Nie mogę wyprostować nóg.
Potem myślę, że oślepłam, bo za zamkniętymi oczami widzę czerń i za otwartymi jest nie mniej intensywna.
A jeszcze później zdaje mi się, że trafiłam na wielką paletę mieszającą probówki z krwią w ogólnoświatowym laboratorium, bo jestem wprowadzana w drgania wciąż i wciąż, i od nowa.
Dopiero kiedy gdzieś pod mostkiem czuję dreszcz choroby lokomocyjnej, dociera do mnie, że ta zamknięta puszka pełna ciemności i wstrząsów to bagażnik jakiegoś hatchbacka albo sedana wyłożony cienkim filcem.
Wtedy wpadam w panikę. Uderzam pięściami w klapę bagażnika, nadgarstki mam związane, więc marna siła uderzenia napiera w jedno miejsce. To samo jest z kostkami u nóg, cienka słomiana lina wrzyna się w którąś z żył oplatających kostkę, a kiedy rytmicznie uginam i prostuję nogi, podeszwy uderzają w coś, co może być płynem do spryskiwaczy albo samochodową apteczką. Nie mam nic do stracenia, więc postanawiam krzyczeć. Wtedy orientuję się, że taśma uszczelniająca nachodzi na moje policzki i podbródek. Krzyk rozchodzi się więc tylko po moim wnętrzu, a jest go tyle, że pęka mi błona bębenkowa.
Nagle wstrząsy się pogłębiają, jakbyśmy jechali w poprzek makiety Himalajów, a potem wszystko gaśnie. Jestem przerażona, bo dopóki pięliśmy się gdzieś przez asfalt, było mi tylko niewygodnie. Ale kiedy ON otworzy bagażnik, będzie mi i niewygodnie na zewnątrz i ogromnie niekomfortowo wewnątrz.
Słyszę trzask drzwi, potem szczęk uwalnianej zapadki tuż przy uchu i zalewa mnie wschodzące, jeszcze z nutą czerwieni, słońce. ON daje mi cień. ON przysłania mi całe piękno poza bagażnikiem pachnącym smarem, gumą z opony i jałowymi opatrunkami.
-Dzień dobry - mówi spokojnie. Nachyla się, odkleja taśmę z moich ust, później zabiera się za rozwiązywanie mi kostek i nadgarstków. Gdy jestem już wolna, cofam się pod tylną ścianę bagażnika, przyczajona jak dzika pantera. Obserwuję jego zmęczone oczy i drobiny napoju energetycznego krążące w powietrzu wraz z jego oddechem. - Wyjdź. Rozprostuj kości. Przecież cię nie zjem. Jestem wegetarianinem. Gdybyś była dorodnym kłębem sałaty albo rozkwitłym kwiatem kalafiora, mógłbym się zastanawiać.
Chcę z nim rozmawiać, chcę zająć go słowami, zająć jego usta i myśli, ale jestem sparaliżowana i nie czuję warg.
Bieber zwija liny w ciasny supeł i wkłada je do zagłębienia po prawej stronie bagażnika. Później podchodzi do drzwi pasażera, obserwuję go zza krawędzi bagażnika, gdy wyjmuje z wnęki butelkę, a potem chowam się, gdy do mnie wraca. Rzuca we mnie butelką. To znaczy - rzuca ją do mnie, ale traktuję to jak akt agresji kierowany w moją dość stabilną kondycję fizyczną.
-Napij się - mówi, ale ja jestem wciąż zastygła. - Pij, bo ci wsadzę.
Oczy mu ciemnieją. Nie chcę ryzykować, nie chcę narażać się na kolejną groźbę wcale nie bez pokrycia. Odkręcając butelkę, przekonuję się, że nikt jej przede mną nie otwierał, choć z drugiej strony - ma mnie, ma mnie całą w swoim bagażniku, i będzie mnie miał bez względu na to, czy zabarwi czymś moją wodę, czy zostawi ją klarowną i czystą. Piję, nie spuszczając z niego wzroku.
-Wyjdź z tego bagażnika, zanim nogi wejdą ci w dupę.
-Sam mnie w nim zamknąłeś - przypominam słabym głosem. - Czego ode mnie chcesz? Wywozisz mnie Bóg jeden wie gdzie, zamkniętą w bagażniku, a kiedy myślę, że wyjmiesz siekierę i posiekasz mnie w drobną kostkę, ty dajesz mi wodę i dbasz o moje pogięte kości? O co ci chodzi? Co to za chora gra?
-Gdybym ci powiedział, skończyłbym zabawę, zanim na dobre się rozpoczęła.
Siada na piachu trzy metry od tylnych kół, nogi krzyżuje w turecką przeplatankę. Zapala papierosa i patrzy na mnie z uśmiechem, przekrzywiając głowę.
-A zatem, Nell, raczysz wyjść z bagażnika, czy czekasz, aż zwiotczeją ci te piękne nóżki, które rozkładasz jak laleczki Barbie? Przebierałaś kiedyś jakąś? Wyginają te swoje patyki pod takimi kątami, że nie wiedziałbym, jak się za taką zabrać.
-Mam na imię Noelle - wtrącam. Nie chcę słuchać pikantnych historii jego doświadczeń z obolałymi lalkami Barbie. - Nie Nell.
-Noelle mówią na ciebie wszyscy. A ja nie jestem wszystkimi. Nie jestem nawet każdym. Dlatego ja będę mówił na ciebie Nell. O ile będę pamiętał, żeby tak na ciebie mówić. Mimo że Noelle brzmi bardziej zmysłowo. Jak pseudonim ekskluzywnej striptizerki w klupie w Las Vegas. Byłaś kiedyś w Las Vegas? W jednym z burdeli sprzedają specjalną oliwkę do ciała jako zamiennik viagry. Raz, jeden jedyny raz zerżnąłem pannę, która była nią posmarowana, i dostałem koszmarnej wysypki sama wiesz gdzie. A jeśli nie wiesz, nie pytaj. Drapałem się przez dwa tygodnie. Nigdy więcej.
