Do jesiennego balu czwartoklasistów pozostały dwie godziny i trzynaście minut, a ja siedzę na łóżku z surowym ziemniakiem w palcach i zastanawiam się, czy zniosę prażącą gorączkę i ból zawiązujący nerwy w supły. Odgryzam kawałek i odgryzłabym kolejny, gdyby jakaś niespłukana drobina piasku nie ugrzęzła mi między zębami. Zanim mielę ziemniaka w zębach, wypluwam jego skrawek do ubikacji, a obraną resztę zawijam papierem toaletowym i wkładam za kratkę wentylacyjną.
Opłukuję twarz zimną wodą, zastanawiam się, czy wodociągi bostońskie biorą ją z jakiegoś górskiego ujścia, bo na moment moja dolna warga przymarza do górnej. Patrzę na siebie w lustrze, konsultuję z tą drugą sobą, wierzę że bardziej bladą niż rzeczywista, jak długo musiałabym pielić wyrzuty, by doprowadzić sumienie do czystości. Dochodzę do wniosku, że znacznie dłużej niż całe obchody balu, więc nie obieram dwóch ziemniaków przygotowanych na zaś.
Wracam z łazienki do pokoju. Na wygładzonej pościeli leży biała koronkowa sukienka przed kolano, a jedna ze szpilek stojących na dywanie oparła się o drugą. Zdejmuję obszerny T-shirt, który noszę bez bielizny, odkąd przed godziną wyszłam spod prysznica, i klękam przed szufladą. Niepokoi mnie kontrast początków dwudziestowiecznego filmu, bo w szufladzie paletę barw tworzą wyłącznie czerń i biel. Przez tę niewielką różnorodność z początku nie zauważam kartki wetkniętej między miseczki jednego ze staników.
Ta niegrzeczna bielizna do Ciebie nie pasuje. Zarekwirowałem ją. Oddam, kiedy uznam, że nie masz się z czego spowiadać i należałoby dołożyć Ci parę grzechów do czystego kąta.
Nie mdleję, bo wiem, że musiałabym czekać przynajmniej dwie godziny i jedenaście minut, jakie zostały do rozpoczęcia balu, by ktoś podniósł mnie z podłogi. Robię to, co należy. Czyli zaczynam płakać. Siadam na łóżku, na którym siedział on, w pokoju, w którym on był, i chlipię w poduszkę wciśniętą w twarz, by mój szloch nie rozstrajał cudzych żyć. Nie mam siły otrzeć cieknącego kataru z wylotu z dziurek w nosie, nie wspominając o radosnym funkcjonowaniu na balu jesiennym.
Ale zamierzam zrobić to dla Joego, który zrezygnował z radosnego funkcjonowania dla mnie.
Ubieram się w nieposkromioną biel, rozpuszczam włosy łagodnie poskręcane w fale na krańcach, a na sam koniec wyrażam niemy podziw dla wytrzymałości wodoodpornego tuszu do rzęs, który nie umarł pod ulewą tropikalnego deszczu z wnętrza mnie. Wpół do siódmej pod wieczór otrzymuję sms'a od Joego, w podobnym czasie przez uchylone okno wpada równomierny dźwięk silnika jego samochodu. Milknie, gdy odpisuję, żeby dał mi jeszcze parę minut. W ciągu tych paru minut idę sobie popłakać w kącie łazienki. Wychodzę, zostawiając okrężną kałużę dookoła siebie. Nie wycieram jej, by nie mieć wyrzutów sumienia, że kiedy wrócę wieczorem, znów zachlapię podłogę.
Zakładam szpilki dopiero w przedpokoju i obiecuję rodzicom, że karta pamięci w ich starożytnym aparacie zapełni się po szczyt moimi zdjęciami w balowej sukni, kiedy przyjdzie mój rzeczywisty czas na bycie elementem jesiennego balu, bo nie chcę być jak cola, która na billboardzie fast foodów obok hamburgera istnieje tylko dlatego, że w zestawie jest tańsza. Nie chcę być zapamiętana jako dodatek do czyjegoś balu zamiast choinka na własnej wigilii.
