Trudno jest nazwać nalot pocisków z broni palnej szczęściem, niemniej jednak tej nocy właśnie tym jest - szczęściem. A w każdym razie mniejszym nieszczęściem w większym nieszczęściu.
Bo kiedy dociera do nas huk wystrzałów powtarzanych rytmicznie i kolejno, zupełnie jakby parami tańczyły polkę, Bieber turla się z krawędzi mnie w bujną trawę, w której moje łzy bawią się w rosę; albo w zraszacz. Przyciska moją głowę do ziemi, wciska w nią również swój policzek. Nie musi nic mówić, sama wiem, że jego gest nawołuje do ciszy, ciszy absolutnej, ciszy tak cichej, że będziemy w stanie usłyszeć, jak nasze flaki pełzną w głębi ciała.
-Chyba nie muszę mówić, że jeśli piśniesz słówko, zjem cię żywcem.
-Jeśli miałabym wybrać swoją śmierć, wolałabym zostać rozstrzelana przez psychodelicznych drwali biegających z karabinami maszynowymi nocą po lesie, więc jeśli tylko piśnięcie słówka ukróciłoby moją katorgę, wybacz, ale pisnę dwa - warczę przez górne jedynki, między którymi utknęło mi ziarno sezamu.
-Nie przesadzaj - syczy, wpijając szorstkie palce w skórę mojej głowy, nie pozwalając mi oderwać jej od roślinnych gęstwin. - Nie jest ci ze mną aż tak tragicznie. Godzę się na twoje absolutnie zbyt częste wycieczki do toalety, a godzinę temu dostałaś jeść i pić.
-Nie jestem krową, którą należy wyprowadzać na pastwisko o ustalonych porach, żeby mogła nażreć się do syta - warczę. Niemalże dostrzegam wyrazistą linię strachu przed nim, która opadając, wzbijając linię irytacji. Obecnie jestem nim bardziej rozdrażniona niż przerażona.
-Dlatego nie mam baby - mamrocze. - Cztery światy z wami. Cztery, nie jeden, a ja w samym tym jednym jestem wystarczająco pogubiony.
-Nie masz baby, bo zasługujesz tylko na środek przeczyszczający.
I wtedy, w tych gęstych, mokrych trawach, kiedy wokół nas pałętają się psychodeliczni drwale z rozemocjonowaną bronią w rękach, Bieber wybucha śmiechem rozrywającym mu pierś, a brzmi przy tym jak maciora wydalająca na świat potomstwo, ogarnięta silnym napadem alergicznego kaszlu.
Psychodeliczni drwale oczywiście prędko nas znajdują i równie prędko okazuje się, że wcale nie są drwalami, ale nie wykluczam ich psychodeliczności. To grupa całkiem przyziemnych facetów w czerni, zamaskowanych kapturami i długo niepranymi arafatkami przewiązanymi tuż nad nosem. Jest ich czterech, może pięciu, po broni wycelowanej w nasze wgniecione w glebę ciała wnioskuję, że to wystrzały z nich hasały po polach i uratowały mnie przed kobiecym rodzajem męskiego upokorzenia. Martwię się o swoją psychikę, gdy patrząc na nich, odczuwam wdzięczność.
Zaczynają szczebiotać między sobą, trzymając nas w krzyżowym kręgu. Z początku nie rozpoznaję języka, którym się posługują, dopiero gdy wytężam słuch docierają do mnie słowiańskie naleciałości i w końcu wyróżniam poszczególne rosyjskie słowa, co powoduje nieprzyjemny skurcz w moim żołądku na myśl, że zostaliśmy schwytani przez rosyjski półświatek przestępczy, a jeśli nie namacalnie schwytani, to na najlepszej drodze do bycia schwytanymi.
