czwartek, 22 czerwca 2017

Rozdział 9 - Dawno temu w trawie


ROZDZIAŁ KOMPLETNIE NIESPRAWDZONY, PRZEPRASZAM, ALE ZARAZ PADNĘ NA SIEDZĄCO :(


Nie wiem, czy leśne parkingi to jakiś jego fetysz, ale stoimy na kolejnym, różniącym się od poprzednich odległością od drogi szybkiego ruchu. Pobocze tamtych było wspólne dla międzystanówki i leśnego betonowego zaułka, z kolei podłoże tego jest miałkie i cofnięte od jezdni wgłąb przydrożnego lasu.
Oboje wpatrujemy się przez przednią szybę w księżyc uczepiony nieba setki tysięcy kilometrów dalej. Moje spojrzenie mówi: "Jeśli nie jesteśmy w kosmosie sami, proszę o pomoc zastępy niebieskie i wszystkie podniebne armie, które są gotowe dla dobra ogółu umieścić ładunek wybuchowy pod fotelem kierowcy". Jego spojrzenie z kolei zdaje się mamrotać: " Ty głupia tłusta kulo białego światła, racz nie świecić mi w oczy, bo przestrzelę ci miednicę".
Pali trzeciego papierosa z rzędu, dla oszczędności benzyny w zapalniczce odpala jednego od drugiego. Drzwi po stronie kierowcy ma otwarte, jedna z jego stóp stoi na samochodowej wycieraczce, druga na szutrowej nawierzchni parkingu. Nie chcę go pospieszać, ale w ciszy jestem jeszcze bardziej pogubiona niż poza nią. Zerkam na niego na wpół dyskretnie, chcę wyczytać z jego twarzy, czy podjął już jakieś kroki dotyczące mojego dalszego istnienia lub nieistnienia.
Otwieram usta, ale zanim cokolwiek z siebie wyrzucam, on prędko przylepia dłoń do moich ust.
-Bądź cicho - mówi. - Myślę. Nie potrafię myśleć i słuchać cię jednocześnie.
Więc nic się nie zmienia i dalej patrzymy w księżyc, który zdaje się spadać po niebie. Nie jestem zdziwiona. Osobiście nie miałabym siły podtrzymywać takiego ogromu przestworzy.
-Nie dam rady jechać przez całą noc - mamrocze do siebie. Wyciąga do mnie papierosa, swojego, ze swoim DNA, ze swoją lepką śliną i swoim naskórkiem. Nawet na niego nie patrzę, ignoruję papierosa i trzymające go palce. - Masz prawo jazdy?
-Mam - odpowiadam, kiedy orientuję się, że te słowa kieruje do mnie.
-Umiesz prowadzić samochód z ręczną skrzynią biegów?
-Umiem. 
Jeśli każe mi kierować, będę kierować, bo pęd powietrza podczas jazdy wprowadza szum w ciszę, z którą teraz się borykamy.
-W takim razie zapraszam panią na moje miejsce - mówi to, co przypuszczałam, że powie. Choć sądziłam, że użyje nieco zniekształconych słów. Jak na przykład: "Przenieś swój zacny zad pół stopnia na północ"; albo: "Jeśli Bozia dała ci parę nóżek, użyj ich, żeby obejść maskę wokół". - Tylko spróbuj wjechać w drzewo, a zrobię z twoich wybebeszonych flaków breloczek do kluczy.
Kiedy widzę, że on zamierza okrążyć maskę, ja okrążam bagażnik. Czuję dyskomfort, gdy siadam na fotelu rozgrzanym jego pośladkami, gdy czuję pod dłonią dźwignię zmiany biegów nagrzaną jego dłonią, gdy dotykam opuszkami palców kierownicę rozgrzaną jego opuszkami i gdy wychwytuję pod podeszwami adidasów ciepło pedałów, z pewnością rozgrzanych jego podeszwami. Myślę, że lęk i obrzydzenie równoważą się gdzieś we mnie i tylko dlatego mogę jeszcze samodzielnie oddychać.
-Jesteś pewna, że wiesz, gdzie jest hamulec, a gdzie gaz? - dopytuje, a ja nie mogę się powstrzymać i mówię:
-Czy to jakaś różnica? Gdybyś wylądował w rowie z roztrzaskaną czaszką, Bóg odetchnąłby z ulgą. Wyświadczyłbyś światu przysługę.
