przepraszam, ale za nic w świecie nie chce mi się dzisiaj sprawdzać tego rozdziału, więc uprzedzam o wszystkich błędach, błędzikach i ogólnie zagmatwaniach
Nie podoba mi się rzeczowy ton, którym rozmawia przez telefon. Przypinam mu koszulę i zaprasowane w kant spodnie od garnituru i jestem niemalże w stanie uwierzyć, że załatwia sprawy biznesowe związane z eksportem ropy naftowej z Kuwejtu.
Ale wiem, że nie załatwia, bo w rozmowie przynajmniej dwukrotnie padło moje imię i przybliżony obwód biustu.
Kiedy kończy rozmowę i żegna się słowami "do zobaczenia" zamiast "do usłyszenia" zaczynam się zastanawiać, czy nie zna kultury rozmów telefonicznych, czy rzeczywiście planuje zobaczyć swojego rozmówcę prędzej, niż go usłyszeć, i jestem tym faktem zaniepokojona głównie dlatego, że ów rozmówca zna przybliżony obwód mojego biustu.
-Ubieraj się - mówi prędko, rzucając telefon na motelowe łóżko.
Łóżko, na którym spałam.
I łóżko, na którym spał on.
Obok mnie śpiącej na tym samym łóżku.
Jeśli martwy naskórek potrafi się przemieszczać, jestem przekonana, że jestem oblepiona jego DNA.
-Nie jestem pewna, czy tego chcesz - odpowiadam, zanim przypominam sobie o zjawisku zwanym dwuznacznością słów.
-Jestem pewien, że nie chcę, ale nie przewiozę cię dalej nagiej, bo wlepią mi mandat za pośredni ekshibicjonizm.
-Miałam na myśli - mamroczę zażenowana - że nie jestem pewna, czy chcesz, żebym zakładała czwarty dzień z rzędu te same ubrania, przypominając, że w ciągu tych czterech dni nie brałam prysznica. Zaczynam brzydko pachnieć.
-Wąchałem cię, kiedy spałaś - odpowiada, wzruszając niemrawo ramionami.
Patrzę na niego z dystansem, ale zdaje mi się, że nawet gdybym zerkała na niego, stojącego na linii horyzontu, byłby zbyt blisko. Jego wariactwa byłyby zbyt blisko.
-Po co? - pytam, ale najchętniej wetknęłabym w uszy palce, żeby nie słyszeć bzdury, którą mi odpowie.
-Żeby sprawdzić, czy nie zaczynasz śmierdzieć. Powinienem poprosić cię o to samo, o obwąchanie mnie, ale spałaś ze mną w jednym łóżku i nie zemdlałaś z przyczyn innych niż farmakologiczne, więc...
Drapie się po karku, przekopując jedną ręką dno sportowej torby, w której nasze ubrania wymieszane są jak smoothie. A wtedy ja wypalam dowód swojej niekwestionowanej głupoty, pytając niemrawo:
-Zaczynam śmierdzieć?
Na co on odpowiada:
-Nie zemdlałem.
I dalej węszy w torbie, wyciągając strzępy mojej bielizny jak kolorowe chustki z rękawa. Nie jest przesadnie zainteresowany jej krojem i wymiarami, a ja, dotknięta ostatkami środków nasennych, przymykam oko na chwilę lub dwie. Gdy się budzę, sekundy lub minuty później, Bieber stoi nade mną już ubrany, macha moimi ubraniami jak chorągwią wiatr i stuka się palcem w nadgarstek.
-Czas - mówi, a jego głos dobiega mnie z oddali. Nachyla się i zatrzymuje usta milimetry ponad moim nosem. - Czas nas goni. CZAS. Ubieraj się, pingwinie.
-Pingwinie?
-Pingwinku - potwierdza. - Wyglądasz na taką, którą wystarczy pogłaskać po głowie, żeby łasiła się jak pingwin.
Łasić się jak pingwin.
Łasić się jak PINGWIN.
Łasić się jak P I N G W I N.
-Sam jesteś pingwin - burczę. - Masz nierozgarnięty wyraz twarzy. Zupełnie jak pingwiny. Jestem pewna, że nie umiałbyś nawet wysiedzieć jajka.
Ubieram się pod kołdrą, bo Bieber nie zamierza sprawdzić, czy nie ma go w łazience. Krząta się po pokoju motelowym jak mama przed wyjazdem na wakacje. Kiedy głęboko wdycham powietrze, niemal czuję zapach bułeczek drożdżowych, które zawsze piecze przed podróżą. Ale kiedy wywąchałam wszystkie apetyczne wypieki, znów czuję zapach ubrań Biebera pranych w tytoniu i miętę jego bezfluorowej pasty do zębów.