Zrywa się wiatr, sypie piaskiem do bagażnika. Bieber mruży oczy, choć piach tylko smaga jego plecy. Próbuje wykrzywić nogi w kwiat lotosu, trzymając się przy tym za podeszwy. Nie wiem, kogo bać się bardziej - gwałciciela czy wariata - ale oni obaj siedzą przede mną i mają w oczach zapalnik.
-Byłbym zapomniał - mówi nagle. - Twój zawszony kundel naszczał mi na wycieraczkę. Od godziny czuję jego szczenięce siuśki. Czym ty go karmisz? Psim roztworem siarki?
Ze wszystkich rzeczy na świecie, ze wszystkich wzmianek, których mógł się chwycić, ta jedna wyciąga mnie z bagażnika w trybie natychmiastowym. Poza bagażnikiem wyglądam jak parominutowe źrebię rozkładające odrętwiałe kończyny.
-Gdzie on jest? - pytam przez płacz. Płaczę, bo mam do tego prawo, płaczę, bo płacz jest rzeczą dziewczęcą, płaczę, bo odległość między mną i Bieberem zmniejszyła się o półtora metra. Gdyby się dobrze wyciągnął, zahaczyłby mnie prawą stopą.
-Zamknąłem go w aucie. Niech dusi się w tym swoim smrodzie.
-Budyń jest bardzo wrażliwy na zapachy. Jeśli go nie wypuścisz, zarzyga ci tapicerkę.
Ale samochód okazuje się być wcale nie zamknięty. Ciągnę więc za klamkę, a Budyń jak odbity z trampoliny wskakuje w moje ramiona. Podtrzymuję go za wilgotną pupę i osłaniam ręką przed Bazyliszkiem przyczajonym nieopodal. Przyglądam się mizernemu szczenięciu, ale nie dostrzegam żadnych niepokojących sygnałów wysyłanych celowo lub też mimowolnie. Jest niepokojąco radosny. Choć pewnie sama byłabym radosna, gdybym otrzymała od losu szansę naznaczenia wycieraczki Biebera ciepłym moczem.
-Skąd się tu wziął? - pytam, przytulając Budynia do piersi. Przez moment żałuję, że nie kupiłam dobermana. Gdyby mimo wszystko nie zdołał objąć mnie swoimi patykowatymi kończynami, mogłabym go przynajmniej poprosić, by odgryzł Bieberowi klejnoty.
-Pytaj mnie, a ja ciebie. To jakaś twoja niańka, która nie odstępuje cię na krok? A może żywy nadajnik GPS? Jeśli to drugie, nie mów mi o tym, bo będę musiał rozciąć mu brzuszek i wybebeszyć flaczki. Jadłaś kiedyś psa? Psa z grilla, psa w potrawce albo psa panierowanego? Ja jadłem. Upiekłem go na ognisku. Ale nie oceniaj mnie, po tym fakcie przerzuciłem się na kiełki.
Widząc zupełnie nieofensywną postawę Biebera, postanawiam spuścić z niego wzrok i rozejrzeć się wokół. Znajdujemy się na przydrożnym parkingu pełnym wznieconego kurzu i pyłu po ostatnich suszach. Wokół rozciągają się nielesiste tereny, a asfalt na jezdni jest popękany i wyblakły. Dzięki temu wiem, że zjechaliśmy z międzystanówki, jeśli na takowej byliśmy. Raz jeszcze patrzę w niebo, róż poranka bije się z błękitem, powietrze jest rześkie a słońce jeszcze nie poci. Wschód. Minęło koło dziesięciu godzin, odkąd...
No właśnie, odkąd co?
Spoglądam na Biebera i zastanawiam się, czy wypada mi zapytać, z czym mam do czynienia: z uprowadzeniem czy z marną błazenadą, którą wkrótce zakończy moim ponownym roztrzaskaniem fizyczno-emocjonalnym.
-Gdzie jesteśmy? - pytam. Nie mogę nic poradzić na drżenie głosu. Mam ochotę włożyć go w gorset - bo wtedy nikt ani nic nie ma najmniejszych szans podrygiwać.
-W Stanach Zjednoczonych Ameryki, panienko. Spodziewałaś się Paryża czy Barcelony? Wybacz, że cię zawiodłem, ale mój budżet jest dość ograniczony.
Zrozumiałam, że nie poznam długości i szerokości geograficznej, więc nie pytam więcej.
-Cała zabawa polega na tym, że jesteśmy razem od dziesięciu godzin. Możemy być równie dobrze w drodze do Chicago jak i parę mil za Bostonem. Byłabyś lepiej zorientowana, gdybyś nie postanowiła podróżować w bagażniku.
Nie wiem, jak oddziałuje na mnie jego sarkazm, ale odkąd z nim przebywam, coś wykręca mi migdałki.
-Zanim spytasz, co tu robimy, odpowiem: czekamy na kogoś.
Jako że dopiero odnajduję się w tym wariactwie i moje nogi nadal mają trudności z naturalnym uginaniem się w kolanach, to nie jest ten moment, w którym zaczynam myśleć o ucieczce. Jest mi wstyd, bo myślę o jedzeniu. O wielkim talerzu pełnym kalafiora w sosie beszamelowym.
Nie czekamy długo na tego, na kogo mamy czekać, bo wkrótce odrestaurowany prehistoryczny pojazd, który nazwałabym Gilbert, gdybym mogła go nazwać, wjeżdża na parking, podskakując na koleinach. Rozpoznaję go, jeszcze zanim właściciel wysiada, a gdy już wysiada, jest mi jakoś lżej. Nie na sercu, nie w umyśle, nie w ołowianych kończynach - ale jednak jakaś ulga napływa.
Harry wysiada z samochodu, nie zamykając drzwi. Przez chwilę rozważam wślizgnięcie się na fotel kierowcy w jego wehikule, ale obawiam się, że miałabym problemy z samym odpaleniem silnika, nie wspominając o tym, że Bieber z, jak podejrzewam, całkiem wprawną umiejętnością prowadzenia urządzeń spalinowych, zajechałby mi drogę, zanim wytarabaniłabym się z parkingu.