Patrzy na mnie chwilę lub dwie, całkiem nieporuszony brzytwami w moich słowach i kawałkami skruszonego szkła oblepiającego je jak panierką. Wzrusza ramionami, jednym ramieniem, lewym, i stwierdza:
-Po tobie będą płakać. Ryczeć jak bobry. Więc bądź tak uprzejma i nie myl pedałów. I nie wyprzedzaj ciężarówek, o ile na jakąś się napatoczysz, na drodze bez pobocza. I powiedz mi, jaką kawę pijesz, żebym wiedział, co kupić, kiedy zatrzymamy się na siusiu. Po seksie zawsze chce mi się sikać, a nie zdążyłem się odlać w hotelu.
-Zgwałciłeś tę dziewczynę - szepczę ze wzrokiem wbitym w pozostałości winiety na austriacką autostradę, przylepionej do narożnika przedniej szyby.
-Najświętsza panienko, zapłaciłem jej za to. Gdybym chciał się pokochać w tempie dziewczynek zaczynających ocierać się o poduszkę, wytargałbym za włosy ciebie.
Fakt kwadransowej płatnej miłości nieco zbija mnie z tropu, ale po chwili jestem jeszcze bardziej oburzona, bowiem zawsze wyobrażałam sobie, że prostytutka przyjmuje pieniążki za sprytne naśladowanie okrzyków ekstazy, ta natomiast nie była w stanie nawet udawać. A może zapłacił jej za odegranie teatralnej sceny gwałtu? Patrzę na niego, a proces myślowy wypływa na moją twarz. Zdecydowanie nie. Ofiara, nawet udająca, nie rozpoczęłaby zapoznawania się z oprawcą poprzez skubanie jego szyi.
Co oznacza, że w dalszym ciągu jestem śmiertelnie przerażona jego zwierzęcymi zachowaniami, jednocześnie będąc poruszoną przedstawicielką płci pięknej, z góry narażonej na większą rozmaitość wymyślnych krzywd.
-Trzymaj się drogi numer 66, która kawałek za Front Royal wchodzi w międzystanową 81 i... Cholender, droga numer 66. Czuję się jak Zygzak McQueen.
Wypuściwszy tę uwagę, podłącza swoją komórkę do samochodowego radia i puszcza z youtube soundtrack pierwszej części "Aut", co oznacza, że: 1) nie jest jednak tak ubogim obywatelem Stanów Zjednoczonych, ponieważ posiada międzystanowy pakiet nieograniczonego internetu i 2) dopuszczam do siebie myśl, że ma w sobie jakąś odrobinę ludzkich odruchów, czując sentyment na myśl o czerwonej motoryzacyjnej błyskawicy z kreskówki.
Gwiżdże mi w uszach, gdy zaczyna śpiewać, wystukując rytm niewidzialnymi pałeczkami w niewidzialne bębny.
-Life's like a road that you travel on. When there's one day here and the next day gone. Sometimes you bend and sometimes you stand. Sometimes you turn your back to the wind. ŚPIEWAJ ZE MNĄ - przekrzykuje muzykę, opuszczając ciężką dłoń na moje udo. Skóra wydaje głośny trzask, a on znów bębni w powietrze. Potem całkiem czysto przechodzi w refren, drąc struny głosowe na nieco wyższych dźwiękach: - Life is a highway. I wanna ride it all night long. If you're going my way. I wanna drive it all night long.
Wygląda przy tym jak stuknięty syn stukniętego malarza z ubiegłego tysiąclecia.
Prowadzę samochód płynnie, choć moje plecy nie dotykają oparcia fotela, kierownicę trzymam samymi opuszkami palców i ogólnie jestem naprężona jak węgorz elektryczny po zawale. Bieber w tym czasie rozkłada oparcie swojego fotela, zsuwa się po nim, wyciągając nogi na sam kraniec wycieraczki. Wyciąga ze schowka pod poduszką powietrzną czapkę z daszkiem i kładzie ją na swojej twarzy. Chwała mu za to. Jestem sparaliżowana bliskością jego ciała, ale skurcz części mnie odpowiedzialnej za notoryczny widok jego dziwnej, zagadkowej twarzy, nagle jakby puszcza.