-Mamy do przejechania prawie pięćset mil w niespełna siedem godzin. Jeśli się nie pospieszysz, rozbiorę cię od pasa w górę, wystawię prze okno i każę machać do każdego kierowcy, żeby porozbijać ich po poboczach i przebić się do Los Angeles bez korków.
Zanim przekraczamy granicę miasta, zjadamy po naleśniku smażonym na nieakceptowalnie starym oleju i wypijamy po kubku gęstej jak smoła, czarnej kawy parzonej w herbacianym dzbanku. Opuszczamy Arizonę, zanim słońce dociera do południowego punktu na bezchmurnym niebie. Bieber jest tego dnia wyjątkowo podenerwowany, mam prawo przypuszczać, że wiąże się to z ostatnią prostą w kierunku Los Angeles. Pytam go, co znajdziemy na końcu tej prostej, a robię to tak często, że sama sobą jestem zmęczona. Bieber nie odpowiada ani razu, ale z jego ust ciekną przeróżne wtrącenia, a wśród nich:
-Gdybym miał czas i pieniądze, zajechałbym do Las Vegas, żeby potasować karty w kasynie. I ewentualnie wygrać swoją emeryturę.
-Wszystko byś przegrał - mówię. - I przepił.
-Nie piję - odpowiada twardo i pewnie, zupełnie jakby mówił o akcji ochrony terytorium lęgowego jaszczurek plamistych. To znaczy, gdyby ktoś inny mówił o akcji ochrony terytorium lęgowego jaszczurek plamistych. Wątpię, że Bieber troszczy się o jakiekolwiek jaszczurki: czy to plamiste, czy to bez plam.
-Co to znaczy: nie piję? - pytam, rozdrażniona jego krótkimi, niekonkretnymi odpowiedziami.
-'Nie piję' oznacza 'nie piję'.
-Tak w ogóle?
-W ogóle - potwierdza, patrząc w przednią szybę, jakby chciał przepalić ją wzrokiem. - Nigdy w życiu nie miałem w ustach alkoholu. Miałem wiele innych, dziwnych rzeczy - mamrocze, krzywiąc się połową twarzy - ale alkoholu nigdy.
-Masz... nie wiem ile, ale dużo lat. Jak to możliwe?
-Dwadzieścia siedem - wtrąca - jeśli w więzieniu nie straciłem rachuby - dokańcza samemu sobie. - Jak to możliwe, pytasz? Moi starsi, którzy nie mieli takich alkoholowych zasad moralnych jak ja, skutecznie odwiedli mnie od pomysłu picia.
Patrzę na niego i nie wiem, co powiedzieć, nie wiem nawet, czy przypadkiem nie powinnam się wstydzić, pijąc przynajmniej dwie butelki wina tygodniowo. Ale kiedy uświadamiam sobie, że w sporej mierze to on jest moim powodem, by pić, przestaję rozważać samo bycie zawstydzoną. Po prostu dalej na niego patrzę i próbuję coś z niego odczytać, ale nigdy jeszcze zwykła angielszczyzna amerykańska nie była tak trudna do rozszyfrowania.
Widzę w nim coraz więcej, im dłużej jedziemy, im dalej na zachód jesteśmy wysunięci. Kiedy napomknął o swoich rodzicach, przez chwilę poczułam, że powinnam mu współczuć. Rzecz jasna nie współczuję, ale sam fakt, że taka powinność gdzieś we mnie rozkwitła, ma prawo wzbudzać we mnie niepokój. Odrobinę żałuję, że jestem człowiekiem. W jego towarzystwie dużo lepiej sprawdziłoby się bycie cyborgiem albo innym wysłannikiem trzeciego wymiaru.
Zachodzące nad Los Angeles słońce nie traci swojego uroku, mimo że oglądam je z uprowadzonego samochodu, będąc uprowadzoną. Próbuję się cieszyć, że oglądam je po raz pierwszy, chowające się za horyzont bezchmurnego nieba, ale nie jest to łatwe, bo aktualnie samego Los Angeles boję się bardziej niż Justina Biebera. Być może dlatego, że jego zdążyłam już odrobinę poznać, o ile można poznać kogoś takiego jak on. W każdym razie wiem, czego spodziewać się po Bieberze, przeważnie i tak zakładając skrajną okropność, z kolei Los Angeles jest wielką plamą szklanych wieżowców przeplatanych palmami i jakimś rodzajem niebezpieczeństwa, o którym nic jeszcze nie wiem.