-Harold, jak zwykle punktualny.
Postanawiam zapytać któregoś razu, czy Harry posiada powiązania genetyczne z rodziną królewską, bo słysząc 'Harold', myślę 'Królowa Elżbieta'.
Następuje wymiana handlowa. Harry daje Justinowi dużą sportową torbę, pełną, ale nie napęczniałą tak, że zamek ledwie trzyma się w szynach. Justin płaci mu za pakunek uśmiechem przedszkolnego rozrabiaki.
-Spakowałeś wszystko? - pyta, przeglądając powierzchownie zawartość torby.
-Wszystko.
-Moje najwygodniejsze bokserki też?
-Tak.
-A szczoteczkę do zębów?
-Też.
-A lek na sraczkę?
-Przede wszystkim. I koszulkę z logo Batmana. I skarpety z bezuciskową gumką. I hypoalergiczny żel do mycia twarzy mimo że twój trądzik wydaje się być wyeliminowany.
Bieber mruczy z uznaniem. Zapina zamek. Wrzuca torbę do bagażnika. Ogranicza dotąd wystarczająco ograniczoną ilość miejsca dla mnie.
-A co z nią? - pyta. - Spakowałeś dla niej jakieś fantazyjne fatałaszki, w razie gdybym w trakcie zaczął się nudzić?
-Koleś, ty nie zwracasz uwagi, jaką bieliznę ma na sobie kobieta. Zrywasz ją, zanim zdąży zdjąć buty. Powinieneś ostrzegać wszystkie baby, żeby przed seksem z tobą zakładały sprane majtki z ulicznego bazarku zamiast wymyślnych koronek za dziesiątki dolców. Jesteś potwornie nieekonomiczny.
-To celowa psychologiczna zagrywka - stwierdza Bieber. - Wychodzą wkurwione przez porozrywane majtki, więc przynajmniej nie są rozżalone tym, że nie doszły.
Próbuję zatkać sobie uszy prawą ręką i Budyniem trzymanym w lewej. Bieber zauważa szczeniaka, zbliża się tak szybko, że zapominam o reakcji, i wyrywa mi kawałek szczęścia spomiędzy zgięcia łokciowego.
-Zabierz to małe paskudztwo - poleca Harry'emu. Szczenię ląduje w wewnętrznej kieszeni płaszcza. - Zrób z niego pasztet. Albo gulasz.
Przez chwilę jestem przerażona losem Budynia nawet bardziej niż własnym i zastanawiam się, czy tak wygląda miłość, bo jeśli to rzeczywiście ona, jest najbardziej nieodpowiedzialną formą przywiązania do kogokolwiek.
Zauważam jednak, że Harry wcale nie ma zamiaru odpruwać Budyniowi uszu od głowy. Co więcej, wrzuca do kieszeni kawałek banana, a Budyń nurkuje, by go przejąć, i to ostatni raz, kiedy go widzę.
-Gdzie moja artyleria? - pyta Bieber, zacierając dłonie.
Wtedy Harry podaje mu drugą torbę, kilkakrotnie mniejszą i obciążoną wyłącznie na dnie. Bieber nie bierze jej od razu, nie wiesza na ramieniu jak poprzedniej, tylko rozpina zamek i dokonuje przeglądu, a czasu kradnie mu to niewiele, bo w torbie zionie pustka. Wyjmuje z niej jedynie parę srebrzystych kajdanek i pistolet. Ugina mi się prawe kolano. Odmawiam zdrowaśkę za lewe, bo nie chcę, by ręce Biebera zbierały mnie z piachu.
-Twój tatuś dobrze się spisał - mówi do mnie, nie do Harry'ego. Ogląda broń jak kobiecą pierś. Szuka na niej sutka, a gdy go znajduje, przykłada do niego palec. Spust wchodzi z nim w intymną interakcję.
-To broń mojego ojca? - pytam lękliwie.
-Jak już mówiłem, ptysiu, jestem chwilowo pod kreską. Traktuję to jak pożyczkę.
-Jesteś całe życie pod kreską - wtrąca Harry. - Nie chcę ci przypominać, że jesteś mi winien dziesięć tysięcy dolarów za nieograniczone usługi mieszkaniowe, transportowe, żywieniowe, rozrywkowe i za własne straty moralne.
-Czepiasz się jak psie gówno podeszwy. A teraz idź, idź już stąd. Ale zanim pójdziesz - przybiera basowy głos, postępuje krok ku Harry'emu i przykłada lufę pistoletu do jego skroni. - Dawaj żelki. Wszystkie, jakie masz w furze.
Wtedy przychodzi ta chwila, w której zaczynam myśleć o ucieczce. A w zasadzie wcale o niej nie myślę, po prostu zaczynam uciekać. Wyrywa mnie w przód, jakbym puściła ręczny w aucie, stojąc na wzniesieniu. Biegnę przez ogromną połać parkingu w kierunku, z którego przyjechał Harry, bo mam nadzieję, że kiedyś, może za godzinę, może za dobę, może za dób pięć, dotrę do znajomych obrzeży Bostonu.
-Ptysie nie biegają - słyszę za sobą głos Biebera - bo ptysie są bardzo kruche i łatwo je... połamać.
I wtedy wiem, że ruszył za mną w pogoń. Naszej wzajemnej gonitwie towarzyszy warkot silnika wehikułu Harry'ego, który spokojnie wytacza się z parkingu i wkrótce niknie na szosie, a jego tylna tablica rejestracyjna robi się maleńka jak drażetka gumy do żucia położona w poprzek. Nogi wciąż mam niepewne, zmęczone i powykrzywiane, więc przypominam ranną gazelę uciekającą przed lwicą, jako że w stadzie lwów poluje osobnik żeński. Jestem wyczerpana biegiem, potem i lepiącym się do mnie pyłem nawierzchni. Wkrótce, pomimo wątpliwej inteligencji Biebera, jego nienaganna kondycja fizyczna wysuwa się na prowadzenie w starciu z moją i łapie mnie od tyłu za przedramiona. Siła jego chwytu wbija mnie w ziemię. Gdyby był moim synem, (oprócz tego, że powiesiłabym się na żyrandolu) wysłałabym go na kurs delikatnego postępowania z istotami wymagającymi delikatności.
