostki. 
Dobra, myślę, jego choroba dwubiegunowa właśnie zahaczyła o przeciwległy biegun.
Palce Biebera oplatają się wokół zalążka moich łydek jak dwa bezszelestne pytony. Przyciąga mnie do siebie szybkim ruchem, stawia moje stopy obok swoich, od zewnętrznej strony. Jego postura wznosi się kilka centymetrów ponad moją, patrzy na mnie oczyma zwróconymi w dół. Nasze twarze dzielą milimetry, jestem sparaliżowana i nie mam odwagi odetchnąć, bojąc się, że mój oddech o wątpliwie przyjemnym zapachu wyciągnie do Biebera rękę i zaprowadzi go z powrotem na przeciwny biegun chorobotwórczy.
Czuję, jak drobniutkie włosie na jego czole dotyka drobniutkiego włosia na moim czole. Nie mam dokąd uciec, jestem ogrodzona z obu stron filarami regału, a on kuca przy moich stopach i trzyma je w dłoniach. Jest tak blisko, że widzę cebulki włosów jego zarostu, a on widzi zaskórniki na moim nosie. Z braku powietrza pali mnie w płucach. Mimo to nadal nie wiem, czemu, do diabła, nie próbuję pokątnie wessać wąskiej smugi powietrza.
Nagle Bieber zaciska w pięści moją koszulkę na wysokości splotu słonecznego. Uścisk ma tak silny, że żadne żelazko nie doprasuje tych zagnieceń. Serce trzepocze mi w piersi jak ryba w mule i nie wiem, czy mam napluć mu w twarz, czy symulować długotrwałe omdlenie. W każdym razie czuję się podle, nie robiąc nic.
-Nie stresuj się tak - mówi cicho. - Przecież cię nie pocałuję. Nie umiem.
Muszę się zmuszać do odczuwania strachu, bo chyba zostawiłam go przed drzwiami magazynu.
-A może jednak - mamrocze pod nosem i zbliża się, choć jest już ekstremalnie blisko. Napiera czołem na moje czoło, cofam się wgłąb regału, pod półkę, jestem już niemalże poza zasięgiem jego niezdyscyplinowanej osobowości. - Cykam się - mówi, śmiejąc się nerwowo. Jeszcze przez chwilę mocniej przepuszcza mój T-Shirt przez palce, by po chwili puścić go i wypuścić również intensywność tej sytuacji jak wróbla. - Głupi jestem - ciągnie półgębkiem. - Podobasz mi się. Chyba chciałem spróbować, chciałem może zobaczyć, ale już nie chcę, ale chyba przez moment... Masz ketchup na policzku. I spieszy mi się, do cholery. Jeśli chcesz się bawić w kotka i myszkę, chociaż spróbuj nie dać się złapać.
Jednym szarpnięciem wyciąga mnie spod półki, zarzuca na ramię i wmaszerowuje z magazynu, zanim unormuje się ciśnienie w mojej głowie. Wychodzi przez drzwi dla personelu bezpośrednio na dwór i wydłubując resztkę nuggetsa spomiędzy zębów, kroczy do samochodu. Musi się chwilę zastanowić, zanim dochodzi do porozumienia z samym sobą i stwierdza, że ten najbardziej luksusowy samochód na parkingu posiada jego odciski palców. Przez chwilę myślę, że wsadzi mnie do bagażnika, jak na porywacza i porwaną przystało. Później dochodzę do wniosku, że wpierw wywiezie mnie za miasto, by tam wsadzić do bagażnika i upchnąć stopą. Ale ostatecznie całą drogę spędzam na fotelu pasażera, rozchwiana i rozdygotana, bo im dalej na zachód zmierzamy, tym bardziej nie wiem, czego w tym porwaniu obawiać się najbardziej. 
Chodzi mi o to, że gdybym miała zostać poćwiartowana w Los Angeles na oczach zgrupowania rządnego mocnych wrażeń, albo gdyby moje sflaczałe zwłoki miałyby zostać wykorzystane do filmu pornograficznego dla nekrofilów, wolałabym o tym wiedzieć. A teraz nie wiem nic, prócz tego, że Bieber, którego meszek na czole przed momentem spoufalał się z moim meszkiem, ma potworne wahania nastrojów.