Telefon Biebera rozdzwania się, gdy tkwimy w ścisłym centrum.
-Jesteśmy na miejscu - mówi. Nim odebrał, zdążyłam tylko zobaczyć zastrzeżony numer na wyświetlaczu jego starego samsunga. - Prawie na miejscu. Nie pamiętam adresu.
Mogę się domyślić, że umówili się na sms'ową wymianę adresu, bo po tych słowach Bieber rozłącza się, czeka chwilę na wiadomość, a gdy ją otrzymuje, wrzuca komórkę do schowka między naszymi fotelami.
-Weź torbę z tylnego siedzenia - dyktuje, jadąc nieco bardziej nerwowo przez zatłoczone pasy ruchu. Mówi ostro i stanowczo, dlatego nie stawiam się, odpinam pas i wychylam na tyły samochodu. - Wyjmij GPS. - Więc wyjmuję. Wracam z drobną elektroniką na swój fotel. - Wpisz adres 1038 Hill St w dzielnicy Downtown.
A jako że nie poddałam się jeszcze zupełnie i mam w sobie namiastkę woli walki, wpisuję adres swojego domu w Bostonie i przez następne pół godziny obserwuję, jak Bieber, podążając za uwagami nawigacji, zmierza z powrotem na wschód Los Angeles, aż na międzystanowej orientuje się, że wyprowadziłam go w pole, i wygląda jak gar z gotującą się zupą.
-Bardzo śmieszne - warczy, uderzając mnie pięścią między kolano i wzgórze uda. - Bardzo, kurwa, śmieszne.
Nie jest mi jednak do śmiechu, bo czuję, jak siniak o powierzchni kilometrów kwadratowych rozpływa się po mojej skórze.
Zyskuję godzinę, ale nie wiem, na co mi ona, skoro nie wydostałam się nawet z jego samochodu. Patrzę w szybę, gdy wracamy tymi samymi drogami do centrum. Patrzę w niebo, które ciemnieje ponad zanikającym słońcem. I od czasu do czasu pozwalam sobie spojrzeć na niego, skupionego na drodze i obrażonego albo przynajmniej sprawiającego takie wrażenie. Nie jestem w stanie powiedzieć, dlaczego na niego patrzę. Dlaczego po każdym takim spojrzeniu nie otwieram okna i rozchlapuję całej zawartości żołądka na kalifornijskich ulicach. I dlaczego wielowariantowość na każdym podłożu jego istnienia sprawia, że wydaje mi się nieco bardziej... udomowiony.
-Nie zakochaj się - warczy, mocniej szarpiąc dźwignią zmiany biegów. - Gapisz się na mnie od godziny.
-Wcale się nie gapię - odpowiadam cierpko. - Próbuję się tylko przekonać, czy psychopaci mają jakieś znaki szczególne, żeby omijać ich na ulicy szerokim łukiem.
-Wmawiaj sobie - mamrocze pod nosem.
Unosi mnie jego bezczelność.
-Co to ma niby znaczyć? - Poruszam się na fotelu, przez chwilę czuję się tak swobodnie, że wtykam jedną stopą pod pośladek i odwracam się w jego stronę połowicznie.
-Małe dziewczynki podniecają niegrzeczni chłopcy, prawda? Kiedy z psiapsiółkami obgadywałyście najseksowniejszych facetów w szkole, patrzyłyście na motocyklistów w skórzanych kurtkach, mam rację?
-Nie obgadywałam najseksowniejszych facetów w szkole, bo skutecznie obrzydziłeś mi wszystkich facetów! - unoszę głos.
-To ciekawe, bo długo nie byłaś sama. Przypomnij mi, kim jest twój chłopak? Kapitanem szkolnej drużyny koszykówki? Najbardziej pożądanym facetem wśród wszystkich cheerleaderek i niecheerleaderek? I po co z nim jesteś? Żeby wszystkie inne suki zazdrościły tobie, zamiast zazdrościć innej, która mogłaby go mieć, gdybyś ty go nie złapała? Właśnie dlatego nigdy nie miałem i nie będę miał baby. Jesteście porąbane. Spójrz na siebie. Kreujesz się na wielką cnotkę, która traktuje seks jak karaluchy, a chodzisz za rączkę z kolesiem, dla którego seks to motylki, kwiatuszki i małe, białe króliczki, i robisz to tylko po to, żeby wszyscy inni, pisząc listę fajnych ludzi, ciebie wpisywali na samym szczycie. Nie twierdzę, że nie jestem zepsuty. Bo jestem zepsuty. Zupełnie jak jogurt na słońcu. Ale ty jesteś śmietaną na słońcu i twoje zepsucie śmierdzi nawet gorzej niż moje.