-Lekcja pierwsza: nie biegaj na czczo. Lekcja druga: nie uciekaj, kiedy ja jestem na czczo.
Naraz czuję szarpnięcie i przelatuję przez ramię Biebera, kończąc twarzą przy jego plecach. Rozpoznaję jakiś napór na prawy pośladek, ale dopiero kiedy jego kościste palce zaczynają się na nim odkształcać, pojmuję, że naporem jest jego przytrzymująca mnie dłoń.
-Zawsze mnie intrygowało - mówi, maszerując lekko do samochodu - na co większą uwagę zwrócił Adam, kiedy pierwszy raz przyszło mu bzyknąć Ewkę: na cycki czy na tyłek? A może na kolano? Ponętne kolano Ewki z Raju. Kto go tam wie. W każdym razie ja zachwycałbym się kośćmi biodrowymi i tym dziwnym ścięgnem, które biegnie na południe od nich.
Duszę się jego bliskością, uciska mnie w piersi jak młot, ostro i pulsacyjnie. Nie mogę tego wytrzymać, więc przekręcam głowę i wbijam zęby w jego bark, a robię to z taką desperacką siłą, że przechodzą niemal na wylot. Czuję w ustach jego krew i smak jego tkanki mięśniowej.
W nagłym bólu zrzuca mnie z ramienia na ziemię, uderzam w szuter ze sporej wysokości, słyszę, jak coś mi pęka, ale wolę pęknięcie kostne niż ponowne pęknięcie tego, co nie zrosło się jeszcze między moimi nogami - ta koszmarna blizna. Bieber kontroluje jednak sytuację i nim zaczyna użalać się nad dziurą w swoim mięsie, blokuje stopą w masywnym bucie moją kostkę. Wychodzi na to, że pierwsza skamlę z bólu, bo moja stopa niemal ginie pod nawierzchnią, rozdeptana na płasko, jak ciasto na chrusty w karnawale.
-Twoje szczęście, że nie podarłaś mi koszulki, mała pindo.
Przez ból widzę zalewające nas tsunami. Woda cieknie mi przez rowek między piersiami i wzdłuż przedziałka na głowie. Przez chwilę nie mogę złapać oddechu, bo mam całą głowę pod morską falą, ale wkrótce prędko się wynurzam, bo Bieber dociska stopę do podłoża.
-Nie sądziłem, że tak to będzie wyglądać. Mamy się bawić w niegrzeczną córeczkę i tatuśka, który szlifuje jej dyscyplinę? Mam cię karać? Zamknąć w piecu na trzy zdrowaśki, żeby wypędzić z ciebie szatana? Czy też cię ugryźć?
Schyla się, łapie mnie za kostkę i w białej sukience, jedynej pozostałości po jesiennym balu, ciągnie mnie parę metrów do samochodu. Jadę na pośladkach jak na opornych sankach, a uda obcierają mi się krwawo o kamienie. Bieber otwiera drzwi, wrzuca mnie na tylne siedzenie i przejmuje władzę nad moimi nadgarstkami, które przypina kajdankami do drzwi, mówiąc:
-Możesz się poczuć jak w domu. Tatuś nie przypina cię kajdankami do kaloryfera, kiedy za głośno pukasz się z tym swoim chłoptasiem, a on tuż za ścianą chce obejrzeć transmisję mszy z Watykanu?
Patrzę w drobne wgłębienie pomiędzy jego oczodołami. Chcę zastosować jego sztuczkę, ale nie wiem, jak ją odpalić. Chcę, żeby pod wpływem mojego spojrzenia zapłonął we wcale nie erotycznym tego słowa znaczeniu. W dosłownym. Chcę, żeby stanął w ogniu. Cały. I żeby jego diabelski narząd rozrodczy kopcił się jak zeschłe liście.
-Umiesz ty mówić, wypierdku mamuci? - pyta, wkładając głowę do samochodu. Rozważam odgryzienie czubka jego nosa, ale przegrywam z obrzydzeniem. - Ja się przed tobą otwieram, gadam jak najęty, bo swoją drogą nie potrafię nie gadać, a ty tylko patrzysz na mnie tak, jakby mi owsiki wychodziły przez gałki oczne. Dwa lata temu byłaś jakby żywsza. Wiłaś się jak węgorz z haczykiem w gębie, a teraz jesteś sumem zalegającym gdzieś w mule na dnie. Tyle tylko, że z ostrymi zębami. Aleś mnie poharatała. Powinienem jechać do szpitala na szycie, ale nie mogę, bo coś mi się przyczepiło do drzwi. - To powiedziawszy, dzwoni kajdankami, którymi skute są moje nadgarstki, a metalowy brzdęk zalega mi w skroniach.
-Czego ode mnie chcesz? - pytam, dziwnie otępiała.
-Powtarzasz się. Chcę, żebyś grała dla mnie na skrzypcach, gotowała zupę pomidorową w każdy wtorek i czwartek i robiła laskę na podwieczorek. Oprócz tego chciałbym, żebyś grała dla mnie na giełdzie, pomnażała moje parodolarowe oszczędności, prała mi sznurowadła i robiła laskę na drugie śniadanie. I jeszcze może żebyś myła mi samochód, chodziła za mnie na spotkania z kuratorem, głaskała mnie po głowie, kiedy dostaję ataku klaustrofobii, i robiła laskę na deser. Jeszcze jakieś pytania?
-Kim był twój ojciec? - wypalam bez namysłu.
