ankieta po lewej stronie bloga, takie małe przypomnienie xx
Na ostatnim leśnym parkingu przed Waszyngtonem, gdzie koleiny sięgają jądra Ziemi, Bieber wyswobadza mnie z bagażnika. Żeby nadać moich ruchom piąty bieg, chwyta za kołtun, w który splątane są moje włosy, bo wielogodzinna podróż między zapasowym kołem i samochodową apteczką nie służy dobru fryzury, i wyciąga ruchem całkiem obdartym z delikatności. Kwiczę jak zarzynane prosię. Ląduję na zapiaszczonych betonowych płytach, przyparta do zamkniętego w międzyczasie bagażnika. Nogi Biebera sterczą wbite w ziemię po obu stronach moich bioder, jego twarz wisi nade mną jak chmura. Ciągnie mnie za włosy i zadziera moją głowę. Oczy ma w kolorze jesiennej kory dębu, dwudniowy zarost obsypuje jego podbródek, kości szczęki i ich wyżyny zachodzące na policzki. Brwi ma krzaczaste, a rzęsy tak długie, że niemal łaskoczą mnie w czubek nosa.
Myślę, że wiem już, jak wyglądał szatan, który wyciągnął do Ewy łapę z jabłkiem. Widzę w nim diabła. Zerkam w dół. Diabelski ogon plącze mu się za plecami.
-Witamy w dystrykcie Kolumbii. Jak minęła podróż? - pyta z tym psychicznym entuzjazmem, który do całej góry strachu dokłada jeszcze chorągiew na szczycie.
Próbuję wtopić się w blachy auta, mimo że czarny lakier jest wciąż nagrzany zachodzącym słońcem i rozdartym czerwienią niebem.
-Dzięki twojej nieumiejętnej 'akcji uciekinierskiej' wzbogaciliśmy się o dwieście dolarów, więc możemy zaszaleć i przenocować w hotelu w Waszyngtonie, i na domiar tych luksusów upoluję ci coś na kolację. Z wdzięczności powinnaś całować mnie w duży palec u prawej stopy.
Chciałabym zwymiotować mu na buty. Problem w tym, że żołądek mam tak pusty, że jego ścianki zaczynają do siebie przysychać.
-Przebierz się. - Rzuca mi pod nogi sportową torbę. - Wyglądamy jak młoda para, w której tylko ja cenię sobie wygodę.
Robi krok w tył, dołącza do jednej stopy drugą i przez chwilę stoi w pozycji tancerki czekającej na notowania jury. Klękam na ziemi, nie odrywając od niego wzroku. Widzi mój niepokój, więc robi wszystko, by podkręcić jego moc wyjściową. W przerwach między wychylaniem krańca języka przez usta i wirowanie nim między górną i dolną wargą, chwyta się za krocze i masuje przez jeansy. Jest wniebowzięty, kiedy dwie łzy turlają się po moich policzkach, po jednej z każdego oka. Jego kręgosłup moralny jest tak powykrzywiany, że dziwię się, jakim cudem udaje mu się chodzić prosto.
Znajduję w torbie jeansy i koszulkę z logo licealnej drużyny koszykarskiej, w której gra Joe. Na wspomnienie o nim ściska mnie w sercu i myślę, że nawet jeśli w tym sercu nigdy nie było miłości do niego, to z pewnością jest przepełnione wdzięcznością za jego miłość.
-Wsiądź do samochodu - mówię. - Chcę się przebrać.
-Rola wydającego polecenia przypadła w udziale mnie, nie tobie. Poza tym, ptysiu, widziałem cię już nago. Może nie wtedy, kiedy tak doskonale się bawiliśmy, bo wystarczyło, że zdarłem z ciebie majtki. Poza tym byłaś płaska jak autostrada między Bostonem i Waszyngtonem. Twoje sutki wystające z żeber raczej nie bardzo by mną poruszyły.
Płaczę coraz mocniej. Obok moich stóp piasek zmienia się w błoto. Nie przestaję patrzeć w bagno w jego oczach. Pływają w nim paskudne ropuchy, żabi skrzek i tłuste wąsate sumy.
-Co czujesz, znęcając się nade mną jak dzika bestia? - pytam ochryple.