Zerkam na niego, kiedy przemierzam odcinki jezdni bez zakrętów. Jego pierś unosi się i rytmicznie opada, ale nie sądzę, żeby tak prędko zasnął. Myślę, że to jego letarg. Połączenie wyciszenia z ciągłą kontrolą. Stawiam głowę, że jeśli rozszczelniłabym okno na centymetr, wiedziałby o tym, jeszcze zanim nocne powietrze owiałoby mu twarz. Dlatego niczego nie rozszczelniam. Jadę drogą numer 66 wgłąb mroku tej nocy i nasłuchuję, czy spod czapki z daszkiem nie dobiega ciche pochrapywanie. Niestety nie dobiega. Bieber regeneruje zmęczenie, upajając się moim zmęczeniem.
-Rodzice cię kochają? - pyta ni stąd, ni zowąd.
Patrzę na niego jak na ostatnią ocalałą sztukę pterodaktyla i na moment tracę panowanie nad kierownicą, więc chwyta ją zwinną lewą ręką i ustawia nas z powrotem na prawym pasie.
-Kochają - odpowiadam cicho. Chciałabym mieć w sobie śmiałość, taką zwykłą, prymitywną śmiałość, ale jestem przy nim jak żebrak, całkiem uboga.
-Masz rodzeństwo?
-Nie.
-Chodzisz do prywatnej czy państwowej szkoły?
-Państwowej.
-Ile wynosi twoje miesięczne kieszonkowe?
-Przepraszam? - Znów się rozpraszam, tym razem jednak to rozproszenie ma łagodniejszy skutek i jedynie lekko nami zarzuca. - Po co to wszystko?
-Zastanawiam się, w jakim tempie twoi rodzice postawią na równe nogi całą Amerykę, żeby cię odnaleźć. I zastanawiam się, czy powinniśmy zacząć chodzić w bejsbolówkach i ciemnych okularach, żeby nikt nie przeszkodził nam w znoszeniu gałęzi do naszego małego miłosnego gniazdka.
-Nie wiję z tobą żadnego gniazda - zarzekam się.
-Wystarczy, że ja wiję. Ty możesz w nim sprzątać, gotować i cerować nasze skarpety.
-Nie dotknęłabym twoich skarpet nawet kijem. Ciebie tym bardziej. A gdybyś poprosił mnie o zupę, zrobiłabym wywar z cyjanku potasu.
-Musiała minąć doba, żeby rozwiązał ci się język. Czułem, że to jak rój muszek owocówek. Kiedy wypowiem jedno słowo, natychmiast nadleci całe stado i obsiądą mnie tak, że nie będzie widać, z której strony mam zgrabną pupę, a z której siusiaka.
Kolejny nagły impuls wystrzeliwuje we mnie jak pocisk armatni. Gwałtownie zjeżdżam na pobocze i uderzam w drzewo, mocno, by samochód nabawił się kontuzji, jednocześnie na tyle lekko, bym sama wyszła z tego cało. Otwieram drzwi na oścież i korzystając z chwilowego zaćmienia Biebera, kiedy to walczy z czapką naciągniętą na twarz i nagłym oszołomieniem wypadkiem, wybiegam z samochodu, ledwie pamiętając o odpięciu pasów. Pędzę wgłąb lasu, przez wystające korzenie i grząskie piaszczyste podłoże. Nie mam dużej przewagi. Albo jego oddech jest tak głośny, że mam wrażenie, jakby przyczepił się do małżowiny mojego ucha. Biegnąc, płaczę, bo nie mam siły dalej biec, a mimo to przebieram nogami jak struś pędziwiatr i mimo tego przebierania wiem, że on przebiera szybciej. Jestem pisklęciem strusia, a on jest dorodnym samcem, który pobija mnie o głowę.
-Naprawdę myślisz, że masz dokąd uciec? - krzyczy za mną. Jest dalej, niż myślałam, że jest, ale bliżej, niż chciałabym, żeby był. - Za swoje błędy trzeba płacić.
To wtrącenie uświadamia mi, że on wybrał już dla mnie karę.
Tego dnia pierwszy raz żałuję, że złożyłam zawiadomienie o gwałcie. Wyszłabym z tego bardziej cało, niż wychodzę teraz, gdybym kupiła w papierniczym pamiętnik zamykany na kłódkę i sporządziła w nim w postaci piramidy listę bieberowych wad, poczynając od tych roztrzepujących mnie jak jajka na jajecznicę, które sprawiają, że kawałki mnie są porozrzucane po różnych zakamarkach Stanów.