Wkrótce przerzucają się na łamaną angielszczyznę. Mam w uszach trawę, więc nie słyszę ich wyraźnie. Mogę się tylko domyślić, że to jakiś rodzaj wiarygodnych gróźb, lecz do Biebera zdaje się to nie docierać, bo nagle wstaje, otrzepuje jeansy z błota, splata dłonie w koszyk jak na konferencji managerskiej i mówi:
-Panowie, myślę, że prędko dojdziemy do porozumienia. Mam dziewczynę - to powiedziawszy, dźga mnie czubkiem buta pod żebra. - Odstąpię wam ją za drobnego pieniążka. Tylko w dolarach, mili panowie. Rubel ostatnimi czasy leci na łeb, na szyję. Cena wywoławcza to, powiedzmy, sto tysięcy pachnących amerykańskich dolarów.
Nie wiem, czy powinnam przestrzelić mu kostki, czy podziękować, że ceni mnie na prawie pół ćwiartki miliona. Ostatecznie decyduję się nawet nie drgnąć, bo zgraja psychodelicznych drwali przestępujących z nogi na nogę jak przy ostrej infekcji pęcherza moczowego nie wygląda na zainteresowaną handlem żywym towarem. Jeden z nich zbliża się do Biebera, wtyka mu lufę pistoletu za obojczyk i syczy ze wschodnim akcentem:
-Na kolana.
A Bieber, jako oryginał największego oryginału, zamiast klęknąć, siada po turecku. Przez chwilę myślę, że zostałam zgwałcona przez przerośniętego pięciolatka w pajacyku, ale gdy przez przypadek wracam myślami do tamtego dnia, zamykam obszar mózgu odpowiedzialny za sarkastyczne podejście do tematu.
Podczas kiedy jeden Rosjanin trzyma nas na muszce i robi to tak, by zahaczać oboje, pozostała czwórka zbija się w ciasny kokon i debatuje na nasz temat, przekrzykując się gardłowym rosyjskim, tylko gdzieniegdzie wtrącając angielskie zwroty, zazwyczaj akcentujące ich chęć mordu i niezależność w kwestii ukrywania zwłok. Zastanawiam się, jak powiedzieć, że jeśli zdecydują się mnie rozstrzelać, albo unicestwić w jakikolwiek inny sposób, będę niezmiernie wdzięczna za przypięcie karteczki samoprzylepnej z moim imieniem i nazwiskiem, bym po latach, gdy moje zgniłe truchło wypłynie w foliowym worku z rzeki, do której mnie wrzucą, mogła zostać należycie pochowana na cmentarzu, z dziadem i pradziadem nieopodal.
-Nie możemy ich tu zostawić - mówi jeden, nie słyszę w jego głosie akcentu i przypuszczam, że jest rdzennym Amerykaninem.
-Ale nie możemy ich też zostawić tak w ogóle. Widzieli nas, są tu, na naszych ziemiach. Mniejszym zagrożeniem są dwa trupy niż ich brak - odpowiada drugi, kalecząc nieco język, ale przekaz jest jasny, czysty i zrozumiały. Skończę w bezimiennym grobie z bezimiennymi zwłokami tego księżycowego zwyrodnialca siedzącego obok i zeskrobującego skórki z paznokci lewej dłoni. - Ta mała może nam się przydać. Nie wiem, do czego, ale może.
-A on?
-Nie jestem trzecią osobą liczby pojedynczej, panowie - odpowiada, jakby fakt wymierzanej w niego broni w żaden sposób go nie poruszył. - Tak samo jak wy, mam tę pukawkę - mówiąc to, wyciąga z kieszeni broń, okręca ją nieumiejętnie na palcu i chowa za pasek jeansów - i pragnę przypomnieć, że dotychczas dziewczyna była moja i nie przypominam sobie, żebyśmy dobili jakiegokolwiek targu.
-Zamknij się i na glebę, bo odstrzelę ci łeb.
-To groźba bez pokrycia, Mr Obszczymurku - odgryza się, a ja jestem niemal pewna, że lada moment naprawdę odstrzelą mu łeb. Włochata kula poleci przez amerykańskie pola i trafi na tory tuż pod rozpędzony, nadjeżdżający pociąg.