Jestem tak zbulwersowana jego nagłym wywodem, że przez chwilę nie mogę złapać powietrza. Bieber otwiera okno, żeby mi to ułatwić. Kalifornijska chmara spalin wpada do samochodu i jeszcze bardziej mnie przydusza.
-Masz czelność prawić mi morały po tym, co zrobiłeś? - skrzeczę nienaturalnie wysokim głosem. - Co z ciebie za facetów, skoro musisz gwałcić dziewczynę, żeby ją zdobyć?
-Nie próbuj wsiąść na moje męskie ego, SŁONKO, bo wcale go nie mam. A najśmieszniejsze jest to, że próbujesz wsiąść na moje męskie ego tylko dlatego, że ja wsiadłem na twoje damskie ego.
-Nie ma czegoś takiego jak damskie ego! - wrzeszczę, bo wpadłam w szał, bo czuję się źle, bo jestem pogruchotana jak filiżanka kijem do baseballu, bo krew zalewa mi gałki oczne, bo wiem aż za dobrze, że każde słowo Biebera było szczere i w tej szczerości tak czyste, że mogłabym się w nim przejrzeć i zrobić makijaż. - I nie krzycz na mnie, do cholery!
-To ty drzesz się jak stare prześcieradło! Nie słyszę własnych myśli!
-I bardzo dobrze! - wrzeszczę jeszcze głośniej, żeby przebić ilość jego wykrzyczanych decybeli. - Lepiej, żebyś nie usłyszał żadnej ze swoich popieprzonych myśli!
-Wariatka! - drze się na całe gardło, a szyby w oknach wchodzą w drgania.
-Psychopata! - odszczekuję, nachylając się nad dźwignią zmiany biegów, żeby mój głos przebił bębenek w jego prawym uchu. - Cholerny, niezrównoważony, wrzeszczący psychopata!
Wydarzenia kolejnych sekund dzieją się tak prędko, że uderzająca błyskawica zaczęłaby lata świetlne przed nami i skończyła lata świetlne po nas.
Bieber zatrzymuje się na środku skrzyżowania, wykonuje lekki drift i staje w poprzek pasów jezdni. Trzema palcami zakrada się na mój kark i we włosy, wskazującym wpełza za ucho, a kciuk opiera na kości policzkowej i przyciąga moją głowę, jednocześnie zbliżając swoją, aż skóra na naszych czołach i nosach poznaje swoją wzajemną strukturę i ciepło. Zatrzymuje usta milimetr od moich. Gdyby jego zarost nie był świeżo ogolony i drobne włoski odstawały od ciała, łaskotałby mnie nimi w wargi. Mam płuca tak napęczniałe wstrzymywanym powietrzem, że ja i moje wzdęte żebra ledwie mieścimy się w samochodzie.
-Nie wnerwiaj mnie, bo zrobię coś, po czym najbliższy tydzień spędzisz na myciu zębów - chrypi niskim, do przesady męskim głosem. Otwiera oczy, wiedząc, że moje są otwarte, patrzy swoimi brązowymi zaszklonymi kamieniami w moje brązowe zaszklone kamienie, a następnie puszcza mnie raptownie i kiedy odzyskuję czucie w końcówkach palców, znów jedziemy przez Los Angeles, w którym wszystkie korki i zatory drogowe pozapadały się pod ziemię.
Nie pytam, co to za cholerne przedstawienie, bo jako jego spontaniczny uczestnik wiem aż za dobrze, co wydarzyło się między nami w ciągu ostatnich kilku sekund. Nie umiem tylko pojąć, dlaczego przez chwilę patrzyłam na niego tak, jakbym chciała na niego patrzeć i dlaczego jemu pozwoliłam patrzeć na mnie tak, jakbym chciała, by na mnie patrzył. Zrzucam całą winę na wewnętrzny uraz psychiczny i udaje mi się żyć w tym przekonaniu aż do kolejnej przecznicy, na której Bieber zatrzymuje się i zerka na mnie tak, jakby sam nie wiedział, czy chce mnie opluć, czy pocałować.