Oddalam się od drogi na tyle, że tracę ją z oczu. Głębia lasu jest jeszcze ciemniejsza niż jego skraj, słabo oświetlany księżycem. Mam powykręcane kostki i koszulka lepi mi się do kręgosłupa, ale nie czuję wysiłkowego zmęczenia, nie mogę go czuć, dopóki grozi mi zmęczenie nim. Nie zatrzymuję się, a biegnąc, odmawiam modlitwy do Boga, w którego nigdy nie wierzyłam, teraz wierząc, że jego pomoc będzie kredytem zaufania na przyszłość.
Ale bezprowizyjny kredyt nie jest w stylu nawet samego Boga i wkrótce Bieber dopada mnie w zaułku między trzema sosnami wrośniętymi w ziemię na kształt mojego małego Trójkąta Bermudzkiego zawierającego zupełnie niemałą katastrofę. Chwyta mnie mocnym uściskiem w ramionach, w miejscu szczepionek nagromadzonych przez siedemnaście lat życia. Nagle zatrzymuję się jak dopływ prądu w czasie burzy i wpadam plecami na jego pierś. Szarpię się jak żółw spod Galapagos w rybackiej sieci, udaje mi się wyswobodzić drugą płetwę i szarpię się, nie zważając na to, że drugą prawie wyrywa mi z parku. Odwraca mnie raptownie twarzą do siebie, w tę samą twarz wbija swoje palce, z rozmachem, jak armatnia wyrzutnia. Siła tego uderzenia popycha mnie na kolana, a siła kolejnego rzuca prawym bokiem w leśne runo. Czubek jego buta, którym powinien kopać piłkę, kopie mnie. W brzuch. Może myśli, że po dwóch latach nadal istnieje szansa, że jakaś cząstka zarodka z jego diabelskim nasieniem może się we mnie rozwijać. Jeśli się rozwijała, teraz umiera w męczarniach.
Przez chwilę nie mogę złapać tchu, a kiedy go w końcu łapie, odsuwam się pod drzewo zwinięta jak robak wędkarski nabity na haczyk. Na wszelki wypadek pochylam głowę i chowam przed nim twarz, żeby nie oszpecił mojej zewnętrznej poświaty tak, jak to zrobił z wewnętrzną. Ale jego najwyraźniej rozbolała noga, bo od momentu kopnięcie stoi na jednej jak bocian w polu i wygina kostkę drugiej na wszystkie strony świata. Kiedy na niej staje, robi to ostrożnie, dopiero po paru chwilach kładzie na nią większy nacisk
Szkoda, że ci tej nogi nie urwało, myślę, albo nie odpadła razem z kawałkiem podeszwy, który znalazłam pod żebrem.
-Muszę sobie kupić nowe buty - komentuje. - Ale nie mam pieniążków. Pożyczyłabyś mi dwadzieścia dolców? 
Tego wszystkiego jest zbyt wiele, nawet jak na moje nerwy, od lat zmuszane do wytrzymałości i wytrwałości we względnym spokoju. Wyskakuję z poziomu zero jak dzika pantera, rzucam się na niego i powalam go na łopatki. Siadam okrakiem na jego brzuchu i mimo obolałego tułowia jestem tak rozemocjonowana tą chwilową przewagą, że zaczynam pięściami okładać go po torsie i twarzy. Leje się między nami coś czerwonego, ale nie wiem, czyja jest ta krew i dopóki nie czuję się o kilka litrów lżejsza, dalej go tłukę. Ale on nie zapomniał, jak to jest, gdy zabiera się przewagę naiwnej, która sądziła, że ma jakiekolwiek szansę ją zachować, i wkrótce przerzuca nas tak, że to on siedzi na mnie okrakiem i ciągnie mnie za włosy. Popełnił błąd, pozostawiając moje nogi bez nadzoru, bo zyskuję okazję do popisu i kopię go kolanem w klejnoty. Te jednak zdają się być z żelaza czy tytanu, bo Bieber nawet się nie krzywi, a nie ma mowy, by moje kopnięcie miało cokolwiek wspólnego z delikatnością. Więc kiedy on przygniata mnie do ziemi tak, że moje biedne cycki płaczą rozpłaszczone pod jego przedramionami, też nie daję po sobie poznać, że w jakiś sposób mnie uszkodził.