-Kanalią. Wrodziłem się w niego. Syn diabła i te sprawy. Miło że pytasz. A teraz w drogę, nie chcę być namolny, ale czas nieco nas goni. Nie zaklejam ci ust taśmą, bo nie jesteś przesadnie rozmowna.
-Nie rozmawiam z chorymi popaprańcami.
-Przystopuj z tymi komplementami, bo zarumienią mi się policzki. - Mówiąc to, chwyta kciukami i palcami wskazującymi oba moje i szczypie, potrząsając głową. Ręce mam unieruchomione, więc wierzgam bosymi stopami, trafiam go w brzuch i w udo, i w biodro, ale mój cel jest dzisiaj niełaskawy, nie trafiam tam, gdzie należy mu się trafienie. - W końcu zaczynasz przypominać siebie. Bałem się, że zmieniłaś się w bezużyteczną kłodę wpatrzoną w sufit jak w bramy niebios. Jaki ja miałbym z ciebie zysk? Mógłbym co najwyżej spróbować opchnąć cię na skupie złomu za parę dolców. A i tak nie jestem pewien czy za zużytą tam, między nogami, dostałbym tyle, by starczyło mi chociaż na drogę powrotną.
Zatrzaskuje drzwi, nim wyrywa się ze mnie szloch. Szlocham prędko, jak na wyścigach, by skończyć, zanim wsiądzie do samochodu na fotel kierowcy i odsunie go tak, by zmiażdżyć mi nogi na wycieraczce. Kiedy odpala silnik, radio nie włącza się samoistnie. Spędzamy krótką chwilę w ciszy, chłonę ją całą sobą, bo wiem, że lada moment ochrypły jad znów wyleje mu się przez usta.
-Sprawa wygląda następująco: mam w baku 50 litrów paliwa i dwadzieścia dolarów w kieszeni, bo Harold, ta pieprzona menda, nie chciał udzielić mi pożyczki na zerowy procent, wiedząc, że nie oddałbym ani pożyczki, ani tego procenta. Jeśli masz w kieszeniach jakieś zaskórniaki, lepiej je wyciągnij. Wtedy szansa na to, że kupię ci po drodze jakieś krakersy, jest nieco większa, niż z budżetem, którym dysponuję teraz.
-Nie mam kieszeni - burczę pod nosem.
-Słuszna uwaga. W takim wypadku jeśli zobaczysz na poboczu jakiegoś zająca, krzycz, a będziemy polować. A teraz w drogę, chciałbym dojechać dziś przynajmniej pod Waszyngton.
W moich żyłach krew utworzyła lodowisko. Więc to się dzieje naprawdę. Turystyczna podróż życia z psychopatycznym gwałcicielem za kierownicą.
-A co dalej? - pytam, próbuję ukryć przerażenie odpowiedzią.
-A dalej - odwraca się przez ramię, w dziurze między zagłówkiem a oparciem fotela świecą jego oczy - dalej rozciąga się przed nami prawie trzy tysiące mil niepoznanej Ameryki.
Bieber powoli wytacza samochód na jezdnię, a kiedy grunt pod nami utwardza się, nabiera prędkości. Wzrokiem ciężkim od nadziei przeczesuję pobliskie pustkowia, wierzę, że ktoś dostrzeże tę desperację w moich oczach, z oddali, przez szybę, i zorganizuje akcję odbicia mnie z rąk wroga. Tymczasem on wychyla się za siedzenie pasażera i wyjmuje z wnęki w drzwiach klaser z płytami, przekopuje go chwilę lub dwie, w końcu wkłada płytę do samochodowego radia. Ślina zarasta mi w przewodzie oddechowym, gdy wypuszcza z siebie imitację muzycznego artysty, wrzeszcząc:
-Baby, you light up my world like nobody else. The way that you flip your hair gets me overwhelmed. But when you smile at the ground it ain't hard to tell. You don't know, oh oh, You don't know you're beautiful. - Później płynnie przechodzi w: - So get out, get out, get out of my head. And fall into my arms instead. I don't, I don't, don't know what it is. But I need that one thing. And you've got that one thing. - Chociaż dopiero przy trzecim popisie umiejętności mam ochotę zapytać, czy trafiłam do komediowej sztuki ulicznej na żywo, gdy zdziera sobie gardło, krzycząc: - I'm so sick of that same old love, that shit, it tears me up. I’m so sick of that same old love, my body's had enough. Oh-oh-oh, that same old love. Oh-oh-oh, that same old love.
-To jakiś żart? - pytam, zanim gryzę się w język.
Włącza pauzę na odtwarzaczu, zerka na mnie w przednim lusterku, widzę jego krzaczaste brwi i oczy, w których mój strach odbijał się już tyle razy, że dziwi mnie jego ilość, która nadal siedzi we mnie.
-Nie oceniaj mnie. To, że mam dwadzieścia siedem lat, nigdy nie miałem dziewczyny i dysponuję nieco karygodnym popędem seksualnym, nie musi ograniczać moich gustów muzycznych.
-Ale Selena Gomez? Poważnie?
-Zamknij się - mówi ostro, a wkrótce potem widzę, jak gładzi opakowanie po płycie, mrucząc: - Moje słoneczko.
Tym jednym warknięciem sprawia że całkiem zapominam o jego gustach muzycznych. Przypominam sobie za to doskonale, jak wisiał nad moim ciałem, jak odpalił cały karton zapalniczek między moimi nogami i jak jego biodra zamieniły się w falę tsunami, kotłując się i kołysząc tuż przy moich.
Próbuję określić swoje szanse dalszego życia we względnym bezpieczeństwie. Potrząsam nadgarstkami. Przypiął je sprytnie, oba okręgi oplatają mi ręce, a łańcuch przechodzi pod uchwytem w drzwiach. Nie mam fizycznej możliwości wyprostowania pleców, bo gdy siedzę pełnymi pośladkami na siedzeniu, jestem zmuszona garbić się, by ręce nie wypadły mi z barków. Kiedy z kolei próbuję zsunąć się nieco na wycieraczkę i choć na chwilę wyrównać tę falę dookoła łopatek, nogi przytrzaśnięte jego fotelem płaczą rzewnymi łzami. Jestem w kropce. W dużej samochodowej kropce pełnej zapachu skórzanej tapicerki, choinkowego odświeżacza powietrza zawieszonego na lusterku, papierosów i w końcu jego: jego skóry, jego wody po goleniu, jego potu, stóp i zbutwiałego serca.