Kiedy dociera do mnie ta myśl, jestem niemal pewna, że podświadomie wybieram bycie w tragedii bieberowej zamiast uczestnictwa w tragedii ucharakteryzowanej przez rosyjską mafię.
Dlatego odmawiam pół zdrowaśki, żeby kula przedziurawiła wyłącznie jego niewyparzony język.
-Możemy porozmawiać jak cywilizowani ludzie? - pyta, wkładając ręce do kieszeni. Przez chwilę podziwiam jego brak wzruszenia czymkolwiek poza samym sobą, ale prędko orientuję się, że nie mogę czuć podziwu, bo to stawia mnie w brzydkim, bardzo brzydkim świetle. - W żaden sposób nie ingerujemy w wasze skrajnie lewe interesy, które prawdopodobnie gdzieś tu pielicie. Chcieliśmy się tylko zabawić w trawie, bo ostatnim razem bawiliśmy się na kostce brukowej i nie było to najprzyjemniejsze z moich życiowych doświadczeń. Zanim zechcecie zapytać o coś więcej, być może należycie do grupy tych, którzy seks dostają od kobiet w prezencie. Ja niestety nie należałem, nie należę i prawdopodobnie nigdy nie stanę się przynależny. Tak więc bądźcie tak mili i zróbcie swój obchód wokół torów za pół godziny.
Cała piątka patrzy na niego w milczeniu. Przez chwilę wydaje mi się, że lider, kimkolwiek by on nie był, podejdzie do Biebera, pogłaszcze go po głowie i wesprze go w ciężkim ataku choroby psychicznej.
-Nie mówcie, że żaden z was nie chwyta płynnej angielszczyzny - dodaje załamany. - Nie poskładam tego drugi raz w równie dobrane słowa.
-Weszliście na nasz teren - mówi jeden z przybyszów.
-Z całym szacunkiem, ale przez ten wasz teren przejeżdża pociąg. Średnio dziesięć razy na dobę. A w nim dziesiątki ludzi, którzy wyglądają przez okna i podziwiają wasze kwiatki. Zakładacie czerwone skarpetki do balerinek, panowie. Nie jesteście najbardziej dyskretną rosyjską mafią, jaką widziałem. Nie żebym przyglądał się wielu. Po prostu brakuje wam sporo do perfekcji w swoim fachu.
Wiem, że przegiął, kiedy widzę wąską smużkę dymu wydobywającą się z nozdrzy Rosjanina o czeczeńskiej urodzie. Krótko po tym jego pięść wchodzi w podbrzusze Biebera jak w masło, a ten, będąc rozluźnionym jak macica po bólach menstruacyjnych, zgina się w pół i charczy groźnie. Dwóch innych wykrzywia mu ręce i prowadzą go przez gęste trawiaste tereny w kierunku zarysu lasu majaczącego na horyzoncie. Prowadzą go we czterech, ale nie mają większych problemów, bo Bieber nie robi nic, by utrudnić im ten spacer.
Na mnie przypada jeden postawny gbur ze wschodu. Podnosi mnie do pionu za ramię. Idiotycznie chcę się wykazać jakąś patologiczną odwagą, i zaciskam zęby. Nie wydaję żadnego dźwięku, gdy ciągnie mnie po ziemi szybciej i szybciej, by dorównać kroku pozostałym. Gdy do nich dołączamy, słyszę, jak rozmawiają między sobą przyciszonymi głosami, jednakże po angielsku. Mogę wywnioskować, że rdzenny Amerykanin nie zaprząta sobie głowy recytowaną cyrylicą.
-Nie trafili tu przypadkiem - mówi któryś z nich; nie rozpoznaję stłumionych głosów ani akcentów. - Ktoś ich nasłał.