Idąc z Joem do samochodu, wiem, że kiedy rodzice zamkną za sobą drzwi, powie, że wyglądam pięknie, że jest szczęściarzem i że musimy się pospieszyć, jeśli nie chcemy przegapić rozlewania tradycyjnego ponczu.
-Pięknie wyglądasz - mówi, rozwierając przede mną wrota na fotel pasażera. Zdobywam jeden punkt. - To ogromne szczęście, móc być z tobą. - Zyskuję dwupunktową przewagę. - Ale musimy się pospieszyć, jeśli nie chcemy przegapić ceremonii rozlewania ponczu.
Patrzę na niego i myślę, jaki jest przewidywalny. I ładny w nowym czarnym garniturze z małą różą wetkniętą w kieszeń na piersi. I chyba znajduję powód, dla którego tak naprawdę z nim jestem. Skoro to jego bal, postanawiam sprawić, by tego wieczoru poczuł się jak najpiękniejsza z księżniczek.
-Wyjdziemy, kiedy tylko będziesz chciała - obiecuje Joe.
Na moim języku siedzi wtrącenie, że wygodniej byłoby wcale nie wchodzić, ale nie pozwalam mu spłynąć. Zamiast tego mówię:
-Daj spokój. To twój bal. Jedyny, pozwolę sobie wspomnieć. Mnie czeka jeszcze jeden, ciebie tylko ten. Nie chcę, żebyś zapamiętał ten dzień jako wielką katastrofę wywołaną niecierpliwością własnej dziewczyny. Poza tym bylibyśmy na językach szkoły przez całą zimę. Dziewczyna kapitana szkolnej drużyny koszykówki ucieka z balu jak kopciuszek, łamiąc obcas w swoim pantofelku. Już widzę ten sarkastyczny nagłówek szkolnej gazetki. Nigdy nie miałam w planach bycia licealną celebrytką, którą dziennikarskie hieny przyłapują na niekolorystycznym doborze bielizny do sukienki.
-Założyłaś czerwone majtki? - dopytuje Joe.
-Białe. To był tylko przykład.
Zanim dojeżdżamy do szkoły, dowiaduję się, że Joe ma na sobie błękitne bokserki i zielone skarpetki z miniaturami hamburgerów dookoła kostki i że wcale nie przeszkadza mu to w byciu słońcem w tym planetarnym układzie.
Joe nie chce, by fleki w moich obcasach się starły, więc parkuje przy samym wejściu do szkoły. Mijamy w drzwiach grupę maturzystów wyglądających w garniturach jak ryby przemierzające Saharę, później definiujemy zapachy na korytarzu, wśród których wyraźnie przebija wanilia i guma dopompowywanych od tygodnia balonów. Przemierzamy szkolny korytarz i docieramy do sali gimnastycznej z drzwiami rozwartymi na oścież. Dekoracje nie uginają moich kolan, tak się niefortunnie składa, że od pewnego czasu Justin Bieber jest jedynym powodem moich wiotkich kości. Białe balony okraszone srebrzystym sprayem wiszą w niedużych kępkach pod wysokim sklepieniem sufitu, drabinki gimnastyczne zostały zasłonięte białymi kotarami, a narożniki obrusów na okrągłych stołach porozstawianych pod ścianami muskają wypolerowany parkiet.
Duszę się radosną atmosferą tego widowiska i ciągnę Joego do stolika, przy którym zauważam jego kolegów, ale ciągnę tak, by nie zorientował się, że ciągnę. Idę przed siebie o stopach skręconych na prawo. Joe nie rozumie aluzji i brnie przez środek sali jak lew na sawannie prezentujący grzywę tuż po wizycie w salonie fryzjerskim. Majtam się gdzieś w jego obszarze, jak oklapnięty ogon, i zastanawiam się, który rodzaj oszustwa wybrać: udawać, że jestem ucieleśnionym szczęściem, czy udawać, że jestem w fatalnej kondycji fizycznej ze względu na niedawno przebytą grypę i to jest powodem bycia ucieleśnionym nieszczęściem.