-Czuję się jak podczas kąpieli w kozim mleku, miło że pytasz. Gwałcąc cię, było mi nieco przyjemniej. Jakbym siedział pod kocem w bujanym fotelu i popijał ciepłe mleko z miodem. Twoje prawe ucho pachniało sokiem z wiśni i mięty. Nie bierz tego do siebie, to nic osobistego, po prostu miałem w majtkach pilną potrzebę, a ty się napatoczyłaś. A mówią, że Bóg kocha wszystkich ludzi. Co za brednie. Wygląda na to, że ty jesteś jakąś jego wpadką. I to też nie jest nic osobistego, więc nie bierz tego do siebie. Średnio co trzecie dziecko jest wpadką. Jestem ciekaw, ile mam dzieci, ale wygląda na to, że każde z nich jest tym co trzecim.
-Jesteś ojcem? - pytam słabo, orientując się, że jego geny z upośledzonymi powyginanymi chromosomami mogą się rozprzestrzeniać po świecie.
-A bo ja wiem? Nie zawsze się zabezpieczam, więc niewykluczone, że jakaś baba się przeze mnie roztyła. Ale wiesz, jeśli jakiś bachor z moim kodem genetycznym stanąłby kiedyś w progu mojego domu, zakładając, że pewnego dnia będę na tyle bogaty, żeby kupić sobie dom, powiem mu: masz tu dolara, kup sobie pączka z marmoladą i nie kręć mi się więcej koło dupy.
I nagle, kiedy już myślę, że sadysta godzący we mnie zmienił się w sadystę godzącego ogółem w całe ludzkie istnienie, Bieber postępuje krok ku mnie i szybkim ruchem odpina zamek mojej sukienki umiejscowiony na plecach, a ta opada z wietrznym westchnieniem u moich kostek, bo nie ma ramiączek ani rękawów, na których mogłaby się zaprzeć. Przez ułamek sekundy stoję przed nim w samych białych bezszwowych majtkach, bez stanika i czegokolwiek, co dawałoby chociaż złudzenie nagości mniejszej, niż w rzeczywistości jest. Prędko przykładam dłonie do mostka i nadgarstkami przykrywam piersi, a pozostałości tuszu do rzęs spływają ze mnie rzekami długimi jak Amazonka związana z Nilem.
-No - stwierdza krótko, drapiąc się w kark. - Teraz przynajmniej masz pomarańcze zamiast karłowatych mandarynek. A może grejpfruty - ciągnie, przechylając głowę. - Nie, zostańmy jednak przy pomarańczach. Ale dorodnych. Wiesz, że nie znoszę słowa "cycki"? Brzmi tak prymitywnie. Jak u krowy na pastwisku. I, hejże, dlaczego ty wciąż jesteś golutka? Kazałem ci się ubrać. Chyba że wolisz zawojować stolicą toples.
Ubieram się tak prędko, że aż wzniecam kurz z asfaltu. Nie mam czasu schylać się raz jeszcze i szukać w torbie stanika. Jestem wystarczająco przerażona samą myślą, że kiedy odwrócę się do niego plecami, by wciągnąć na korpus T-shirt, zaznajomi się z moimi nagimi łopatkami. W spodnie wskakuję równie szybko, nie poprawiam nawet gumki majtek wrzynającej mi się w pachwinę. Upycham do torby białą sukienkę, zapinam zamek drżącymi palcami, całe dziesięć sztuk trzęsie się jak meduza na rodeo.
-Wsiadaj - rzuca nieporuszony. Tym jednym mogę się pokrzepić. Najwyraźniej fantazjowanie o mnie sprawia mu większą radość niż upijanie się mną na żywo.
Łapię za klamkę w tylnych drzwiach, teraz już cała będąc przedstawicielką meduz na rodeo. Strzepuje moją dłoń, mówiąc:
-Z przodu. Chcę mieć na ciebie oko. Poza tym, sutki fajnie sterczą ci spod koszulki.
Zimny pot oblewa całą mnie, nawet stopy, między małym palcem a czwartym od lewej.
-Myślałem kiedyś o kolczykach w sutkach, ale, słodki Jezu, lubię znęcać się nad innymi, nie nad samym sobą. Masochizm mnie nie kręci.
-A szkoda - mruczę pod nosem.
Skórzana tapicerka na fotelu pasażera jest twarda, niepoobdzierana i niewciśnięta głębiej w fotel. A to oznacza, że pasażerów wozi sporadycznie. Tak jak i sporadycznie sam gdziekolwiek jeździ pomiędzy wizytami w więzieniu stanowym a wyciąganiem od Harry'ego dolarów na benzynę. On również wsiada, prędko zamyka drzwi autopilotem. Odwracam twarz do szyby, wyciągam szyję i daję mu do zrozumienia, że oddam prawą nerkę za uchylone okno, bo jestem podduszana jego intensywnym zapachem i oparami energetyków, po których puszki walają się na wycieraczce. Podkurczam nogi na fotelu, wciągam je na siedzenie wraz z białymi trampkami. Bieber wychyla się, ściąga mi je ze stóp i rzuca na podłogę auta, jeszcze zanim ruszamy z kolejnego przerażającego parkingu w lesie.