-Nie ma mowy - odpowiada inny głos. - Spójrz na nich. Ta dziewczyna ledwie skończyła podstawówkę, a koleś ma tatuaż z więzienia w Massachusetts. Przyssał się do niej jak glonojad.
Któryś z nich zerka na mnie przez ramię i stwierdza:
-Przez nią nawet ja dałbym się zamknąć za kratami.
-Jeszcze będziesz miał okazję - oznajmia pierwszy głos.
Wtedy zaczynam się zastanawiać, czy dotarłam do tak popierdolonego momentu w życiu, że przyjdzie mi wybierać, pod kim chcę niedobrowolnie leżeć. Myślę o tym wbrew sobie i dochodzę do wniosku, że kolejny gwałt Biebera byłby rozdrapaniem rany, a nie dołożeniem nowej do wciąż niezabliźnionej starej.
Wprowadzają nas wgłąb lasu, ale już z jego obrzeży dostrzegam zarys budynku obrośniętego drzewami z każdej strony. Zupełnie jakby ktoś zarządził wycinkę w miejscu, w którym wznieśli betonowy klocek bez okien. Otwierają nieszczelne metalowe drzwi złączone kłódką i wpychają nas do środka, prawie jak wędzoną makrelę do puszki. Któryś zapala światło, zakurzoną żarówkę świecącą pomarańczowym światłem spod sufitu. Natychmiast dostrzegam, że przemysł narkotykowy to branża, w której swobodnie pływają, bo niezakamuflowane worki warte tyle, że od samych przeliczeń mnie boli głowa, a Bieber blednie na karku, walają się po kątach i blatach trzech odrapanych stołów.
Znowu przeprowadzam kalkulację i zastanawiam się, czy handlarze narkotyków są z natury łagodniejsi niż handlarze bronią, ale nie szukam odpowiedzi, bo chcę się łudzić, że tak właśnie jest.
Cały magazyn/dom/miejsce tortur składa się z dwóch pomieszczeń i wszczepionej w nich przerażająco niehigienicznej toalety. W drugim, znacznie mniejszym pokoju, leży materac, podobny do tych, które nauczyciele wf kazali taszczyć przed zaliczeniem z gimnastyki. Gbur ze wschodu rzuca mnie na jeden z jego rogów, toczę się jak kula do kręgli i uderzam głową w nieotynkowaną ścianę z cegieł. Biebera nie wprowadzają do tego samego pomieszczenia i przez chwilę nie wiem, czy mam nałykać się powietrza na zapas, póki nie wdycham jego obecności, potu i zapachu zębów przeżartych tytoniem, czy powinnam jednak martwić się jego nieobecnością jako swoim własnym osamotnieniem w kręgu tych mieszanych narodowościowo padalców.
Drzwi pozostają otwarte. Widzę za nimi, jak cała banda zbiera się wokół Biebera przyozdobionego krwią z popękanych dziąseł albo naczyń krwionośnych w komorach nosowych. Jest rozluźniony, ale nie wiotki i wątły. Jestem przekonana, że gdyby chciał, albo gdyby miał w sobie odpowiedni odsetek determinacji, powaliłby na ziemię przynajmniej połowę swoich chwilowych oprawców. On jednak tego nie robi. Stoi na prostych nogach z opuszczoną głową, widzę wyraźnie, że pochyla się w przód, żeby krew ściekała z jego nosa na podłogę zamiast na koszulkę. Przez chwilę chcę się roześmiać i nazwać go bożkiem ekonomicznego podejścia do życia, ale wiem, że mi nie wypada, a w tej chwili pozory są jak moje być, albo nie być.