Nagle to czuję. Jest jak ogromna fala na środkowym Atlantyku i wiem, że nie przestanie narastać, więc mówię:
-Muszę siusiu.
Zerka przez ramię, zawsze prawe, po czym sięga po coś na wycieraczce pasażera i przerzuca na tył. Nie pytam, czy to żart, gdy widzę półlitrową plastikową butelkę, bo wiem już, że on ze wzajemnością nie rozumie mojego poczucia humoru.
-Co ja mam z tym zrobić?
-Może wypełnić ciepłym moczem?
-Po pierwsze, mam unieruchomione ręce. A po drugie i zasadnicze, nie jestem facetem, nie trafię do butelki.
-Więc musisz się postarać, bo następny przystanek przewiduję pod Waszyngtonem.
-Będziesz musiał przewidzieć go nieco prędzej, jeśli nie chcesz, żebym zasikała ci wycieraczkę jak mój pies. A ostrzegam, że jest mi wszystko jedno, czy, jak z Budynia, zrobisz po tym ze mnie pasztet.
-Z ciebie nie wyjdzie. Jesteś zbyt koścista. Ale produkcja żelatyny w proszku nie byłaby takim złym rozwiązaniem.
Byłabym skłonna uśmiechnąć się pod nosem, gdybym miała pewność, że to element jego niezrozumiałego poczucia humoru. Ale nie mam tej pewności. Jeśli nie wyjdzie mu zrobienie ze mną tego, co zaplanował w pierwszym sorcie, rzeczywiście mogę skończyć jako surowiec do produkcji żelatyny. Rozprowadzą mnie na cały kraj i trafię do wszystkich Jolly Rancherów od jednego wybrzeża po drugie.
Ale kiedy gdzieś na końcu pustkowia wyłania się stacja benzynowa, Bieber zwalnia i wjeżdża powoli na popękane betonowe płyty. Parkuje na samym skraju, z dala od postojów innych kierowców i podróżnych. Wysiada, z rozmachem otwiera moje drzwi, zapominając (albo nie zapominając), że jestem z nimi ściśle powiązana. Wyrywa mnie w przód, zatrzymują mnie jego dłonie na obojczykach. Pod tym dotykiem przetapia mi się skóra. Czuję swąd palonych kości. Próbuję to zatrzymać, bo nie chcę dać mu pomysłu na nowy biznes: ekskluzywny ser topiony z ludzkich szczątków, pakowany do plastikowych pudełeczek i transportowany do Europy zachodniej.
-Wpierw coś ustalmy - mówi pięć centymetrów od mojej twarzy. Z daleka wygląda to jak pocałunek, z bliska mogłabym co najwyżej ugryźć go w czubek nosa. - Doceń moje dobre serce, wcale nie musiałem zatrzymywać się na stacji i wcale nie muszę prowadzić cię do kibla jak suczkę na smyczy. Ale robię to, bo za bardzo cenię sobie oryginalność moich czystych wycieraczek. A teraz spójrz na to - to powiedziawszy, otwiera nóż z dziesięciocentymetrowym ostrzem. - Tylko spróbuj bawić się w niegrzeczną dziewczynkę, a całe to żelastwo odwiedzi twoją prawą nerkę.
Odpina kajdanki z jednego mojego nadgarstka, przekłada pod uchwytem w drzwiach i przypina na swoim nadgarstku. Wyciąga mnie z auta. Idę w pochyle, bo kiedy się prostuję, coś naciska na mój pęcherz i kryzys fizjologiczny jest nazbyt wyraźny. Idzie blisko mnie, obejmując mnie w talii i robi to tylko po to, by ukryć nóż stojący na baczność między naszymi biodrami. Ale jego dłoń nie trzyma mnie tak, jak powinna trzymać. Jest chamska, bezczelna i narwana, masuje palcami moją kość biodrową, jedną opuszką zahacza pachwinę, przy tym patrzy na mnie od prawa, z góry, jego ciężki uśmiech opada mi na głowę.
Wchodzimy na stację wyjałowioną ze wszelkich naleciałości nowoczesnych technologii. Temperatura wewnątrz przekracza trzy dziesiątki, bo klimatyzacja jest zbyt modernistycznym wynalazkiem. Podłoga pamięta najpewniej wszystkie rozlane kawy i przesyt ketchupu w hot-dogach. Przechodzimy krętymi labiryntami między regałami z suchymi przekąskami i napojami w puszkach, widzę już szyld łazienki, więc przyspieszam, nieświadomie prędzej ciągnąc go za sobą. Wtedy pochyla się i szepcze mi do ucha:
-Tak bardzo nie możesz się doczekać, aż znów zostaniemy sami? Cierpliwości, lalka, bo ci majtki przemokną.
Wyobrażam sobie, że wraz z nami idzie trzecia osoba, kobieta, Selena Gomez, i że wszystkie te okrucieństwa wrzuca do jej ucha. Jednak to moje robi się mokre od wilgoci jego oddechu. Czuję ból w mięśniach i stawach. Zastanawiam się, czy któryś sąd skazałby mnie za gwałt patykiem na jego niekształtnym hipopotamim cielsku. Żeby poczuł własne występki na własnym ciele. Zostałabym uniewinniona w każdym stanie, nawet w takim, w którym kładą nacisk na obronę praw mężczyzn.
Wchodzi za mną do damskiej toalety, pustej prócz nas i naszych odbić w brudnych lustrach. Nic dziwnego - jest ze mną spięty stopem twardego metalu. Otwiera ostatnią kabinę, z doświadczenia wiem, by nie patrzeć w takowych w górę, ani nie rozglądać się po podłodze, bo wielkość piwnicznych pająków skutecznie odbiera komfort wypróżniania. Wchodzę do kabiny i nie wiem co dalej, bo jedna z moich rąk wisi w kajdankach jak martwa, a on najwyraźniej nie ma w planach uwolnienia jej.