-Kim chcesz być? - pyta, zapalając papierosa. Dopiero wtedy uchyla okno, ale wyłącznie po swojej stronie. - W hotelowej recepcji wypadałoby, żebym jakoś cię przedstawił, a nie wypada mi powiedzieć, że uprowadziłem cię z drętwego jesiennego balu. Zdaje mi się, albo to jakaś świętość. Ale skoro bal jesienny, to ile masz lat? Osiemnaście? Dziewiętnaście?
-Siedemnaście - odpowiadam łamiącym się głosem.
-O w dupę, nieletnia. Całe życie pod górkę. Chyba też jestem jakąś bożą wpadką. Powiedziałbym, żebyś przybiła mi piątkę, ale pewnie jesteś nieco zniesmaczona na samą myśl o dotknięciu mnie, więc przybij chociaż łokieć. - Dźga swoim mój. Jest mi równie źle, jak gdybyśmy przybili piątkę. Tak czy owak, przykleił się do mnie jego martwy naskórek. - Ale poważnie, myślałem, że masz osiemnastkę.
-Czy to oznacza, że zawrócisz i odstawisz mnie z powrotem do domu? - pytam naiwnie.
Patrzy na mnie jak na pryszcza przed randką.
-To nie poród, wody nie odejdą ci szybciej - orzeka. Patrzę na niego przerażona. Wzdycha jak lokomotywa parowa. - Próbuję powiedzieć, że termin naszej wycieczki krajoznawczej jest ściśle zaplanowany. Zwłaszcza że do Los Angeles zostało nam jeszcze dwa i pół tysiąca mil.
-Dokąd? - piszczę, jakby orzech włoski utknął mi w przełyku.
-Do Los Angeles. To takie miasto w Kalifornii, gdzie rosną palmy i gdzie urodził się Leonardo DiCaprio. Czego was uczą na tej geografii? - Wzrusza ramionami w geście pełnej dezaprobaty. - I przypominam, że nadal nie odpowiedziałaś na moje pytanie: kim chcesz być? Siostrą, żoną, matką, ciotką? Jakoś muszę cię przemycić. Chociaż jeśli wynajmiemy pokój w hotelu na jedną noc, chyba zostaniesz zakwalifikowana do jedynej rozsądnej kategorii. Co swoją drogą jest całkiem bezsensowne, bo gdybym chciał wykupić sobie miednicę jakiejś pani na kilka godzin, co również swoją drogą planuję zrobić, nie płaciłbym specjalnie za pokój w hotelu. Mało jest miejsc na ziemi? Samochód, kibel na stacji metra, chodnik. Irytuje mnie ludzka rozrzutność.
Chociaż jestem zmęczona i z wycieńczenia poci mi się czoło i kark, mój organizm wie, że sen byłby samobójstwem, po które nie sięgam przez wzgląd na kwestie moralne. Przesuwam się na kraniec fotela, by minimalna odległość między naszymi ciałami była odrobinę mniej minimalna. Garbię się, bo nie chcę, żeby spod koszulki wybijały się moje sutki, bo nie chcę, żeby którekolwiek z jego oczu na mnie łypało, bo nie chcę sprawiać wrażenia dumnej i dzielnej, bo nie chcę, żeby on taką we mnie widział, bo jestem z całą stanowczością przekonana, że puściłabym kolorowego pawia, gdybym zaczęła przypominać lafiryndę zarażoną syndromem sztokholmskim, choćby w kwestii reprezentacji własnego 'ja'.
W tle leci cicha muzyka, już nie płyta, a radio nadające ze stolicy. Trzymam się drzwi i patrzę przez przednią szybę, bo kiedy zerkam w boczną, czuję mdłości przez zmieniający się pędem krajobraz za oknem. Jestem jak pies doktora Dolittle'a cierpiący na przewlekłą chorobę lokomocyjną.
Zerkam na jego prawy profil. Wygląda nieco inaczej, niż go zapamiętałam. Jak Dziki Bill Wharton z Zielonej Mili na wstępie więziennej kariery: spokojny z zewnątrz, ale wewnątrz jak butelka Coli zrzucona z Empire State Building. Jego psychika wychyla się przez czaszkę i machając rączką w różowej rękawiczce, krzyczy: "jestem wykrzywiona jak plecy wielbłąda".