Omijam pokój, do którego mnie wepchnięto, i w miarę możliwości rozglądam się po większym z dwóch pomieszczeń. Nie od razu zauważam mały kominek i ogień w nim trzaskający, ale prędko moim największym zmartwieniem jest odpowiednia wentylacja. Przejmuję się nią nawet bardziej niż przebywaniem w jednej gromadzie z ludźmi pokroju homo errectus. Nagle jeden z przybyszów ze wschodu wyciąga z kominka pogrzebacz i niespodziewanie przytyka do ramienia Biebera. Myślę, że siła tego nacisku nie robi żadnej różnicy w bólu, niemniej jednak zwieńczenie pogrzebacza odciska dół w jednym z jego tatuażów. Słyszę rosyjskie pomruki i zatykam uszy, choć i tak nic z tego nie rozumiem. Nie potrafię tylko zamknąć oczu. Chyba ze względu na podziw. Dziwny i niesmaczny podziw. Ale czuję go i nie mogę nic na to poradzić. A czuję go, bo twarz Biebera ledwie wykrzywia się bólem, a głos w jego gardle jest związany.
Wkrótce orientuję się, że pogrzebacz był tylko m&m'sem bez orzeszka w środku, bo kiedy w pokoju obok zapala się więcej żarówek, dostrzegam krzesło we wnęce w ścianie. Krzesło oblężone przez cienkie węże z kabli i skórzane paski spięte metalowymi klamrami podzwaniającymi o nogi tej autorytarnej wygódki. Wgryzam się głodnymi zębami w kciuk, żeby nie pisnąć. Nie chcę sprawdzać, czy ciepło, które czuję na wnętrzu prawego uda, to wyraz mojego strachu wzbogacony o urynę.
-Przestaniesz być tak wyszczekany, gdy nasza iskra cię trochę popieści.
Tarmoszą Biebera, żeby jakoś dociągnąć go do krzesła, bo chociaż wcale się nie opiera, jego masa i postawa wcale nie ułatwia im planowanych tortur. Wpychają go między podłokietniki, przypinają wprawionym ruchem, który ogłasza wszem i wobec, że praktyka czyni mistrza.
Nie mogę na to patrzeć. Odwracam głowę, lecz nie zamykam oczu. Jedyne, co widzę, to żarówka wbita w sufit, która powoli przygasa, i wiem, że przez krzesło płynie o wiele więcej prądu niż przez nią.
Zerkam tylko kącikiem oka, ale natychmiast odwracam wzrok, bo wydaje mi się, że Bieber zostaje poddany serii bezwłasnowolnych drgawek, i chociaż nie jest mi go żal, a smród jego palonego ciała, o ile jakiś krąży w powietrzu, jest dla mnie bukietem fiołków i konwalii, istota człowieczeństwa zakorzeniona we mnie nie pozwala mi napawać się tą scenerią.
Nie chcą go zabić, to pewne. Może pozbawić czucia w rękach. Albo nauczyć dystansu do sytuacji mniej komediowych, za co na drodze wyjątku mogłabym być im wdzięczna, ale nie jestem, bo burzą mój system wartości i ideę humanitarnego obchodzenia się z ludźmi. Odpinają Biebera od krzesła, podtrzymują go pod pachami i wloką w moim kierunku. Nie patrzę na nich, ale pada na mnie coraz to więcej i więcej cienia. W końcu Bieber pada na materac metr obok mnie, a drewniane drzwi zamykane na kłódkę zatrzaskują się w gołych framugach. Snopy światła, które na nowo odzyskało siłę, wpadają do nas przez dziury w dykcie.
Nie mogę zrozumieć, dlaczego nie boję się na niego spojrzeć. Patrzę wytrwale, gdy unosi się na rękach uginających się w łokciach, jak siada, nieco siny na twarzy i ramionach, i jak dotyka opuszkami jednej dłoni opuszek drugiej. Chyba szuka czucia. I chyba początkowo nie może go znaleźć, a gdy w końcu znajduje, ulga zalewa mu płuca. Ale mój całkowity brak strachu względem niego nie jest jedyną rzeczą, nad którą się zastanawiam. Jego twarz nie jest obrazem męki, a ciało wygląda jedynie jak dotknięte zakwasami. Chyba przeliczyłam się, mówiąc, że tylko serce ma z kamienia. Czy kamień jest izolatorem prądu?