Nie jestem zdziwiona. Każde szanujące się fanfiction skrywa w sobie wariata. A jestem prawie pewna, że jakaś upośledzona ludzka salamandra postanowiła zabawić się moją tragedią i wpleść ją w podziemia wattpada.
Pominę opis dwupasmowej drogi międzystanowej i powiem tylko, że do Flagstaff wjeżdżamy późną nocą. Bieber znajduje gdzieś na uboczu stary zajazd dla mężczyzn pragnących wyrzucić małżeńskie żale, rozszerzony o funkcje motelu. Jestem zamknięta w samochodzie, kiedy wynajmuje pokój, a gdy pokój jest już wynajęty, przetransportowuje mnie do niego bocznym wejściem, po podłogach wyłożonych starymi zakurzonymi chodnikami, między ścianami obklejonymi sztuczną boazerią. Nie odzywam się słowem, bo nie mam żadnego pomysłu, jak mniej więcej zdefiniować jego obecny nastrój.
W pokoju śmierdzi papierosami i cudzą przepoconą skórą, firanki są pożółkłe, a zasłony prują się tuż przy podłodze. Na szafie z taniego plastiku charakteryzowanego na drewno stoi lampka nocna bez abażura, a drzwi łazienki wiszą na jednym zawiasie.
-Jeśli robisz siku, kupę, bierzesz prysznic, albo robisz sobie dobrze, nie zamykaj drzwi. Chcę mieć cię cały czas na oku, łobuzie. 
-Matka cię nie nauczyła, czym jest prywatność? - pytam pochmurnie, bo wizja oczyszczania się z resztek fast foodów przy otwartych drzwiach mrozi mi krew w żyłach.
-Matka nauczyła mnie tylko, jak zarabiać pieniądze, zanosząc butelki po winie na skup. Nie mówiła nic o godziwych warunkach życia dla porwanych nastolatek.
Nagłym krzykiem zanosi się jego telefon, słyszę jedną ze standardowych piosenek samsunga. Wyciąga komórkę, uśmiecha się połową ust i odbiera.
-Harold - wita się, jego głowa schyla się nieco, jakby kłaniał mu się na żywo. Podejrzewam, że są sobą tak obeznani, że Harry widzi te szarmanckie gesty Biebera, a Bieber domyśla się, jakich gestów użyje Harry. - Nie krzycz, kiedy ze mną rozmawiasz - prosi łagodnie. Następuje chwila przerwy i Bieber przewraca oczami. - Daję na głośnomówiący. Powtórz.
Od tej pory i ja słyszę niski głos Harry'ego.
-Jej narwana przyjaciółka powiedziała, że nie wyjdzie z mojego domu, dopóki nie porozmawia z Noelle, choćby miała urządzić strajk głodowy.
-Niech urządzi - wtrąca Bieber.
-Cenię sobie prywatność we własnym domu - mamrocze Harry - i chciałbym ją znów odzyskać. Po prostu daj tę małą do telefonu, pozwól im popieścić się pięć minut, a wszystkim nam zrobi się lepiej.
Bieber raz jeszcze przewraca oczmi, a wygląda przy tym jak chochlik, albo jak elf z okolic taśmy produkcyjnej przed Gwiazdką. Podaje mi telefon, a ja chwytam go łapczywie, wyłączam tryb głośnomówiący, przykładam do ucha i sapię:
-Sarah?
-Nic ci nie jest? Nic ci nie zrobił? Jesteś głodna? Spragniona? Obolała? Przerażona? Masz problemy ze świadomością? Płaczesz? Krwawisz? Leci ci ropa?
-Stój - mówię donośnie. -Ropa? Zgłupiałaś? - A potem dociera do mnie, że na wszystkie pytania stawiające Biebera w świetle krwiożerczego porywacza odpowiem "nie". - Właściwie nic mi nie zrobił. Chce mnie wywieźć. Do Los Angeles. Nie mam pojęcia dlaczego. Jest popieprzony. Brakuje mu śrubek w mózgu, ale... Ale fizycznie czuję się całkiem dobrze.
-Twoi rodzice umierają z niepokoju. I Joe. I ja - mówi podniesionym głosem. - Wyciągniemy cię z tego, choćbyś zatopiła się w bagnie po czubki uszu. 