Bójka kończy się równie prędko, co się zaczęła. Spycham z siebie Biebera, a on staje na prostych nogach i otrzepuje kolana z drobin szyszek i ususzonych igieł. Przeciera nos rękawem, przygląda się rozciągniętej smudze krwi z wolna na nim zasychającej, a potem zerka na mnie i chyba czuje ulgę, że jego nos nie jest jedynym nosem, który krwawi.
-Twój prawy sierpowy jest zawstydzający - mamrocze. - Trzeba było zwyczajnie powiedzieć, że nie pożyczysz mi pieniążków, a nie rzucać się na mnie z pięściami. 
-Ty pierwszy się na mnie rzuciłeś.
-Ja tylko wyprostowałem twój nieporadny talent do pakowania nas w tarapaty. Co ci zawinił mój samochód, że rozmazałaś go na drzewie?
-To ty, ty zawiniłeś. Gwałcąc mnie. Porywając. Traktując jak worek kartofli na wiejskim targu. Zamykając mnie w bagażniku. Każąc mi spać na podłodze w hotelowej łazience.
-Przyniosłem ci poduszkę! - wtrąca pospiesznie.
-Jeśli chcesz mnie wykończyć, po co na siłę się ze mną pierdolisz? Po co wieziesz mnie do pieprzonej Kalifornii, do pieprzonego Los Angeles, skoro jesteśmy w lesie i równie dobrze tutaj możesz poderżnąć mi gardło.
-Ale ja ci wcale nie chcę poderżnąć gardła! - krzyczy. - Chcę w końcu być bogaty, a nie skończyłem nawet ogólniaka i jedyne, co potrafię, to stanie na zmywaku, na którym nigdy nie stałem, bo jednocześnie jestem tak leniwy, że wyrzuciliby mnie na zbity pysk po pierwszym dniu, dlatego zbliżam się do trzydziestki i nadal jestem na utrzymaniu Harolda. 
-Skoro chcesz za mnie okup, po cholerę wywozisz mnie na drugi koniec Stanów?
-Nie chcę za ciebie okupu, głupia małpo. Twój ojciec to żaden Pablo Escobar, nie zapewni mi życia w luksusie i drinków z limonką zamiast cytryny.
-Więc czego ode mnie chcesz? - wrzeszczę, uderzam dłońmi w jego klatkę piersiową. Chwieje się, ale chwyta za szlufkę w moich jeansach i znów stoi prosto.
-Czegoś, za co dostanę tyle pieniążków, że nie będę musiał decydować, którą parę butów kupić, i kupię obie! -Gestykuluje w powietrzu rozbudzonymi rękoma. - Czego konkretnie, przekonasz się w Los Angeles. A teraz chodź, zanim nabiję cię na patyk i zarzucę go na ramię jak tobołek.
Ciągnie mnie z powrotem do głównej drogi, a ja nie opieram się przesadnie, bo powoli zawala się na mnie ciemność głębi lasu i jego przerażająca otoczka grozy. To las z rodzaju tych lasów, w których każdy zbłąkany zagrałby pierwszoplanowego aktora hollywoodzkiego horroru. Gdy tak idziemy kilkadziesiąt metrów, nie jestem jedyną, której głowa lata na wszystkie strony i skanuje teren. Bieber wydaje się być równie spięty zwariowaną ciszą tej nocy.
Dopiero gdy wychodzimy na jezdnię, dostrzegam swoje tragiczne w skutkach posunięcie drogowe. Maska samochodu wgnieciona jest w drzewo wysunięte na sam skraj pobocza, a księżyc oświetla wąską smugę dymu z silnika tlącą się pod bezchmurne niebo. Zagryzam wargę, gdy Bieber zatrzymuje się i wzdycha, wskazując wynik mojego impulsu, ale wkrótce przepełnia mnie złość na samą siebie, bo nie mam najmniejszego prawa przejmować się jego roztrzaskanym autem, kiedy osobiście roztrzaskał mnie samą.
Bieber puszcza moje ramię, podchodzi do samochodu, nachyla się nad pogniecioną blachą maski i całuje ją czule, szepcząc:
-Wybacz, że nie mogę zadzwonić do Link4, żeby cię stąd zabrali, ale obecnie jestem pewnie dość pilnie poszukiwany na terenie kilku sąsiednich stanów. A właściwie to miałem ci powiedzieć, że nasze uczucie się wypaliło, nie byłem ci wierny myślą, mową i uczynkiem i to chyba najwyższa pora, byśmy od siebie odpoczęli. Nie mam pieniążków na twoje zachcianki. Benzyna, nowe uszczelki, olej, płyn do spryskiwaczy. To nie są tanie rzeczy. Odezwij się do mnie, kiedy nasze mentalne uczucie przełożysz ponad dobra materialne.