Wstępna przemowa dyrektora rozpoczyna się punktualnie. Nie słucham jego chrapliwego głosu podenerwowanego publicznym wystąpieniem i rozglądam się po sali. Wszyscy uczniowie czwartych klas i nieliczne podrzutki z młodszych siedzą przy stołach, wyglądając jak figury woskowe z Madame Tussauds. Zatrzymuję wzrok na wyznawczyni religii pod hasłem vintage siedzącej po drugiej stronie sali, jestem zdziwiona jej obecnością, bo nie posądzałabym jej o zamiłowanie jesiennym balem. Przyglądam się jej wnikliwie. Firanka w kwiaty, w którą zawinięte jest jej ciało, wcale nie dodaje jej kobiecego kształtu ani uroku, przypomina raczej cielesną plamę wetkniętą w tę szkolną panoramę, na tle której jest całkowicie jaskrawa i całkowicie odstręczająca. Zauważam puste krzesło odsunięte od stołu obok niej i myślę o desperacji, która zmusiła ją do samotnego przyjścia na bal, myślę też o tym, że chętnie oddałabym jej Joego, żeby móc wrócić do domu, ale wtedy przekonuję się, że wcale nie przyszła sama, i nie jestem jedyną, która to zauważa, bo gwar w nieograniczonych płachtach bieli jest gwarem ukierunkowanym jednomyślnie.
Na krześle obok Amber ocalałej po rewolucji hipisowskiej siada Justin Bieber.
Przyjmuję konsystencję galaretki zostawionej na słońcu i spływam po krześle na parkiet. A chwilę później jestem twarda i zesztywniała jak zamrożony kawał schabu. Patrzy wprost na mnie. Ma na sobie garnitur, szyty na miarę, jak Boga kocham, biała koszula wetknięta w spodnie wychyla się spod skrzydeł rozpiętej marynarki, a jej dwa ostatnie guziki kołyszą się rozpięte. Siedzi w rozkroku, rozłożony władczo na oparciu, a sukienka na mojej kości barkowej zaczyna się przypalać - taką siłę ma jego spojrzenie.
-Joe. - Ciągnę chłopaka za rękaw marynarki.
Odwraca do mnie głowę, uniesioną dumnie i zwycięsko, bo ćwiczy noszenie korony króla balu na czubkach włosów.
-Tak, ptysiu?
-On tu jest - szepczę, ale Joe nie potrafi czytać z ruchu moich warg w gwarnym tłumie i tylko wyżej zadziera brwi. - Justin. Justin Bieber. Tu jest - dukam i dławię się powietrzem. Kto nasączył je taką wilgocią? Oblepiają mi płuca i zaklejają przewody oddechowe.
-Kochanie, uspokój się. Wiem, że ostatnimi czasy jesteś podenerwowana i wystraszona, ale nie podkręcaj tych obaw.
Mówiąc, nie patrzy na mnie. Patrzy poza mnie. Wokół mnie. Nie chcę mówić, że wszystko jest ważniejsze od mojego strachu, ale wszystko jest ważniejsze od mojego strachu i rozsadza mi żołądek na myśl, że podczas kiedy setki par oczu siekają to samo powietrze, tylko mój wzrok dostrzega kąt padania wzroku Biebera.
Puszczam marynarkę Joego. Nie chcę, by jego uwaga i troska były jakąś jałmużną. Zaczynam patrzeć na Justina, choć myśląc o nim, używam zamienników jego łagodnie brzmiącego imienia. Nie mrugam, boję się, że gdy na moment opuszczę powieki, on wyciągnie rękę na stalowej sprężynie jak Inspektor Gadżet i zaciśnie na mojej krtani, niedostatecznie mocno, by uszło ze mnie powietrze, jednocześnie dostatecznie mocno, by uchodziło powoli.
Gdy kończy się przemówienie dyrektora, następuje część balu odpowiedzialna za dostatek żywnościowy i zrzeszenia poszczególnych stolików zaczynają mieszać się na obrzeżach sali. Nie zmieniam stołu, przesiadam się jedynie na krzesło, które pozwala mi siedzieć tyłem do Biebera, choć to wcale nie sprawia, że czuję jakiś odsetek bezpieczeństwa. Grzebię widelcem w swojej sałatce, jakbym szukała w niej tłustych larw przypadkowo zawiniętych w liście sałaty, rozmazany jogurt odbiera całą estetykę i ład.