-Zawiedziona? - pyta przyciszonym głosem.
Wcześniej patrzyłam na niego, teraz patrzę w niego.
-Miałaś nadzieję, że tam zwiotczeję?
-Miałam nadzieję, że nigdy w życiu nie przyjdzie mi poznawać zwyczajów rosyjskiej mafii.
-Uznali, że przyszliśmy po ich towar. Zupełnie jakbym nie miał nic lepszego do roboty niż przemyt mąki.
-Byłam tu z tobą przez cały czas - zauważam. - Nie słyszałam, by napomknęli chociaż słowem o jakiejś kradzieży.
-Nie znam rosyjskiej gramatyki, ani nie kartkowałem rosyjskiego słownika wyrazów kłopotliwych, ale siedziałem w jednej celi z ruskiem i znam wszystkie przekleństwa od końca osiemnastego wieku po dziś dzień. Wracając do tematu, oglądasz czasem filmy sensacyjne, nie wliczając w to "Programu ochrony księżniczek"?
-Zdarza się.
-A widziałaś sztuczkę ze szczurem?
Marszczę brwi nie tyle z ciekawością, ile ze zniesmaczeniem, bo wiem, że nie ważne jak nieprzyjemna byłaby sztuczka ze szczurem, lada moment zwiędną mi przez nią uszy.
-Kładziesz delikwenta na plecach, kładziesz mu na brzuchu szczura, przykrywasz go metalowym wiaderkiem do szampana. Wiaderko podgrzewasz palnikiem gazowym, a szczurek, będąc zniesmaczonym niesprzyjającymi warunkami atmosferycznymi i nadciągającą falą upałów, wygryza drogę ucieczki przez twoje jelito grube. Pasjonujące - tłumaczy, rozmasowując przypalony bark. Odłazi mu skóra, ale zdaje się być tym faktem całkiem nieporuszony. - Widziałem w rogu palnik gazowy. I nawet jeśli nie mają szczura i wiaderka, wydaje mi się, że nie chcesz się z nim zaznajomić. Oni chcą się dowiedzieć, dla kogo pracujemy, a tortury są jak Veritaserum.
Marszczę brwi jeszcze bardziej, niemalże pęka mi skóra.
-Veritaserum. Poważnie nie wiesz? Tak zwany eliksir prawdy z Harry'ego Pottera - mamrocze. - Wracając do sedna, będą chcieli wyciągnąć z nas wszystko, nie szczędząc tortur.
-Ale nie mają z nas co wyciągać - mówię spanikowana.
-Powiedz mi coś, czego nie wiem, złociutka. - Przewraca oczami. - A właściwie nie mów nic, tylko myśl. Myśl intensywnie, jak się stąd wydostać, bo wystarczą mi jedne pieszczoty prądem. Na następny ogień idziesz ty. Malutka, drobniutka, tleniona blondyneczka, którą wyruchają tak, że zapomni, w którym tysiącleciu żyjemy. Rosyjskie fiuty są większe. Nie pytaj, skąd wiem, bo z tym również wiąże się niesmaczna historia, której nie chciałabyś usłyszeć. Po prostu przydaj się na coś i nas stąd wyciągnij, a kupię ci pączka, jeszcze zanim dojedziemy do Nashville.
-Stąd do Nashville jest przynajmniej sześćset mil.
Patrzy na mnie zagadkowym spojrzeniem, opierając się plecami o ścianę.
-Więc lepiej się postaraj, bo twoje małe dziewczyńskie flaczki przyschną do twojej małej dziewczyńskiej wątroby.
Wstaję z materaca. Włącza mi się instynkt samozachowawczy. Jestem kalkulatorem wszystkich szans na ucieczkę zsumowanych z naszą kondycją fizyczną i podzielonych przez ich przewagę liczebną. Pierwszą obserwacją, którą zapisuję jako obowiązkową, jest zwrócenie ich uwagi i otwarcie drzwi. Wiem, że nie mogę do nich podejść, zapukać i powiedzieć, że potrzebuję podpaskę, bo ciocia Frania wpadła z nieoczkiwaną wizytą w swoim superszybkim i superluksusowym czerwonym Porshe.