Kiedy ruszam za nim międzystanową wgłąb kraju, jestem bardziej zmartwiona jego zdrowiem psychicznym niż własną emocjonalną kondycją. Gdybym nie brzydziła się jego potu, naskórka i pozostałości trądziku na czole, dotknęłabym jego czoła  i sprawdziła, czy temperatura jego ciała nie powinna wzbudzać niepokoju, przynajmniej w nim samym.
Zarzuca na ramię torbę z naszymi zmiętymi ubraniami i idzie przed siebie, wiedząc, że ruszę za nim,  bo dopóki ciemność wiąże mi opaskę na oczach, wolę trzymać się jego popapranej natury, niż błądzić po omacku wśród innych nieznajomych natur, na które natknęłabym się po drodze. Gdy wyrasta między nami odległość połowy Titanica, zatrzymuje się i zapala papierosa, czekając, aż do niego dołączę. A kiedy zmniejszam ten odstęp do paru metrów, sama przystaję i czekam, aż on na nowo pogłębi nasz dystans. To jak wspinaczka po drabinie ze wspólnym karabińczykiem.
-W takim tempie spędzimy na tym poboczu trzy kolejne noce, a ja nie mogę spać na ziemi, mam chore nerki i grozi mi zapalenie pęcherza.
-Mam w dupie twój pęcherz. Chcę tylko wrócić do domu - odpowiadam głośno. Moja pewność siebie jest zaskakująco silna, gdy idę kilkanaście metrów za nim.
Bieber zatrzymuje się, staje na linii oddzielającej pobocze od pasu ruchu i recytuje donośnie:
-Tam dom twój, gdzie serce twe. - A potem wybucha żywym śmiechem i dodaje: - Może dlatego nigdzie nie mam stałego zameldowania.
-Bo nie masz serca, ty potworze z Loch Ness.
Celuje we mnie palcem i mówi:
-Otóż smerf.
A ja przez resztę drogi ku niepoznanym autostradom Ameryki zastanawiam się, czy nie jest aby jedynym gwałcicielem w kraju, lubującym się w pełnometrażowej wersji Smerfów.
Wkrótce staje się zniecierpliwiony moim tempem, przerzuca mój bezwładny korpus przez ramię i maszeruje pod górę. Szamoczę się, ale robię to niewytrwale i niestanowczo, bo nie mam siły wskrzesić w sobie jakiejś mniej lub bardziej wyrazistej postawy obronnej. Idzie dalej, nie męcząc się wcale, albo maskując to zmęczenie w kolejnych tytoniowych oddechach. Papieros w jego palcach tli się jaskrawo w mroku nocy, uspokaja mnie patrzenie na jego czubek. Jestem tak wycieńczona nieprzespanymi dwiema dobami, że gardzę sobą za powolne przysypianie na jego twardym ramieniu. Co nie zmienia faktu, że nadal śmierdzi najgorszym złem tego świata.
W końcu docieramy do torów. Gwałtownie przytomnieje, bo nagle jestem absolutnie przekonana, że chce wrzucić mnie pod pędzący pociąg, ale uświadamiam sobie, że cokolwiek zaplanował, na pewno nie była to produkcja dżemu z moich roztrzaskanych cząstek. Stawia mnie na prostych nogach, bujna zieleń trawy łaskocze mnie w łydki odsłonięte spod jeansów 3/4. Klęka na jedno kolano i kładzie obie dłonie na torach. Przypomina wróżbitę, choć kawałki żelastwa są nieco mniej przeźroczyste niż szklana kula.
-Drżą - informuje. - A według któregoś prawa fizycznego, kiedy tory drżą, pociąg się zbliża. Co jednocześnie oznacza, że nadjeżdża nasz nowy środek transportu, którego nie dasz rady skasować na pierwszym lepszym drzewie.