Oglądam się dyskretnie przez ramię, na chwilę wyjmując z piersi serce i wkładając je pod serwetkę. Stolik hipisowskiej Amber jest pusty, jedynie ona sama oblega jeden z nieprzerwanych krańców. Staję na równych nogach, zanim myślę o tym, że dobrze byłoby wstać, i idę przez środek sali, zanim myślę o tym, że należałoby ruszyć. Siadam na krześle po jej prawej, zostawiam krzesło Biebera z jego martwym naskórkiem i wszelkiego rodzaju innymi szczątkowymi śladami mikrobiologicznymi.
-Znamy się? - pyta Amber. Patrzy na mnie jakbym była ubrana na czarno na paradzie równości.
-Kim on dla ciebie jest? - zniżam głos do szeptu, nie wiem, jak wyczulony jest słuch Biebera i jak niemrawa przy nim basowa muzyka. - Ten facet, z którym przyszłaś na bal. Kim dla ciebie jest?
Amber patrzy na mnie nieufnie, ciemny makijaż sprawia, że jej oczy zdają się znikać pod ciężarem tuszu.
-Nie jestem pewna, czy ma to dla ciebie jakiekolwiek znaczenie, ale jako jedna z nielicznych nigdy nie powiedziałam złego słowa na temat twoich - patrzę sceptycznie na jej sukienkę - prób krawieckich.
Amber bardzo nie chce, ale jest zmuszona przyznać mi rację i podczas kiedy moje niespokojne oczy wywracają fikołki dookoła głowy, sprawdzając obszar bezpieczeństwa, Amber przysuwa bliżej krzesło. Chcę odsunąć swoje, bo nie wiem, czy DNA Biebera nie przelazło na nią jak po zwodzonym moście.
-Zagadał do mnie w kawiarni - mówi, nie jest w stanie ukryć ekscytacji. Przez chwilę chcę chwycić jej kieliszek ponczu i ochłodzić nim jej rumieńce. - Rozmawialiśmy godzinę lub dwie. Od słowa do słowa wyszło, że nie był na swoim balu licealnym, a ja planowałam nie przychodzić ze względu na, sama wiesz, brak partnera. Zaproponował, że pójdzie ze mną. Nie wierzę w tani romantyzm, ale ten jest całkiem przekonujący.
Chcę spytać, czy cierpi na powszechną ludzką ślepotę, czy jest po prostu nad podziw zdesperowana, by chwytać się kogoś takiego jak Bieber, bo zapominam, że nie ma przydomku gwałciciela wyrytego cyrklem na czole i że wszystko to, co sprawia, że czuję w ustach smak wczorajszej kolacji, na ogół może pociągać dziewczyny takie jak Amber i nie takie jak Amber. I krew mnie zalewa na samą myśl, że w innych okolicznościach sama mogłabym być tą pociągniętą.
Wracam do swojego stolika, nim nie będę w stanie wrócić.
Joe przechwytuje mnie gdzieś po środku parkietu, w miejscu, w którym stwierdzam, że ewentualne łzy będę mogła zganić na wzruszenie. Całuje mnie ostentacyjnie, bo wie, że tego wieczoru dwoje oczu służą ludziom po to, by jednym z nich nieprzerwanie obserwować jego.
Zastanawiam się, które z nas ma większe zaburzenia: czy on, zmieniając się jak proces rozkładu biologicznego w jogurcie pozostawionym na słońcu, czy ja, jednego dnia dopinając mu rogi, drugiego dnia skrzydła.
-Wzmocniłem twój poncz - krzyczy mi do ucha, bo huczna muzyka wlepiła mi w uszy drugą błonę bębenkową i zakleiła niektóre przewody. - Rozluźnisz się.
Patrzę na cienką nóżkę kieliszka zaciśniętą w jego palcach. Wiem, że pójdę na ten układ, bo nie przypominam sobie dnia, w którym odmówiłabym kieliszka komukolwiek, zwłaszcza Joemu, wiedząc, że kieliszek w jego dłoni jest rzeczywiście kieliszkiem wraz z tym, co kieliszek powinien zawierać.