-Powinniśmy się przesiąść - mówi nagle. - Lewy profil mam lepszy, a ty wgapiasz się w mój prawy.
-Wcale na ciebie nie patrzę - odpowiadam, a dystans w moim głosie jest tak głośny, że tracę słuch na jedno ucho.
-Patrzysz, patrzysz. To twoje dziewicze spojrzenie prawie przepala mi policzek.
-Przez ciebie, zwyrodnialcu, nie jest już dziewicze - szczekam. Tak właśnie brzmię: koktajl pudla z yorkiem.
-Ta twoja dbałość o szczegóły jest nieco przesadzona.
-Zgwałciłeś mnie.
-Nie ciebie pierwszą i nie ostatnią. Ale tylko ty okazałaś się na tyle drętwa, żeby zakleszczyć mnie w jakimś śmiechu wartym przytułku dla ludzkich glizd. Inne mówiły tylko: "nigdy ci tego nie zapomnę", a ja na to: "było aż tak dobrze?", i sprawa rozchodziła się po kościach. Jaki problem mają ze sobą twoje kości?
-Ty nawet nie czujesz, że zrobiłeś coś złego.
-Człowiek jest maszynką do robienia złych rzeczy. Na przykład kiedy dłubiesz w nosie. Albo bierzesz z McDonalda drugi ketchup, kiedy do frytek przysługuje ci tylko jeden. Albo kiedy wkładasz sobie palce w majtki. Bóg na wszystko patrzy. Myślisz o tym, gdy wypluwasz na trawnik gumę, wiedząc, że będzie się rozkładać przez następne 5 lat? Zgwałciłem cię, ale pomyśl o tym w inny sposób. Zyskała na tym planeta Ziemia. Ty nie żułaś w tym czasie gumy, a ja nie paliłem papierosa. Czysta ekologia.
-Ale nieekologicznej jest to, że chusteczki higieniczne, w które później płakałam, będą się rozkładać kolejne piętnaście tysięcy lat. Nieekonomiczne jest to, że twoja rozprawa sądowa kosztowała państwo kilkaset dolarów. A już całkiem niemoralne jest to, że masz czelność rozmawiać ze mną o gwałcie jak na debacie przed wyborem nowego ministra środowiska - mówię podniesionym skrzeczącym głosem. - Co jest z tobą nie tak? której
-A bo ja wiem? To pewnie gazy cieplarniane i zanik warstwy ozonowej.
Stwierdziłam, że dalsza rozmowa z nim jest upokorzeniem dla mojej inteligencji. Nie wymieniamy się ani słowem przez następną godzinę, kiedy to przedziera się przez wieczorny Waszyngton i wygląda przez wszystkie szyby jak na autokarowej wycieczce objazdowej, podczas której przewodnik mówi przez głośnik, by wszyscy spojrzeli w prawo, a wszyscy patrzą, bo patrzenie w prawo jest wliczone w cenę. Monumentalność budynków jest coraz bardziej skromna, dzięki temu wiem, że zbliżamy się do zachodnich obrzeży miasta. Bieber wjeżdża na parking przydrożnego hotelu na przedmieściach, u wjazdu do Arlington. W ciemnościach nocy światła w hotelowych pokojach wyglądają jak zbiór figur geometrycznych rozrzuconych w powietrzu. Zanim wysiadamy, łapie mnie za kolano, obejmuje całe dłonią rozczapierzoną jak kapelusz meduzy, palce wciska w rzepkę i ścięgna po bokach. Wiem, że chce, bym na niego spojrzała, ale jako że nie zamierzam być kropką nad jego literą, przecinkiem w jego zdaniu ani nawiasem wyjaśniającym, udaję, że nie czuję, jak miażdży mi kość. Zniecierpliwiony, wpycha mi dłoń między nogi i przyciska opuszki do zszycia moich jeansów. n
-Spójrz na mnie, zanim będziesz miała orgazm. Nie chcę patrzeć, jak wykręca ci twarz - mówi znużony. - Wejdziesz tam razem ze mną i postarasz się udawać grzeczną dziewczynkę najlepiej jak potrafisz . W przeciwnym razie krzywda stanie się nie tylko tobie, ale i recepcjonistce. Jeśli zrozumiałaś, wypchnij do mnie bioderka. Nie krępuj się. Dziewczynki nie spuszczają się w majtusie, nie pobrudzisz mi fotela.