Wychodzi na tory, trzymając mój nadgarstek w palcach, a może trzymając się mojego nadgarstka palcami. Rzeczywiście pociąg nadjeżdża od wschodu, okrągłe światła przymocowane są do lokomotywy jak para błyszczących w oddali oczu. Jestem coraz bardziej przerażona perspektywą śmierci na torach, gdzieś na amerykańskim zadupiu, kawałek drogi za stolicą, bo Bieber stoi sztywno na torach i ani myśli pozwolić zejść z nich któremukolwiek z nas. Przełykam ślinę, gdy pociąg się zbliża. Dokonuję pobieżnego rachunku sumienia, przepraszam za wszystkie grzechy i grzeszki, mówię, że za erotykę nie muszę przepraszać, bo Bieber był moim archaniołem Gabrielem w kwestii jakiejkolwiek cielesności i skutecznie ją ode mnie odpędzał. A potem zamykam oczy, bo jestem prawie pewna, że kiedy nie zobaczę bólu, nawet nie zdążę o nim pomyśleć.
Ale nie dzieje się nic bolesnego. Długie światła lokomotywy chwytają nas już z daleka, maszynista ma czas, by wyhamować i zatrzymać się parę metrów przed nami, zakrwawionymi i wyglądającymi jak pradawne ofiary wojny secesyjnej po nocnej bójce w lesie. Maszynista wyskakuje z lokomotywy, przekrzywia i dotychczas przekrzywioną czapkę i rozpoczyna krzykliwy monolog o braku odpowiedzialności za życie otrzymane od Boga, który Bieber tłamsi u kresu słowami:
-Dwa bilety do najdalszego miejsca na południowy zachód.
Tym sposobem lądujemy w wagonie piątym bezprzedziałowym, na miejscu czternastym i piętnastym, na mnie przypada siedzenie pod oknem, ponieważ Bieber obawia się posadzenia mnie na miejscu bliżej korytarza, mimo że i tak decyduje się nie puszczać mojego nadgarstka, powoli siniejącego pod obręczą jego palców. Ze stu cząstek mojej nienawiści do niego zostaje tylko dziewięćdziesiąt dziewięć, kiedy w wagonie restauracyjnym kupuje mi paczkę paluszków z sezamem i stuprocentowy sok pomarańczowy ze stuprocentowego zagęszczonego koncentratu pomarańczowego.
Jestem tak zmęczona, że moje zmęczenie nie dba o to, w jaki sposób zostanie rozładowane. Wiem, że zasypiam, dopiero wtedy, gdy się budzę. Nie był to sen z rodzaju tych snów, które regenerują siły i przywracają człowiekowi względnie człowieczą naturę, bo gdy otwieram oczy, mogłabym przysiąc, że nic się nie zmieniło. Za oknem nadal króluje noc, pociągiem nadal trzęsie, klimatyzacja nadal zamraża mi włoski w nosie, a Bieber nadal oddycha tym samym powietrzem. Jednak zmienił się nacisk jego ramienia na moje. Albo nacisk mnie na niego.
Prostuję się jak sparzona olejem z McDonalda, gdy uświadamiam sobie, że opieram się policzkiem o jego mięsień wokół niemowlęcej szczepionki. Do oczu napływają mi łzy, bo czuję na węch jakiś rodzaj zdrady bez ewentualności wybaczenia mi jej w moich własnych oczach. Spoglądam na niego, początkowo jestem zdziwiona, że milczy, kiedy może dopiec mi tysiącem elokwentnych metafor stworzonych na potrzeby właśnie tej jednej chwili. Ale on śpi. Powiem więcej - znów zaczął chrapać. Jego dłoń z mojego nadgarstka spadła na wzgórze kolana, ale nie jest na nim zaciśnięta, więc kiedy wchodzę obiema stopami na fotel, po prostu spływa na siedzenie. 
Chociaż jedziemy środkiem lasu, ja widzę tunel, a w tym tunelu rozbłysnęło tysiące ledowych jarzeniówek. Staję na podłokietnikach o obu jego stronach, a potem z wdziękiem, o ile osoba w stanie tak silnego stresu i nieobniżonego poziomu zmęczenia może dysponować jakimś wdziękiem, opadam na podłogę. Rozglądam się po wagonie. Jestem rozpalona wściekłością, gdy nie dostrzegam prócz nas żadnego żywego ducha, który mógłby unieść swoją pelerynkę i pozwolić mi się pod nią wślizgnąć.