-Nie zabiją nas. W każdym razie nie od razu - zastanawiam się półszeptem. Nie mam siły mówić głośniej i tego dnia chciałabym, by Bieber słyszał moje myśli, żebym nie musiała nadwyrężać języka. - Chcą informacji. Martwi jesteśmy mało informacjodajni.
-Informacjodajni?
-Informacjodajni - potwierdzam.
-Tak jak krowa jest mlekodajna, kura jajodajna, a dziwka dupodajna?
-Tak.
Bieber kiwa głową ze zrozumieniem, a ja kontynuuję przechadzkę w poprzek mafijnej celi. Nagle dostrzegam niewielkie wyżłobienie w drzwiach wychodzące na wylot i wiedząc, że obecność Biebera wyżarła mi w mózgu dziury niczym ostry detergent do chwastów, rozkazuję:
-Nasikaj tam.
A on podnosi głowę i spojrzeniem starszego pana z przerośniętą prostatą pyta:
-Mogę?
Kiwam głową. Bieber żwawo podnosi się z materaca. Widzę, że jest obolały, ale nie daje tego po sobie poznać, a i ja nie jestem przesadnie przejęta jego zasłużonymi bólami. Staje przodem do drzwi, tyłem do mnie, opuszcza nieco spodnie i bokserki, widzę wcięcie między jego pośladkami, którego nie mam przyjemności oglądać, dlatego gdy kapie z niego na podłogę po drugiej stronie drzwi, stoję twarzą do przeciwległej ściany.
-Dobra, fajnie, nasikałem. I co dalej?
-Połóż się pod drzwiami i udawaj, że popuściłeś z nerwów.
Spodziewam się, że powie coś w stylu: "To uwłacza mojej czci"; albo: "Nie upadłem tak nisko, by babrać się we własnych odchodach". Ale on posłusznie kładzie się na betonie w pozycji, która nie pomnaża jego bólów, gdy drzwi niespodziewanie otwierają się na oścież.
-Co, do kurwy? - grzmi Amerykanin, ale wtedy ja wystrzeliwuję spod ściany jak kula armatnia, wpadam w niego i wypycham go z pokoju razem ze sobą wypchniętą zaraz po nim. Jak słusznie wykalkulowałam, żaden z handlarzy nie sięga po broń, bo i żadnemu nie jest na rękę moja przestrzelona wątroba. Próbują mnie złapać, zakleszczyć w uścisku pięciorga rąk, i udaje im się to, bo im na to pozwalam, bo wiem, a w każdym razie mam nadzieję, że Bieber wie, by w tym momencie przestać udawać kogoś, kto popuścił z nerwów.
Wstyd jest mi przyznać, że mnie nie zawiódł. Tylko kątem oka widzę jego pałętające się długie nogi, gdy robi przewrót przez bark i krzywiąc się przy tym niemiłosiernie, wyciąga z kieszeni spodni jednego z gangsterskich chłopców broń, odbezpiecza ją tak prędko, że wachlarz moich rzęs nie zdążył się podnieść, a potem wprawionym ruchem opuszcza ją i zamiast ciągnąć za spust, naciska na niego, bo według teorii mojego ojca, spóst nie jest krowim wymionem, by za niego ciągnąć. Kula przedziera się przez kolano Rosjanina trzymającego mnie najmocniej. W związku z tym jestem swobodniejsza o jedną parę rąk.
Bieber do żadnego z nich nie celuje z żądzą mordu. Strzela w kolana, a rosyjskie knypki padają jeden po drugim jak kręgle. Całe wyzwolenie trwa raptem dziesięć, do piętnastu sekund, a gdy mężczyźni pokładli się na podłodze jak zwiędłe płatki stokrotki i kwicząc z bólu, przeklinali Biebera w każdej z odmian Rosyjskiego, ten chwyta mnie za nadgarstek i wyciąga przed dom.