Wypadam z samochodu, kiedy czuję w gardle żółć z żołądka wiercącą kratery w moim przełyku. Wymiotuję w hotelowych rabatkach,pochylona tak, że moje nogi tworzą z plecami kąt prosty.
Bieber bierze torbę z tylnego siedzenia, chwyta mnie pod ramię jak babcia w niedzielę przed mszą. Prowadzi mnie do hotelu, zdaje się wcale nie wyczuwać mojego oporu. Hol jest przestronny, ale ciemne wnętrze i boazeria na ścianach kurczy go, jakiś klaustrofobiczny niepokój huczy mi w piersi. Bieber opiera się o ladę na recepcji, nie wyplątując mojej ręki ze swojego zgięcia łokciowego, więc jestem przyparta do blatu tak samo jak on, tylko pod zastanawiającym kątem i zakrzywieniem.
-Jeden pokój - mówi oszczędnie. - Jedna noc. Jedno łóżko. Z góry. Gotówką. Nie potrzebujemy szampana. Ze śniadaniem. Plus parking. Jedno BMW. Koleżanka zarzygała kwiatki. Które piętro? na twarzy
Recepcjonistka z przygłupim wyrazem zmęczenia i zauroczenia na twarzy podaje Bieberowi formularz rezerwacji pokoju i kładzie na ladzie klucze. On uzupełnia dane, nazywając się Gideonem Crossem, czego recepcjonistka wcale nie uznaje za przejaw fascynacji literaturą erotyczną. Odwraca kartkę, zapisuje na krawędzi ciąg cyfr, a potem chwyta mnie mocniej, jakbym i bez tego mogła poruszyć ręką, i ciągnie w stronę schodów, co wydaje mi się dobrym rozwiązaniem, bo ataki paniki w windzie są czterokrotnie częstsze niż ataki paniki na schodach. Wchodzimy na półpiętro, on rześki i wartki, ja ciągnąca się po stopniach jak flak po parówce. Idzie i chichocze, a ja jestem tak zdenerwowana jego nastrojem, że przez przypadek pytam, czemu ten nastrój zawdzięcza.
-Zapisałem tej krowie numer - mówi o ciągu cyfr na formularzu rezerwacyjnym. - Numer Harolda. Kolejny raz. A on ma takiego wkurwa, kiedy w środku nocy dzwonią do niego rozognione kocice, że zmienia numer przynajmniej raz w miesiącu. I pulsuje mu żyłka na czole. I chodzi po domu, mrucząc: "ja pierdziele" i "ja pierdziele", bo boi się kary boskiej za twarde przekleństwa. Jest jak uroczy pączek z dziurką. Albo muffin.
Mam pewne przypuszczenia co do jego orientacji seksualnej, a w każdym razie przypuszczenia w kwestii jej różnorodności, ale się nimi nie dzielę.
Pokój, do którego ciągnie mnie za krótki rękaw T-shirtu, rozpoczyna się drzwiami otwieranymi podłużnym kluczem pustym wewnątrz metalu, na końcu korytarza, na prawo od doniczek z paprociami posiadającymi problem pasożytniczy. Przelatuję przez próg jak po pchnięciu kulą, Bieber zapala żarówkę i spływa na mnie ogrom szaf otaczających trzy z czterech ścian pomieszczenia. Bieber prowadzi mnie dalej, do łazienki wtopionej w pokój. Nie boję się bardziej ze względu na to, że jesteśmy w łazience. Boję się tak samo, kiedy jesteśmy sami w pokoju, w samochodzie, w Waszyngtonie czy w ogóle na tej samej planecie.
-Potrzebuję seksu - mówi stanowczo. Muszę mieć oczy wielkie jak kratery na księżycu, bo prędko dodaje: - Nie, nie z tobą. Kwiczałabyś z bólu jak zarzynane prosię. - Minę ma znużoną, nie wiem, czy jest zmęczony mną, czy po prostu doskwiera mu życie. - W każdym razie muszę wyjść. Nie będzie mnie raptem parę minut, wiedz, że wciąż stoję pod hotelem i patrzę w okna. Nie próbuj się wymykać. Na zachętę powiem ci, że każda twoja próba będzie nieco dymna.