Biegnę do końca wagonu i jest mi już prawie dobrze, już prawie czuję, że rozwinęłam cały kłębek włóczki, którym jestem związana z Bieberem. Ale gdy tylko docieram do drzwi kończących wagon i naciskam guzik otwierający, w powietrzu unosi się irytująca trzytonowa muzyka informująca wszystkich porywaczy, że ich ofiary właśnie dają nogę. W każdym razie mój porywacz został poinformowany.
Zrywa się raptownie z fotela, pędzi za mną jak gepard przez sawannę albo inne miejsce, w których gepardy zwykle ścigają kulawą zwierzynę. Ma siódmy bieg albo kosmiczne przyspieszenie, bo dopada mnie już w przejściu między dwoma wagonami, a ja, zauważywszy otwarte okno, uznaję, że wyskok przez nie jest jednym procentem wspomagającym moje szanse ucieczki. Więc skaczę, napinając wszystkie mięśnie i kuląc podbródek do szyi w chwili oprzytomniającego zetknięcia z ziemią. Przez chwilę czuję się jak jajko w occie, niezniszczalne, ale wystarczy, że adrenalina wyparowuje z mojego ciała, a zaczynam odczuwać ból potłuczonych skorupek.
Nie przewidziałam jednak, że Bieber będzie tak zaślepiony wizją jakichś pieniążków, które może za mnie otrzymać, by wyskoczyć przez to samo okno tuż za mną. Jego skorupki są twardsze, więc prędzej podnosi się z ziemi i chwyta mnie za kostkę, która wraz z nogą jak wąż próbuje wyślizgnąć się z dala od niego. Kiedy płaczę, przytrzymywana przez niego miażdżącym uściskiem, piasek pod moją twarzą zmienia się w błoto, a w splątane włosy wkrótce zaczną zlatywać się ptaki, wabione wizją gniazda z naturalnego ludzkiego włosia.
-Będę ci przesyłała dziesięć procent każdej mojej pensji. Dożywotnio - chlipię, ocierając łzy w źdźbła trawy - tylko pozwól mi wrócić do domu. Do rodziców. Do Sary. Do Joego.
-Pipkaj się, szczeniaro. Jeśli zaproponujesz mi siedemdziesiąt pięć procent i spiszemy to u notariusza, zastanowię się, czy w drodze powrotnej zahaczymy o Los Angeles, czy tylko o Las Vegas. A teraz nie wierć się, muszę gdzieś upchnąć swojego wkurwa, a ty leżysz najbliżej.
Czuję, jak jego ręce wdrapują się po spodzie moich ud, kiedy leżę w rowie przy torach na brzuchu. Chwytają mnie w biodrach, a palcami wślizgują się pod obwód jeansów. Szarpię się i skrzeczę, gdy ciężar jego ciała na moim jest coraz silniejszy. Przypomina okręt kapitana Salazara z ostatniej części Piratów z Karaibów - powoli mnie konsumuje, rozwiera paszczę i przeżuwa. Mój krzyk słychać tam, skąd przybyliśmy i tam, dokąd zmierzamy.
Jednakże jeszcze głośniej słychać wystrzał z pistoletu gdzieś we względnie bliskiej oddali. 
'Jestem tutaj', próbuję krzyknąć. 'Strzelajcie między oczy, jednym wprawionym naciśnięciem spustu', próbuję znowu.
Ale w rzeczywistości oboje zamieramy w tej niefortunnej, piętrowej pozycji, gdzieś w rowie kolejowym za Waszyngtonem.






~*~



przepraszam, że znowu tyle to trwało. zakochałam się i kompletnie nie szło mi pisanie rozdziału obdartego z uczuć, kiedy najchętniej napisałabym romans stulecia ;(
następny rozdział prawdopodobnie w środę (chcę dodać w swoje urodziny), zobaczymy czy uda mi się jakkolwiek skupić 
jakoś nie zwykłam dziękować, więc teraz dziękuję za gwiazdkogłosy, chmurkokomentarze i oczkowyświetlenia xx

3 komentarze:

  1. o jezusku !
    sztosik serio
    chyba się zakochałam w tym opowiadaniu!

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetne 😍 Ten Justin jest poprostu za.je.bi.sty ❤❤❤❤

    OdpowiedzUsuń
  3. Aaaa, jesteś mistrzynią w pisaniu !
    Każdy blog jest cudowny, ale ten przeszedł już samego siebie <3
    Uwielbiam !!
    Pozdrawiam , Alex.

    OdpowiedzUsuń