-Boję się, Sarah - chlipię do słuchawki głosem tak zniekształconym, że Bieber napręża uszy, by cokolwiek zrozumieć. Ale wiem, że ona rozumie.
-Obiecuję - mówi tylko. Nie dodaje, co mi obiecuje, albo czego mogę być pewna, bo wie, że ja wiem, czego mogę od niej oczekiwać. 
Obie wiemy też, że padło zbyt wiele poufnych informacji, by rozmowa mogła być kontynuowana. Pierwszy telefon z rąk Sary wyrywa Harry, ja trzymany we własnych dłoniach upuszczam sama. Upadam na kolana na plamę śmierdzącą zaschniętymi wymiocinami na podłodze, nie zanoszę się płaczem, ale mam na karku fontannę i włosy lepią się do zimnego potu, który obtacza mi skórę. Nie próbuję ich odlepiać, bo wiem, że ciągnęłabym tak mocno, że pukle zostałyby między moimi palcami.
Bieber pochyla się obok mnie, ma dziwaczną formę psychicznego zatroskania wpisaną w twarz. Przejeżdża krańcem języka po zębach i wiem, że zaraz usłyszę coś, co mnie przygniecie, choć już teraz jestem dostatecznie spłaszczona. Zerkam na niego z ukosa, mózg mnie boli od planowania wszystkiego, co może ze mną zrobić i od zastanawiania się, dlaczego nie zrobił żadnej z tych rzeczy. 
Wyciąga przed siebie zaciśniętą pięść. Nie mówi nic. A kiedy widzi, że ja też nic nie mówię, decyduje się na krótkie:
-Otwórz.
Potrząsam głową.
-Otwórz - powtarza.
-Nie dotknę cię.
Kostką tej samej dłoni dotyka bliznę po szczepionce na moim ramieniu.
-Już po wszystkim. A teraz otwórz.
Drżącą ręką rozwieram jego zaciśnięte palce. W poprzek linii życia leżą dwie tabletki w bezsmakowej otoczce. 
-Wiesz, co to jest? - pyta, wpatrując się we mnie bez mrugnięcia.
Mam na krańcu języka mnóstwo ironicznych odpowiedzi, ale żadnej z nich nie mogę z siebie wyrzucić.
-Pigułka gwałtu - odpowiada za mnie. - A teraz posłuchaj mnie jeszcze uważniej, niż słuchałaś dotychczas. Połkniesz ją, ja zrobię swoje, a ty obudzisz się jutro z rana i jedyna pamiątka, jaka zostanie ci po Flagstaff, to lekkie zadrapania między twoimi ładnymi nóżkami. Twoja pamięć zostanie zresetowana. Jeśli jednak jej nie weźmiesz, zrobię swoje dokładnie tak samo, a ty będziesz miała wątpliwie przyjemne wspomnienia z tej nocy.
Nie wiem, co odpowiedzieć, bo nie wiem, czy istnieją jakiekolwiek słowa, którymi mogłabym odpowiedzieć i którymi odpowiedź brzmiałaby w miarę przyzwoicie. Nie oddycham, to pewne. Potrzebuję kogoś, kto od nowa nauczyłby mnie, jak wykonywać wdech i wydech, bo przepadł jeden z moich odruchów wrodzonych. Bieber rozpływa się w moich oczach, bo widzę go przez łzy. Chyba odsącza mi je spod powiek, przez chwilę widzę go wyraźnie. Dotykam kciukami oczu, żeby rozmazać na gałkach ocznych krople, bo wydaje mi się, że patrzenie na niego jest jak mierzenie się z Bazyliszkiem i że grozi mi trwała ślepota.
Nie wiem wielu rzeczy. Nie wiem na przykład, jak wpełznąć pod łóżko ze skrzynią osadzoną milimetry ponad podłogą, więc wcale nie próbuję. Nie wiem też, jak powiedzieć: "Gwałć mnie, aż wzejdzie słońce", choć w puli zdań nie mam żadnego innego.
Tak zwany tragizm sytuacyjny, możliwy do zaobserwowania w antycznych dramatach. Polega na obraniu kierunku mniejszego zła z jednoczesnym narażeniem się na jakiś jego odłam.