Nie rozumiem, o czym mówi, dlatego jedynie patrzę zlęknionymi oczami, jak wydobywa z kieszeni paczkę papierosów, zapala jednego i nie sprawdza, czy hotel posiada czujnik dymu. W łazience zaczyna się robić duszno, próbuję nie kaszleć, próbuję też nie mrugać, ale wysuszone oczy same zachodzą łzami. A potem wiadomym jest, że i tak będę płakać, bo Bieber kuca obok mnie, siedzącej na podłogowych kaflach. Jego dłoń odgarniająca moje włosy na jedno ramię sprawia, że zamarza mi całe ciało. A potem nagle wybucha obrzydliwym gorącem, kiedy przytyka kraniec papierosa do skóry za moim uchem. Krzyczę. Między otwarte szczęki wciska swoją dłoń, zatyka mi usta, pozwalając ugryźć się w kość kciuka. Wyciera dłoń mokrą od moich łez i śliny w moją koszulkę.
-W razie gdybyś miała jakiekolwiek wątpliwości w kwestii mojej pamięci, nie zapominam o rzeczach istotnych. A uświadomienie cię, że kary cielesne to mój konik, jest rzeczą absolutnie istotną. Nie baw się bzdurnymi sztuczkami, ptysiu, bo kiedy zabraknie na twoim ciałku miejsc niewidocznych, zacznę dostrzegać te widoczne, a wypalam dwie paczki dziennie.
Wychodzi, zostawiając mi dwa papierosy i zapalniczkę. Mówi, że poczułby się niezręcznie, gdyby zaproponował mi papierosa, a ja odmówiłabym tylko dlatego, że propozycja wypływa od niego. Kiedy jestem pewna, że nie ma go w pokoju, zapalam papierosa, zapalam dwa na raz, mam nadzieję, że zaduszę się w tej klitce bez wentylacji i kiedy wróci, uwolniony od seksualnego napięcia, znajdzie na podłodze w łazience moje sflaczałe ciało obłożone popiołem jak ramką.
Ale nic się takiego nie dzieje, a kiedy wraca do pokoju, nie jest sam. Towarzyszy mu młoda dziewczyna o zmysłowych krągłościach i blond włosach sięgających dołeczków Wenus odsłoniętych spod krótkiego topu, tuż nad pośladkami. Obserwuję ich zza uchylonych drzwi, kiedy błyszczą w świetle lampy wiszącej pod sufitem na długim ozdobnym łańcuchu. Głowa Biebera zaczepiona wysoko na szyi prawie zahacza o żyrandol, gdy maszeruje wgłąb pokoju z kobietą przed sobą, dłońmi na jej biodrach i grymasem na twarzy, gdy ta obcałowuje jego szyję jak pośladki niemowlaka po pierwszej kupce. Kąsa go w obojczyk, a on robi wymowne miny do sufitu, czekając, aż ona się naje.
Czuję zniesmaczenie, oglądając to erotyczne widowisko, mimo to nie mogę oderwać wzroku. Mam nadzieję, że wychwycę jakiś krępujący element jego zachowania, choćby kwiknięcie zamiast jęku, cokolwiek, czym mogłabym szantażować jego męskie ego, którego do tej pory zdawał się nie mieć wcale.
Dostrzegam dystans, z jakim do niej podchodzi. Nie całuje jej, nie dotyka tak, jak ja chciałabym być dotykana, kiedyś i przez kogoś. Zanim popycha ją na łóżko, zdejmuje z niej bluzkę, ale robi to na tyle nieostrożnie i nieczule, że słyszę pękanie szwów. Barbie leci na świeżą hotelową pościel, on szybuje zaraz za nią i kończą na prostokątnym lotnisku zawieszonym na czterech nogach trzy ćwiartki metra nad ziemią. Ich ubrania fruwają jak motyle w terrarium, niemalże nie jestem w stanie rozróżnić dokładnych faz tego zamieszania. Dopiero kiedy zaczynają się pieprzyć, co sygnalizuje skowyt bólu dziewczyny, chwytam ich tępo.
Siadam pod ścianą w łazience, pod tą samą, w którą wklejone są drzwi. Siedzę odwrócona plecami do pokoju, do ich szaleństwa, w którym jednak nie chcę uczestniczyć, nawet gdyby do końca miało to być wyłącznie uczestnictwo wzrokowe. Jestem jednak bezwłasnowolnym uczestnikiem słuchowym. Słyszę, jak łóżko skrzypi pomimo swej nowości, jak powietrze w pokoju przestaje się poruszać, żeby nie narazić się na gniew Biebera, ale przede wszystkim słyszę ją: skrzek, skowyt, krzyk i próba stłumienia tego wszystkiego w poduszce. Zdecydowanie nie brzmi jak szczęśliwa zdobycz młodego przystojnego mężczyzny schwytana dla wariackiej przyjemności obu stron. Nie wiem, jak powinien brzmieć ten właściwy jęk zachwytu, wiem jednak, jak nie powinien brzmieć. Nie powinien brzmieć jak stare prześcieradło rozdzierane na strzępy przez tuzin rąk szarpiących zewsząd.