-Muszę siku - powtarzam, staram się brzmieć dosadnie.
-A gdzie niby jesteśmy? Pod prysznicem? Sikaj, nie mamy czasu.
-Rozkuj mnie.
-Nie rozśmieszaj mnie. Sikaj, bo wrócimy do samochodu i dostaniesz jedynie szpitalną kaczkę.
-Nie mogę się wysikać, kiedy ty jesteś tu ze mną. Musisz wyjść. A żeby wyjść, musisz nas rozkuć.
-Jedyne, co muszę, to brać leki na głowę. Albo na mózg. Harold mówi, że to dla mojego dobra. Kto go tam wie. Może chce mnie wykończyć i przejąć cały spadek po mnie? Mam pokaźną kolekcję skarpet, zwłaszcza dziurawych pod piętą. - Kiedy mówi, jego wzrok nie pada na nic konkretnego. Zawiesza się. Jest jak niemowlę, które patrząc w ścianę, widzi Narnię. - No, wysikałaś się już? Czas nas goni.
-Nie mogę - prawie płaczę. Bo boli mnie pęcherz. Bo boli mnie, że przesiąkam jego zapachem i jego potwornością. Bo boli mnie, że niebawem będę tak nasączona, że będzie mnie można wyrzynać jak ścierkę. - Wciąż tu jesteś.
Wzdycha głośno i wychodzi. Staje zaraz przy drzwiach. Dłoń spiętą kajdankami wtyka przez dziurę do kabiny. Widzę go przez szczelinę, jest obrócony tyłem, ale opuszki jego palców zdają się rejestrować cały obraz przy pomocy miniaturowych kamer wetkniętych pod paznokcie. Jestem sparaliżowana i prawdopodobnie wstrzymywałabym się do samego Waszyngtonu, gdybym nie czuła ciepła moczu u samej bramy wylotowej.
Na ugiętych nogach i z głową zadartą na szczelinę w drzwiach wypuszczam z siebie wczorajszy poncz. Jestem zażenowana, gdy ten chlupocze w muszli i ciągnie za sobą bestialski śmiech Biebera. Mimo że ta jego odmiana brzmi bardziej jak chichot chochlika.
-Psiii, psiii - szepcze rozbawiony. - Masz pęcherz wielkości Zatoki Meksykańskiej? Bo leci z ciebie i leci.
-Nie sikałam od kilkunastu godzin.
-I w kilkanaście godzin zdołałaś napełnić tę wannę bez dna?
Tymi szczeniackimi wtrąceniami wcale nie sprawia, że mój strach zmienia się w fusy po herbacie i osiada gdzieś w moich piętach. Wręcz przeciwnie, miesza posrebrzaną łyżeczką, uderzając w ścianki porcelanowej mnie.
Kropla po kropli zbliżam się do końca, ale on nie zamierza mi tego ułatwiać. Uchyla drzwi kabiny i prawie zaglądając do środka, omal nie wtykając w szczelinę oko, mówi:
-Pokaż kokosię. Zmieniła się od naszego poprzedniego razu? Pamiętam ją dokładnie. Chyba dokładniej, niż wszystkie inne kokosie. Była taka ciepła. I mokra. I mięciutka. Mam do niej sentyment.
Chociaż wiem, że to niehigieniczne, wtykam w usta skrawek dłoni, tylko w ten sposób mogę zagłuszyć płacz, który mną wstrząsa. Telepię się jeszcze z opuszczonymi majtkami, więc wciągam majtki i dalej telepię się już w nich, jak na nastoletnią zastraszaną istotę przystało. Łzy spływają mi po policzkach, jego głos brzmi tak samo jak wtedy, gdy szeptał mi te wszystkie dzikie okropieństwa do ucha. A jest o tyle bardziej druzgocący, że w pustkach tej łazienki może powtórzyć to, za czym tak tęskni, a mój krzyk zabrzmi jak szczur w kanalizacji i wszyscy zapiszczą z radości, że w końcu zdycha w którejś z rur.
Skończyłam. Ale nie mówię mu tego. Bo potrzeba ucieczki odradza się we mnie na nowo, jak feniks rozprostowujący kości w popiołach, i jestem zdesperowana, by się od niego uwolnić, odrobinę bardziej, niż byłam przed piętnastoma minutami. Spłukuję wodę, wykorzystuję szum, w tym samym czasie wyjmuję z włosów wsuwkę i grzebię spinką w zamku kajdanek. Nie wiem, jak to robić, by moje grzebanie dało jakiś efekt, ale łudzę się, że gdy pogrzebię wystarczająco długo i wystarczająco mocno, w końcu coś w tym zamku puści.
I puszcza. Jestem tak zdziwiona, że w pierwszej chwili nie wiem, jak wiele mam możliwości z uwolnionymi rękoma. Wiem, że to rozwiązanie na krótką metę, ale na powrót zaciskam pętlę kajdanek i zakładam ją na klamkę w drzwiach po wewnętrznej stronie, a kiedy mam pewność, że ta dziurawa pułapka da mi choć sekundową przewagę, mocno uderzam barkiem w drzwi i prześlizguję się obok niego, oszołomionego niespodziewanym zwrotem wydarzeń i uderzeniem w głowę.
Według powszechnych badań, lider, który ogląda się przez ramię, by ocenić przewagę, traci ją. Nie oglądam się więc, oceniam tylko odległość po natężeniu jego głosu drapiącego mnie w plecy. Wybiegam z łazienki, potrącam stojak z pocztówkami ze stanu Massachusetts, przy okazji dziwiąc się, co wartego pocztówki może być w stanie tak nieturystycznym jak Massachusetts. Wybiegam ze stacji, z dwóch stron uderza we mnie wiatr, ale nie przejmuję się jego kuksańcami, nie przejmuję się nawet tym, że podwiewa mi sukienkę. Biegnę - bo tyle mogę.