Postanawiam wybrać mniejsze zło, mając nadzieję, że jutrzejszego poranka również nazwę je tym mniejszym. Wiem, że drzwi pokoju zamknięte są na klucz, że pijacka zgraja obsługująca punkt recepcyjny nie usłyszy odgłosów zarzynanej świni, które wydaję z siebie gdy jest mi tak źle, że nie wierzę w jakiekolwiek gorsze zło. Wiem, że twarz Biebera to nie algowa maska oczyszczająca, którą zerwę razem z tym wszystkim, co czyni go wstrętnym, niemalże dosłownym krwiopijcą. I wiem, że jego subtelne groźby nie są wiatrem. 
Połykam obie tabletki z jego dłoni, popijam śliną, którą gromadzę w ustach. Okazują się być płaczopędne, bo natychmiast cieknie mi ze źrenic, tęczówek i białek. Nadal wiem niewiele, a wśród rzeczy, które pojmuję, jest jedna. Bieber nie jest kłamcą. Rzeczywiście czuję się zresetowana.



I oniemiała.
Bo kiedy rankiem następnego dnia otwieram oczy, jestem wyspana, odprężona i kompletnie obdarta z jakichkolwiek naleciałości fizycznego bólu. Jeszcze zanim dobrze otwieram oczy, nieśmiało wkładam rękę pod kołdrę i kładę dłoń na swoim kroczu. Nie jest nagie. I nie krzyczy. W ogóle nie daje oznak naruszenia bądź rozdrażnienia. 
Od sąsiedniego miejsca na materacu, pod pościelą w pożółkłą kratę, wciąż bije ciepło. Nie dotykam tego rozgrzanego pola, bo wiem, czyje ciepło w nie wsiąknęło. Powoli podnoszę się do pozycji siedzącej, nie czuję ucisku, szumu, ani promieniowania między skroniami, nadal również żadna odmiana bólu się we mnie nie odzywa. Rozglądam się po pokoju. Nie mogę dostrzec Biebera.
Przetarcie moich oczu zbiega się w czasie z jego wyjściem z łazienki. Biodra owinął ręcznikiem, a z jego torsu pokrytego centymetrową warstwą sztuki atramentowej kapią krople wody. Drugim ręcznikiem wyciera włosy i ziewa paszczą otwartą tak szeroko, że widzę jego podrygujące migdałki.
-Siema - mlaszcze i ziewa raz jeszcze. Tym razem widzę naczynia krwionośne na tylnej ścianie jego gardła.
-Siema? - piszczę nienaturalnie wysokim głosem. - Co mi zrobiłeś? - atakuję. - Co to było, te tabletki?
-Zwykłe proszki nasenne. Chciałem, żebyś choć raz się wyspała. I ja. Ja też chciałem się wyspać. I w ogóle jesteś mniej wkurwiająca, kiedy śpisz. I ładna. Czy śpisz, czy nie śpisz.
Patrzę na niego i przez chwilę, przez ułamek sekundy, rezygnuję z chęci rozgniecenia jego czaszki w moździerzu.






~*~




jestem nieco zirytowana, bo tu kompletnie nie ma żadnych pozytywnych uczuć. nie mogę ich przelizać, bzyknąć czy nawet zachwycić sobą nawzajem, bo to zabrzmi idiotycznie. zgwałcił mnie ale omg jaką ma fajną klatę. wiecie o co chodzi
tamto było po pierwsze. po drugie dostaliście mało szczegółowy opis zaplecza McDonalda. jako wykwalifikowany pracownik Mc przenoszę to zboczenie zawodowe nawet do fanfiction lol
i po trzecie, dostałam się na studia (dzisiaj były wyniki), tak więc poznań - nadchodzę kurna mać
i jeszcze może zrobię po czwarte - w tym ff będzie miłość, motylki, buziaczki i inne pierdółki, tylko wszystko w swoim czasie. oczywiście nadal nie mam zielonego pojęcia, jak do tego doprowadzę, ale sama muszę się tym martwić
a jeśli już o buziaczkach mowa to buziaczki na dobranoc dla wszystkich i pa, idę odsypiać :)



1 komentarz:

  1. Jejku jaki cudny, Bieber zaczyna być bardziej ludziki 😍 gratulacje z powodu dostania się na studia!

    OdpowiedzUsuń