Do końca drogi żadne z nas się nie odzywa i żadne z nas nie spogląda na to drugie. Nie wiem, czy jesteśmy na siebie obrażeni bardziej, niż zazwyczaj jesteśmy, ale jest mi to na rękę, bo nie muszę się zastanawiać nad listą rzeczy, które powinnam była zrobić i nad listą rzeczy, do których absolutnie nie powinnam dopuścić, nawet będąc porwaną i zwłaszcza będąc porwaną. Bieber parkuje na tyłach piętrowego budynku zalanego nieciekawą szarą farbą, w podwórzu, między pasem spłowiałej zieleni a osiedlową ulicą. Zanim ja wysiadam z samochodu, wysiada on sam. Okrąża samochód, zatrzymuje się przy moich drzwiach i blokuje je biodrem, żebym przypadkiem nie wpadła na pomysł ucieczki, kiedy w końcu dotarliśmy do jego celu. Nie wiem, czy spróbowałabym uciec. Ilość porażek uświadomiła mi, że większą szansę na przetrwanie zyskuję wtedy, kiedy trzymam się jego boku i czekam na wybawienie, niż kiedy szukam wybawienia na własną rękę.
Rozmawia przez telefon, paląc niespiesznie papierosa. Rozmowa trwa parę sekund, nie jest przesadnie ekscytująca czy nerwowa, bo mimika Biebera zmienia się tylko wtedy, gdy jego wargi dostosowują się do kształtu papierosa. Po tych kilku sekundach otwiera samochodowe drzwi i wyciąga mnie z wnętrza za łokieć. Nie patrzy na mnie, więc chyba jednak jesteśmy na siebie obrażeni. Podoba mi się ten układ - całkowity brak jakiegokolwiek spoufalania się ze sobą.
-Chodź za mną, ty mały, pragnący ciągłej uwagi, obrażalski wrzodzie na dupie, który trzyma się mnie od tygodnia.
-Nie jestem obrażalska - fukam, będąc, kto by pomyślał, obrażoną do granic ciała i końcówek włosów.
-Nie jesteś obrażalska - powtarza za mną. - Czyli przyznajesz, że jesteś małym wrzodem na dupie, pragnącym nieprzerwanej uwagi wszystkich i wszystkiego?
-Jeśli ty przyznajesz, że masz cholerne zaburzenia świadomości, osobowości i wartości.
-Jeżeli to miała być próba ponownego obrażenia mnie, to znów się nie powiodła, bo doskonale wiem, że mam zaburzenia świadomości, własnej osobowości i wartości. Prawdopodobnie zostało nam parę minut. Mów mi coś, czego nie wiem, bo lada moment przyjdzie nam się rozstać. Aż się łza w oku kręci - mówi, zerkając na mnie z góry, ze swoimi stu osiemdziesięcioma pięcioma centymetrami wzrostu, na moje sto sześćdziesiąt dwa centymetry. Nie powiem, że czuję się przy nim jak karzeł, bo dzielą nas tylko dwadzieścia trzy centymetry, ale czuję się jak przerośnięte dziecko karła.
-W moim się nie kręci.
Tylne drzwi budynku, metalowe, jak na zapleczach magazynów, otwierają się na oścież. Wychodzi nam na przeciw mężczyzna w średnim wieku, ubrany w szary garnitur marszczący się na wzdętym brzuchu. Jestem nim tak samo obrzydzona jak Bieberem, więc wbijam wzrok w jego buty i żeby znienawidzić go jeszcze bardziej, wyobrażam sobie, że są z krokodylej skóry i wyobrażam sobie również cierpienie małego krokodyla o jędrnym pancerzu, który wycierpiał katusze, by mężczyzna w rozdętym garniturze mógł zawiązać go na stopach.
-W końcu dorobiłeś się porządnej bryki - mówi do Justina.
-Nie jest moja. Jestem tylko bezterminowym najemcą.
Mężczyzna zaprasza nas do środka. Kiedy przechodzę przez próg, kładzie dłoń na moich lędźwiach i lekko mnie popycha. Będąc wystarczająco rozeźlona samym byciem w tym miejscu, obracam się gwałtownie i pluję na jego buty z być może krokodylej skóry. Mężczyzna nie wydaje się być rozgoryczony. Uśmiecha się połową ust, a mnie chwyta jeszcze większe obrzydzenie, gdy pokazuje swój złoty kieł.
Zatrzymujemy się w korytarzu jakiegoś nieprzyjemnego przybytku. Czuję aurę zgnilizny i zepsucia na węch. Gdzieś z oddali przedziera się czerwone światło i słyszę muzykę, niegłośną, jakby próby przed jej pełną mocą. Domyślam się, że jesteśmy na zapleczu jednego z nocnych klubów i jako przedstawicielkę grupy nieletnich dotyka mnie jeszcze większy paraliż na myśl, że jestem w miejscu, które ojciec i matka słusznie zamknęliby przede mną na czytnik własnych linii papilarnych.