Bieber prędko zdjął kajdanki z klamki, słyszę, jak podzwaniają, kiedy pędzi za mną niczym rakieta wystrzelona ze stacji badawczej NASA. Orientuję się, że mam bose stopy, że prawdopodobnie krwawią, gdy rozcinam je sobie na kamieniach, orientuję się też, że to właśnie na nie, nie na zapłakane dziewczę w bieli z rozmazanym makijażem, patrzą szczątkowe ilości ludzi porozrzucanych po stacji. Obieram cel na czteroosobową rodzinę siedzącą nieopodal na ławce, jedzącą gotowane jajka, do połowy w skorupkach, i popijającą herbatę ze wspólnego termosu. Dopadam ich jak wściekły byk, mam przegrzane wszystkie obwody w ciele, a z nosa leci mi wrząca para.
-Pomóżcie mi - rzucam na ostatnim tchu. -Proszę, pomóżcie. Zostałam uprowadzona. Przez sadystycznego gwałciciela. Nie pozwólcie mu mnie zabrać. Nie pozwólcie.
Patrzą na mnie jak na bezbarwną palemkę wielkanocną.
-Proszę się nie obawiać - słyszę nagle cierpki głos Biebera za plecami.
Napinam się od stóp po głowę. Chciałabym być drutem kolczastym, ale nie potrafię posługiwać się potterowską transmutacją.
Bieber zachodzi mnie od tyłu, unosi jakąś plakietkę, z bliska dostrzegam na niej jednego z mijanych pracowników stacji benzynowej, jednak jajeczna rodzina dostrzega samo obramowanie plakietki i to, co wyobraźnia przedstawi im jako jej wypełnienie.
-Jestem psychiatrą. To moja podopieczna z zakładu psychiatrycznego. Jesteśmy w trakcie transportowania jej na oddział zamknięty w Waszyngtonie. Bidulka nie miała łatwego życia. - Kładzie mi dłoń na głowie. Fałszywie czuły gest. Przyciska ją tak mocno, że wytwarza napór o wadze całej sztangi z obciążnikami po obu stronach. - Przepraszam, jeśli państwa przestraszyła. - Przerzuca mnie przez swoje ramię, ściska w talii tak mocno, że zaczynam współczuć kobietom spłodzonym w erze gorsetów. Podchodzi do każdego z członków rodziny, ściska ich dłonie ubrudzone na wpół płynnym żółtkiem, powtarzając monotonne: - Najmocniej przepraszam.
Ale wiem doskonale, że ta skrucha ma drugie dno i nie chybię, bo kiedy podchodzi do ojca, głowy rodziny, poklepuje go po plecach, a jako że wiszę ponad nim, doskonale widzę, jak dwoma zręcznymi palcami wyciąga z tylnej kieszeni jego spodni portfel. Później odchodzi na drugi kraniec parkingu, do swojego samochodu, a ja jestem tak poruszona tą niedyskretną kradzieżą, że całkiem zapominam krzyczeć. Otwiera bagażnik, wrzuca mnie do niego jak wór zgniłych ziemniaków i mówi:
-Zagrajmy w grę. Za każdy twój wyskok będziesz karana punktem karnym. Żółtą kartką. - Podnosi z ziemi skórkę od banana i unosi w powietrze. - Dwa punkty karne. Za tę i za poprzednią próbę ucieczki. Ale że dzięki drugiej zdobyliśmy portfel pełen zielonych, zyskujesz jeden punkt plusowy. Co oznacza, że nadal masz jeden na minusie. A to z kolei oznacza, że wieczorem zostaną one wszystkie podsumowane i adekwatnie przełożone na kary cielesne. Raz w dupkę, raz od przodu, tak jak lubisz. - Zatrzaskuje bagażnik, klapa uderza mnie w czubek głowy, niemal czuję, jak nie mieszczę się w tej puszce bez wentylacji z guzem wielkości piłeczki tenisowej. Słyszę tylko, jak dodaje znad grzbietu: - Będę miał z tobą więcej zabawy niż z pryszczem na plecach.
A potem zapala papierosa. Nie widzę tego, ale wiem, bo gorsze od bycia porwaną i przetrzymywaną w bagażniku Justina Biebera jest bycie porwaną i przetrzymywaną w bagażniku Justina Biebera palącego tanią fajkę pokoju.
~*~
on jest taki posrany, że aż go kocham. jak sądzicie, noelle wyjdzie względnie cało z początkowego stadium tej podróży?
ask/twitter: @Paulaaa962
Bieber jest tu zdrowo popierdzielony, ale uwielbiam go takiego, bo jego postać jest oryginalna ❤
OdpowiedzUsuńBoże biedna, mogła powiedzieć jak się nazywa to może by poznali z wiadomości..
OdpowiedzUsuńCzekam tylko na ich miłość XDDDD
jak się nazywała ta 1 piosenka? bo 2 to same old love
w sumie byly trzy piosenki, ostatnia same ok love seleny, a dwie poprzednie to what makes you beautiful i one thing by łan dajrekszyn:)
UsuńOkej,ogłaszam wszem i wobec że wymyslilas super czarny i humorystyczny charakter w tym opowiadaniu 😅👌💖😍😘
OdpowiedzUsuńDlaczego ja mam nadzieję, że oni się nie zakochają? Denerwuja mnie w opowiadaniach, w których ofiary zakochują się w swoich gwałcicielach, to nierealne.
OdpowiedzUsuńAle i tak kocham to jak piszesz <3
*opowiadania
Usuńlol ja też nie mam pojęcia jak to zrobić zeby sie zakochali, ale staram sie o tym nie myśleć bo mnie też to denerwuje ahahahahahah
Usuńale nie, to nie jest śmieszne. ja serio nie wiem. chyba będę mogła sie wytłumaczyć tylko tym że to fanfiction czyli innymi słowy wszystko jest realne :')