Wypijam duszkiem. Planuję złożyć reklamację, bo czuję w przełyku niedobór procentowy. Wypijam wzmocniony poncz z kieliszka Joego, gdy ten wsiąka w dyskusję na temat dekoracji sali, hucznie rozpatrywanej w wielu wariantach przez szkolny samorząd, którego jest członkiem.
Czuję się zagubiona w tej wielkiej sali pełnej biało-czarnych ludzi i sflaczałych balonów. Rozglądam się niespokojnie, zdaje mi się, że Bieber uderzył sobą o ziemię i pękł na tysiące części, które oblegają każdy zakamarek hali. Czuję go nawet w podpiętce prawej szpilki. Zdejmuję but i oparta o ramię Joego, wytrzepuję z niego piasek po środku parkietu.
Ale on nadal jest jedną muskularną częścią. Znów widzę go u boku Amber, ze wzrokiem ponad jej uklepaną korpulentna postacią sięgającą mu podbródka. Gdy na mnie patrzy, zwiedzam Alaskę, bo ogarnia mnie taki chłód, że niemożliwym jest, byśmy nadal byli we wrześniowym Bostonie. Chcę stąd uciec, nie chcę tylko podejść do drzwi sama i sama przez nie przejść, bo jego podeszwy byłyby kolejnymi po moich i to on znalazłby mój pantofelek zgubiony podczas ucieczki. W sali pełnej ludzi, z których żadne z nich nie daje mi namacalnego bezpieczeństwa, czuję się bezpieczna. Tak przedstawiają się psychologiczne paradoksy.
Zanim rozpoczynamy grupowy taniec, który określi, ilu z nas ma jakiekolwiek pojęcie o rytmie, spuszczam wzrok i podglądam pary cudzych szpilek. Obcas moich jest przygotowany na wojnę z somalijskimi terrorystami, szeroki, masywny i stabilny. Zastanawiam się, czy w domyśle nie miałam krwawej walki z wrogiem i jego marnych szans w starciu z tym pniem na pięcie.
Sala gimnastyczna nagłośniona jest jak profesjonalna hala koncertowa, mimo to pogłos uderza w szyby falami, gdy muzyka rozpływa się po kątach i podrywa stopy tancerzy amatorów. Joe obejmuje mnie w talii, patrzy mi w oczy, widzę w nich miłość i po raz kolejny jest mi głupio, że ją widzę. Ile łatwiej byłoby akceptować własny brak uczuć przy jego braku. Ustawiamy się w geometrycznym środku sali gimnastycznej i powoli dołączamy do grupy tych mniej upośledzonych pokrak, które radzą sobie z prawidłowym ustawianiem stóp na parkiecie. Przytulam się do Joego, by chociaż w ten sposób pokazać, że mimo tego wszystkiego, czego w nim nie lubię, jego ciepło jest jak poranne kakao albo prysznic po deszczu. Obejmuję jego kark dłońmi i przytulam policzek do obojczyka. Płaczę w lewe skrzydło jego marynarki, ale dziwnym trafem za każdym razem, gdy unosi mój podbródek, jestem sucha jak słoma.
Podczas tańca dyrektor wtrąca kilka zdań o szczególnej uwadze na cudze zdeptane stopy i prosi, by taneczna bliskość fizyczna była dostatecznie moralna, by nie musieć wyprowadzać jej poza terytorium szkoły. W trakcie zmiany muzyki następuje również zmiana partnerów i odtąd paznokcie jednej ze szkolnych cheerleaderek wrzynają się głęboko w kark Joego, a moja talia jest nieprzyjemnie ugniatana przez spocone dłonie jakiegoś maniaka komputerowego, którego szkła okularów są na tyle grube, że prawie dotykają mojego czoła.
-Jestem Fred - mówi, a w kącikach jego ust zbiera się ślina. Jego oddech pachnie sałatką śledziową.
-Cześć, Fred - dukam, odchylona jak przy walcu wiedeńskim. Niemal widzę, jak niespokojne śledziowe ogony trzepoczą między jego zębami. Twarz ma piegowatą, a włosy płomiennie rude. - Jak się bawisz?
Patrzy na mnie, jakby nigdy dotąd nie widział przedstawicielki płci żeńskiej i jestem w stanie uwierzyć, że rzeczywiście nie widział jej z odległości tak bliskiej jak ta aktualna. Mimo odchylenia jestem w stanie stwierdzić, że lewą dziurkę w nosie ma bardziej zarośniętą od prawej.