Mężczyzna w szarym garniturze przechodzi do następnej fazy zapoznawania się ze mną i para jego oczu pełznie po mnie jak dwa gigantyczne węże, ale nie do końca jest to wzrok łowcy. Raczej biznesmena, który pobieżnie ocenia, jaki samochód za mnie kupi.
-Jest młodziutka, drobna, ma ładne ciało i wschodnią, egzotyczną urodę.
Bieber staje krok za mną. Chyba poznał mnie na tyle, by wiedzieć, że po tych słowach odwrócę się i spróbuję dać nogę. Oczywiście nic nie daję, bo wpadam na jego muskulaturę i jakaś nitka uczepiona jego T-shirtu wchodzi mi między zęby.
-Miałeś rację, ładna dziewczynka. Bardzo ładna dziewczynka - kontynuuje, gładząc mnie kciukiem po policzku. Prędko odwracam głowę i próbuję dziabnąć go w śmierdzący tytoniem paluch, ale refleks nie opuścił go z wiekiem i cofa rękę, uśmiechając się szerzej. Jestem na granicy skrajnego obrzydzenia, gdy dostrzegam drugi złoty kieł. - Myślę, że będę miał dla niej coś specjalnego.
Ze wszystkich rzeczy, jakie mogę czuć w tym momencie, czuję tę najbardziej idiotyczną - oburzenie, że wszystko to, co moi rodzice wewnętrznie i ja sama zewnętrznie kształtowaliśmy przez siedemnaście lat, jest warte marne dwadzieścia tysięcy.
Później oczywiście nadchodzi oburzenie względem oburzenia tą kwotą i kolejne oburzenie dotyczące ogólnego zdenerwowania wszystkim. Mój umysł nie jest trzeźwy. Jest pijany tak bardzo, że aż zatacza się w czaszce.
-Zamieniam się w słuch - mówi Bieber, przysuwając się do mnie. Czuję jego mięśnie na wyboistym kręgosłupie.
Mężczyzna, którego imię w dalszym ciągu nie padło, wyjmuje z kieszeni w marynarce pióro i małą kartkę, kreśli coś na niej, oparłszy na twardej i szorstkiej dłoni, a potem podaje Bieberowi na wysokości naszych przednich kieszeni w jeansach. Bieber czyta telegram ponad moją głową, zgniata kartkę i chowa w tylną kieszeń.
-Nie ma osiemnastu lat - mówi krótko. - Potrzebny jej fałszywy paszport.
Przenoszę wzrok z niego na mężczyznę w szarości i z powrotem na jego widoczny z bliska, krzywo zgolony zarost.
-Z tym nie będzie problemu. Ostatnie drzwi na lewo. W międzyczasie zarezerwuję wam bilety. Pilnujesz jej do samiuteńkiego końca, Bieber.
Dryblas za moimi plecami popycha mnie wgłąb korytarza, ale kiedy przechodzi tuż obok posiadacza butów z krokodyla, ten chwyta go za przedramię, nie będąc w stanie objąć go całego, i pyta stłumionym głosem:
-Nie jest przypadkiem dziewicą?
A Bieber, zerkając na mnie i wpijając mi nachalne palce w biodra, odpowiada:
-Jest. Przypadkiem jest.
Odciąga mnie prędko na sam koniec korytarza, ale nie ułatwiam mu zadania, bo poziom adrenaliny w mojej krwi mówi mi, że pierwszy raz mam realną szansę wyrwać się z tej podziemnej nory pełnej ciemnych interesów, krokodylich butów i handlu żywym towarem. Kiedy jego pobratymca znika w jednym z pokojów, Bieber przypiera mnie do ściany całym ciałem i syczy między moje oczodoły:
-Przynajmniej spróbuj udawać grzeczną, wystraszoną nastolatkę, bo inaczej zostaniesz gwiazdą kalifornijskich burdeli. Bądź wdzięczna, że przypadkowo załatwiłem ci nieco przyjemniejszą przyszłość, niż ssanie fiuta każdemu, kto wyskrobie pięćdziesiąt dolców z zaskórniaków.
-Chciałeś mnie sprzedać i zrobić ze mnie dziwkę - mówię z niedowierzaniem, bo przez chwilę zapominam, kim dla niego jestem i kim on dla mnie jest.
-Oczywiście, że chciałem. Chciałem cię sprzedać i zrobić z ciebie dziwkę. A właściwie chciałem cię tylko sprzedać. Część druga była transakcją wiązaną.