Paradoksalnie gwałcił ją za jej przyzwoleniem. Oczywiście wierzę, że gdyby wcześniej spisali jakąś umowę, w której warunkach byłoby wytłuszczone, do jakiego poziomu delikatności stosuje się Bieber, Barbie zapomniałaby, jak postawić na kartce swój podpis.
Kiedy kończą - czyli kiedy kończy Bieber, bo koniec blondynki jest tak nieprawdopodobny, że aż mam ochotę zapukać w swoje czoło - dziewczyna prędko wydostaje się spod muskularnego ciała, a i to ciało nie przytrzymuje jej dłużej pod sobą. Zakłada spodnie i stanik, wychodzi na korytarz bez butów, a zmiętą z kurtką koszulkę trzyma w pięści przy piersi. Wychylam się i zerkam na zakrzywienie podłogi hotelowej: łzy wypuszczone jeszcze w łóżku, teraz wiją się za nią do drzwi. Żegnam ją cichym mrugnięciem i przerażona odwracam się na powrót do wnętrza łazienki, myśląc: kolejna.
Nie mogę się uspokoić po męskim akcie bestialstwa, którego byłam naocznym świadkiem i duchowym odbiorcą. Wciąż siedzę na podłodze, obejmuję kolana ramionami, kołyszę się nieco na boki. Jestem tym bardziej przerażona, kiedy w pięć minut po całym zajściu dobiega mnie zza ściany głośne nosowe chrapanie, przerażona o tyle, że jego pierś przed momentem przyciśnięta do jej gorącej i drżącej piersi, jeszcze nie wystygła. A teraz śpi. Jakby ten akt na wpół kontrolowanej przemocy był sytą kolacją i buziakiem na dobranoc.
Nie mam czasu użalać się nad losem własnowolnie skrzywdzonej Barbie i pozwalam, by sama się nad nim poużalała. Wymykam się z łazienki przez szparę w drzwiach, zbliżam się na palcach do łóżka. Bieber śpi w geometrycznym środku, jak foka w okresie godowym rozłożona na plaży. Proszę podłogę o nieskrzypienie i sunę po wykładzinie do drzwi. Następnie proszę o to samo klamkę i drzwi, i futrynę, ale wszystkie te prośby mogę zebrać w garść i schować w kieszeń, bo drzwi są zamknięte, a klucz nie wystaje z zamka i nie zachęca, by przekręcić go raz czy dwa. Na wdechu klękam przed torbą Biebera, obmacuję kieszenie jego jeansów i bluzy, marzę o tym, by natknąć się na krótki metalowy pałąk i wywiercić nim sobie przejście na drugą stronę tego koszmaru. Odpinam zamek torby, wiruję dłonią w wygniecionych ubraniach i nagle natykam się na chłód metalu, jednak znacznie obszerniejszego i cięższego niż klucz.
Wyciągam pistolet, pociesza mnie myśl, że niegdyś trzymała go ciepła i opiekuńcza dłoń ojca. Mam w głowie kalkulator. Prędko przeliczam, ile lat grozi mi za morderstwo przy użyciu broni palnej z uwzględnieniem mojej niepełnoletniości, wcześniejszej niekaralności i zrozumiałego rozchwiania emocjonalnego. A potem, kiedy uświadamiam sobie, że tego dnia miałam w ustach tylko język i łzy, uznaję, że w więzieniu dostanę przynajmniej trzy ciepłe posiłki, i postanawiam popełnić zbrodnię.
Gdybym trzymała w dłoniach ołówek, nakreślona linia przypominałaby linię życia pacjenta z galopującym sercem, tak bardzo trzęsą się i podrygują. Podchodzę do łóżka raz jeszcze, teraz od strony stóp w białych skarpetkach, wyciągam przed siebie wyprostowane w łokciach ręce i mierzę do bezwładnego ciała gniotącego pościel. Jednak podskoki rąk uniemożliwiają mi trafne wycelowanie w jego powykrzywianą brakiem moralności czaszkę. Decyduję się wdrapać na krawędź materaca. Jestem przerażona, gdy ten ugina się pod ciężarem mojego ciała, mimo to nie porzucam wyrachowanych myśli o morderstwie i przekładam nogi tak, że klęczę po obu stronach jego łydek. Przesuwam się w górę, pełznąc kolanami po prześcieradle, tak aby wgłębienia były jednostajne i aby nie wprowadzić materaca w falowanie. Jestem już tak wysoko, że kiedy uginam nogi, niespodziewanie zahaczam pośladkiem jego podbrzusze. Tak jak sen ma twardy, gdy materace wokół niego tworzą góry i doliny i równie twardy, gdy stado palców buszuje w jego torbie, tak kiedy ocieram jego nagą skórę, natychmiast otwierają się jego zwężone, mściwe oczy.