Zanim jednak oddalamy się na tyle, by światła z wnętrza budynku zniknęły w ciemnościach nocy, Bieber podchodzi do zewnętrznego parapetu ogrodzonego kratą i wyjmuje zza niej doniczkę z ususzoną paprotką. Trzymając ją pod pachą, a mnie w nadgarstku, okrąża dom i rozgląda się przymrużonymi oczami po okolicy. Dostrzega sportowy samochód zaparkowany pod wiatą z drzew prędzej, niż zauważam go ja. Wybija szybę po stronie kierowcy łokciem, który naturalnie zaczyna krwawić. Nie jestem już jednak zdziwiona, że odłamki szkła w nerwie łokciowym są prawdziwą pieszczotą przy pieszczocie z użyciem paru woltów. Otwiera drzwi, wpycha mnie do środka, stawia doniczkę na moich kolanach. Potem sam wsiada i rusza, odpalając mechanizm gdzieś pod kierownicą, zamiast kluczykiem, kręcąc w stacyjce wszechmocnym palcem.
Wypuszczam z płuc oddech, dopiero gdy wjeżdżamy na pobliską betonową drogę. Mam wrażenie, że mój wydech pachnie spalenizną, ciemną stroną Rosji i chwilową zażyłością między mną i Bieberem, którą próbuję wypuścić przez szybę ku nocnemu rześkiemu powietrzu.
-Myślałam, że broń w twoich rękach to jak broń w moich - mamroczę. Mam przed oczami podziurawione kolana i jeden z sześciu nabojów ocalały w magazynku, bo żaden z nich nie chybił.
-Umiem strzelać - oznajmia. - Nawet całkiem trafnie. To, że przez dziewięćdziesiąc procent swojego życia zachowuję się jak żółtodziób, którego musieli wykluć z jajka, bo sam nie dał sobie rady, nie oznacza, że jestem nim w ocalałych dziesięciu procentach.
Spuszczam głowę i długo wpatruję się w swoje uda, bo mając ochotę powiedzieć cokolwiek, wiem, że rozmowa z nim powinna być ostatnią rzeczą, na którą miałabym ochotę.
Dlatego gdy nadarza się pierwsza możliwa okazja, pytam:
-Co mam zrobić z tą przeklętą paprotką, Justin?
A potem odwracam głowę w stronę szyby i wyję z rozgoryczeniem do księżyca, bo pierwszy raz wypowiedziałam jego imię i natychmiast uznałam, że to paskudny przejaw minimalnego spoufalenia.
~*~
ledwie widzę na oczy, ledwie widzę na oczy, ledwie widzę na oczy
zabierzcie mi internet bo to przez niego wolno piszę
jak wyniki matur ziomki? bo ja swoimi poczułam się porządnie dopieszczona, tylko polski rozszerzony dał mi do zrozumienia, że chujowa ze mnie pisarka. a l e j a r z y g a m w i e r s z a m i .
musiałam wtrącić w ten rozdział (z serii rozdziałów kompletnie niepotrzebnych) trochę Rosji, bo miłość mojego życia mówi po rosyjsku i ledwie mnie rozumie eh
wydaje mi się, że miałam napisać jeszcze coś, ale nie mam pojęcia co, bo jak zaznaczyłam w pierwszej linijce, ledwie widzę na oczy. dobranoc x
twitter/ask: Paulaaa962 (ta nazwa jest taka kiczowata ale boże, mam ją od czterech lat i nie mam serca teraz wszystkiego zmieniać, tak więc wybaczcie mi, dzięki)
Jej nie mogę się doczekać nasteonego ❤
OdpowiedzUsuńNie dość że podpierdolił im samochód to jeszcze kwiatka, to pewnie dla Harolda za sponsoring :D
OdpowiedzUsuń