-Cholerny... - zaczynam, ale mój słownik wulgaryzmów jest bardzo ograniczony i wszystkie paskudne określenia, od szczura i karalucha po eksplozję bomby atomowej w międzynarodowej oczyszczalni ścieków, zastępuję pięściami, które rzucają się na tors Biebera i boksują go ze wszystkich sił. Czyli z namiastki sił, które posiada on. - Dupek. Łajdak. Ścierwo. Świnia. Bezbożnik. Glut. Jeszcze większa świnia.
-Przestań, bo się spocisz - mówi niewzruszony i chwyta mnie za nadgarstki.
Dociska mnie do ściany. Jestem na niej rozpłaszczona jak komar na tablicy rejestracyjnej. Przez chwilę patrzy na mnie z nutą sentymentu. Być może liczył na to, że kiedy już zrobią ze mnie dziwkę, zostanie pierwszym próbnym klientem, a teraz kombinuje, jak ukrócić misję, którą dostał od faceta w krokodylowych butach, i w jakiś sposób zostać tym pierwszym testowym klientem.
Wpadam w dziki szał, ale trwa on wyjątkowo krótko. Zupełnie jakbym została porażona bieberowym prądem, który odcięli ze względu na jego istotne problemy finansowe.
-Jak już raczyłem wspomnieć, przez przypadek załatwiliśmy ci lepszą pozycję społeczną, więc bądź łaskawa udawać cnotkę niewydymkę przez następne czterdzieści osiem godzin, a oboje wyjdziemy z tego z korzyścią.
Nie mam siły strzępić sobie języka w rozmowie z nim, więc postanawiam oszczędzać siły na jakąś kolejną realną szansę ucieczki, i daję wprowadzić się do wspomnianego, ostatniego pomieszczenia po lewej. Pokój jest zaskakująco jasny. Przypomina okrojone studio fotograficzne, małe atrium lub amatorski dom pracy twórczej. Ściana pomalowana jego nieskazitelną bielą, lampy rzucające na nią zimne światło wymagają więcej żarówek, niż cała reszta tego przybytku, a mężczyzna siedzący na fotelu pod oknem wygląda jak wyblakły złodziejaszek z Bronxu i jest chyba jedynym niebezpiecznym elementem tej wyprawy, względem którego nie czuję źdźbła strachu.
-Dowód? Paszport? - pyta, ściskając Bieberowi dłoń.
Na jego twarz wstępuje przelotny grymas. Zastanawiam się, czy Bieber swoim uściskiem nie zmiażdżył mu palców.
-Paszport. Dwa paszporty. Na nazwisko Styles. Ja dwadzieścia siedem lat, ta stokrotka dwadzieścia jeden. - Odwraca się twarzą do mnie i pyta: - Wolisz być moją żoną czy siostrą? Z resztą, co to za różnica. Nazwisko i tak będzie jedno.
Bieber pierwszy staje do zdjęcia. W tym czasie fotograf sadza mnie na fotelu i przytrzymuje nogą, żebym nie zwiała. Patrzę, jak Bieber ustawia się pod ścianą i wypina nieuśmiechniętą twarz w stronę lustrzanki. Nie jest typem faceta, który przeczesuje w lustrze grzywkę i wrzuca zdjęcia na instagrama, dlatego myślę, że jego ostatnia sesja zdjęciowa została sporządzona w murach więzienia, z tabliczką oznakowaną numerem. Jest lekko zakłopotany, gdy światło trzaska mu po oczach i kiedy fotograf opuszcza sprzęt, prędko ucieka sprzed obiektywu.
-Teraz ty - mówi ochryple.
Wydaje mi się, że chrypa osnuwa mu głos za każdym razem, gdy z jakichś względów traci dobry humor i przeistacza się w niewyblakłego gangsterzynę z Bronxu.
Podnosi mnie z fotela i ciągnie pod białą ścianę. Za każdym razem, gdy się odsuwa, próbuję jakoś go wykiwać, ale w końcu uderza moimi plecami o klaustrofobiczną biel i mówi:
-Jesteś tak irytująca, że po powrocie do Bostonu pomyślę nad etatem przedszkolanki, bo doświadczenia zdobyłem aż nadto. Stań pod tą cholerną ścianą i daj sobie zrobić jedno cholerne zdjęcie, bo nie mam ochoty wyciągać z kieszeni gnata i trzymać cię na muszce przez całą cholerną sesję.
Fotograf wykazuje się sprytem, bo kiedy tylko odwracam głowę, żeby poszukać w jego oczach jakiejś namiastki wsparcia, on naciska guzik na obudowie aparatu i zdjęcie okazuje się mieścić w kryteriach zdjęcia paszportowego.