Celuję w jego czoło. Nachylam się, by lufa swym chłodem zmroziła mu skórę. Brak oddechu albo strach przed jego zaczerpnięciem pali mnie w płucach; jednocześnie słyszę, jak notoryczny świst ucieka mi przez nozdrza. Jestem zirytowana swoim rozchwianiem. Zamierzam tylko zabić człowieka. Nie widzę w tym żadnego odchylenia.
Bieber patrzy na mnie sennymi oczami i uśmiecha się połową ust tak, że nie wychyla spod warg prostych zębów. Kładzie dłoń na bramce wjazdowej na moje udo, czyli zaraz za zgięciem kolana. Chwyta mnie w ten sam sposób i po drugiej stronie, a potem niespodziewanie szarpie moimi nogami i tracąc równowagę, siadam na jego kroczu. Uśmiech ma szerszy, a nad tym uśmiechem oczy jeszcze węższe.
-Celuj między oczy - instruuje. - Zapewnisz pracownikom prosektorium przyjemne wrażenia wizualne.
Nic nie odpowiadam. Trzęsę się jeszcze bardziej, broń prawie wyślizguje mi się ze spoconych palców.
-Strzel - nakazuje. Obejmuje moje dłonie i mocniej przyciska pistolet do swojego czoła. - Strzel. Wyświadczysz mi przysługę. W kieszeni jeansów jest mój portfel, w środku sto dolarów. Powinno wystarczyć na syte śniadanie i bilet powrotny do Bostonu - mówi spokojnie. Zanim przestrzelę mu czaszkę, planuję przestrzelić wargi, bo chcę, by jego uśmiech żył odrobinę krócej niż on sam. - Nie strzelisz.
-Jeszcze się zdziwisz - odpowiadam ochrypłym szeptem.
-Gdybyś naprawdę była w stanie mnie zabić - podnosi się tak, że nasze twarze dzielą dwa centymetry; czuję wrzątek jego oddechu - już leżałbym martwy. A poza tym - przebiega palcami po broni - jest zablokowany. To jakbyś chciała zrobić placki ziemniaczane bez ziemniaków. A wiesz, co to oznacza? - Zadziera krzaczaste brwi. - Że mam nad tobą przewagę.
Nagle chwyta mnie mocniej za nogę i przewraca na plecy. Leżę po prawej stronie łóżka, z jego korpusem wgniatającym mój w materac. Przywiera piszczelami do krawędzi moich ud, jestem przyszpilona do materaca jak Jezus do krzyża. Pochyla się nad moją twarzą i łączy nasze nosy. Przekonuję się, że przez lata wpajali mi do głowy bzdury - marmur jest miękki jak żelek sour patch przy głazie, którym jestem ja. Mam skamieniałe mięśnie i skórę.
-Znów wracamy do punktu wyjścia. Ja leżę na tobie, ty leżysz pode mną. Naprawdę musiały minąć dwa lata, żebyś zrozumiała, jak było nam dobrze?
Niespodziewanie, kiedy próbuję wykonać manewr wyrywający mnie z tego tragizmu sytuacyjnego, broń wypala, a kula przedziera się przez drzwi dębowej szafy w narożniku pokoju.
-O w dupę - mamrocze Bieber, huk wykrzywia mu szyję. - Jednak odbezpieczona.
Ucieczka z rozbudzonego wystrzałem hotelu zajmuje nam pięć minut.
Niewiele więcej potrzebuję, by uprzytomnić sobie, że przeraża mnie ciemność tej nocy, którą muszę dzielić z nim.
~*~
dobija mnie to, że chcę pisać, chcę pisać dużo, i nawet kiedy już zabieram się za pisanie, piszę mało objętościowo. jestem cholernym mistrzem marnowania czasu.......
twitter/ask: @Paulaaa962
o bejbe...
OdpowiedzUsuńPotrzebuje więcej fabuły w rozdziałach, bo zawsze jak mega się wciagne to juz jest koniec 😂😂😂
OdpowiedzUsuń