Więc następnie czekamy w korytarzu godzinę, siedząc na podłodze pod ścianą. Jestem wtopiona w róg, a Bieber przywiera do mnie udem i ramieniem. Dostaję skurczu mięśni przynajmniej trzy razy, ale jestem tak rozdrażniona i w głębi duszy przerażona, że nawet nie proszę go, by pozwolił mi wyprostować nogi.
Bieber odbiera dokumenty i potwierdzenie rezerwacji biletów niewiadomego pochodzenia od mężczyzny w krokodylich butach, który w międzyczasie zdjął szarą marynarkę i pozwolił wielkiemu rozlazłemu brzuchowi wypłynąć między guzikami obcisłej koszuli. Żegnają się uściskiem dłoni, obiecują sobie kontakt telefoniczny i po raz wtóry jestem ciągnięta do samochodu za obolałe ramię, które w ostatnich dniach niejednokrotnie wyrwał mi z barku.
Jedzie jak szaleniec w kierunku zachodzącego słońca. Próbuję skupić się na promieniach wkradających się za horyzont. Próbuję nie myśleć o tym, że pierwszy kalifornijski zachód słońca oglądam z nim i że odtąd każdy kolejny zachód słońca na jednym z promieni będzie miał wyryte jego nazwisko. Wyjeżdżamy już ze ścisłego centrum, a on nie zwalnia i dopiero kiedy szum przelatujących nad nami samolotów jest częstszy i głośniejszy, domyślam się, że rezerwacja biletów dotyczyła dwuskrzydłowej maszyny, która w ciągu paru godzin jest w stanie odsunąć mnie od rodzinnego domu tak daleko, że nigdy nie odnajdę drogi powrotnej.
Zaczynam płakać jeszcze zanim Bieber wjeżdża na lotniskowy parking. Chlipię cicho pod nosem, gdy obejmując mnie w pasie i sprawiając wrażenie dobrego mężczyzny w zawrotnym tempie ciągnie mnie przez halę odlotów na właściwy lot. Mam oczy zamazane łzami, więc nie widzę, do jakiego samolotu wchodzimy ani jaką linią lecimy. Nie widzę też setek ludzi, którym powinnam padać do stóp i prosić o pomoc. Widzę tylko Biebera.
Biebera pokazującego nasze bilety i paszporty.
Biebera sadzającego mnie na wewnętrznym fotelu przy oknie.
Biebera wrzucającego ponad zagłówki torbę z naszymi rzeczami.
Biebera, który, jeśli dobrze łączę nagle zderzające się ze mną fakty, zrezygnował z odstawienia mnie do burdelu w Los Angeles tylko po to, by za tę samą stawkę transportować mnie w stronę lepszej odmiany gorszego życia, które przy nim rozpoczęłam.
Zawieszam się przy tej myśli, raz jeszcze w niego patrzę, tym razem tak, by więcej zobaczyć, i próbuję doszukać się w tym jakiegokolwiek jego udziału, jego korzyści, jego dodatku finansowego lub mściwej satysfakcji, ale nie znajduję nic i wtedy wydaje mi się, że czuję prawdziwe przerażenie.
Ale mylę się, bo napełnia mnie dopiero wtedy, gdy uprzejmy głos stewardessy informuje, że lot z numerem pięćset czterdziestym drugim rozpoczynający się w amerykańskim Los Angeles, zakończy się po osiemnastu godzinach w Bangkoku, stolicy Tajlandii.
~*~
jeśli w rozdziale roi się od błędów - przepraszam, ale połowę pisałam z gorączką 39 stopni i nie nad wszystkim panowałam, a przyznaję, mam strasznego lenia i nie chce mi się dzisiaj sprawdzać rozdziału
dlaczego Tajlandia? bo chcę tam pojechać i za każdym razem, gdy o tym wspominam, mama zaczyna śpiewkę o chorobach no i no :-) ale pojadę, na pewno
tak ogólnie tajlandia uznawana jest za kraj, do którego 90% europejskich facetów lata tylko po to, by zaopiekować się na chwilę jakąś nieletnią azjatką
przy okazji - Noelle (czyli tak naprawdę lily maymac) ma azjatycką urodę. to tak gdyby ktoś nie sprawdził naszej stokrotki
wgl ostatnio ułożyłam sobie już w głowie plan na to opowiadanie i mówię wam, to coś między nimi będzie wyjątkowe. prawie jak u justina i cindy. to taka informacja dla tych, którzy są w temacie :-))
rozpisałam się. znowu. dobranoc i miłych snów
Chcę kolejny rozdział <3. Uwielbiam patrzeć jak twoje opowiadania są coraz lepsze. <3
OdpowiedzUsuń