-To mój pierwszy garnitur - mówi przez zapchane zatoki. - Mama pomogła mi wybrać.
-Mama - powtarzam i choć próbuję wypielić głos ze wszelkich naleciałości sarkazmu, przychodzi mi to z trudem. Po prostu nie potrafię pojąć różnic psychofizycznych pomiędzy dwojgiem osobników tej samej płci, w tej samej fazie rozwoju, z teoretycznie takimi samymi szansami udziału w życiu towarzyskim. - Jest... stylowy. I te guziki. - Czerwone, pozwolę sobie wtrącić. Czerwone guziki na tle zgniłozielonej mieszanki poliestru. - Miło było cię poznać, Fred - mówię, mając nadzieję, że utwór, który na nas przypadł, to przedstawiciel komercyjnego polegania na ilości, a nie jakości i długości każdej nuty.
I rzeczywiście muzyka zmienia się, ma w sobie coś tajemniczego, źdźbła delikatności i stanowczości, i kiedy planuję przemknąć między mniej i bardziej spoconymi ciałami, by wydostać się z tego zamkniętego kręgu, twarde dłonie łapią mnie w biodrach. Przyciągają do ciała, wyższego i muskularnego, i natychmiast wiem, że ciało to nie ma nic wspólnego z balem maturalnym i dziewiętnastoletnim, ni to męskim, ni to chłopięcym, czołem pod znakiem trądziku. Te same dłonie odwracają mnie twarzą do piersi rozdymającej koszulę. Czarne oczy Biebera, tylko gdzieniegdzie spłowiałe, patrzą we mnie jak w klamkę piekła.
-Ostatnio zdałem sobie sprawę, że ominąłem swój własny bal - mówi, kładąc rękę na moim krzyżu i przyciągając mnie do torsu. Lepka wilgoć jego głosu osiada mi na małżowinie ucha. - Pomyślałem: dlaczego by nie zabawić się na tym, na którym będziesz i ty.
Nie pamiętam o tym, że kiedykolwiek byłam odważna i nie pamiętam też, żebym kiedykolwiek obiecywała sobie odwagę. Choć to niefortunne, jestem tak słaba, że to on trzyma mnie w pionie. Te jego straszne dłonie. Te jego szorstkie bezczelne palce. Trzyma mnie blisko, jak w tańcu, i przygryza moje ucho, a ja zastanawiam się, jak skonstruowane są moje oczy, że łzy ciekną mi po policzkach nawet przy powiekach zakleszczonych na cztery spusty.
-Twoje pośladki w tej sukience wyglądają jak okrągły milion. Gdybym mógł zagrać na loterii o jedną z twoich dziurek, zagrałbym. Więcej, postawiłbym wszystkie pieniądze.
Wiem, że nie mogę swojej tragedii zmienić w teatr, więc nie zaczynam krzyczeć i drapać go paznokciami po szczęce. Proszę go słabym głosem, żeby mnie zostawił. Jestem tak zdesperowana, że niemal mówię, żeby wziął jedną z tych dziurek, skoro tylko tego mu trzeba, a potem zniknął i pozwolił mi się nad sobą litować w samotności. Szarpię się w jego ramionach, chwytam go za poły koszuli i odciągam, odpycham, próbuję stanąć obcasem na jego stopie, albo wywinąć się jak flądra owinięta rybim śluzem, giętka i śliska.
W końcu przestaję się szarpać i patrzę mu prosto w oczy.
-Co mam zrobić, żebyś raz na zawsze dał mi spokój?
Na co on odpowiada:
-Myślisz, że twojemu facetowi podskoczyłoby ciśnienie, gdybym cię teraz pocałował? Po francusku. Może nawet wulgarnie.
-Żebyś się ode mnie odpieprzył - ciągnę ja.
-A gdybym włożył ci rękę pod spódniczkę, myślisz, że dałby mi w pysk?
-Zapłacę ci.
-W naturze - dokłada. - Parę sesji miłosnych i być może będziemy kwita.
Ale kiedy widzę jego uśmiech, wiem, że jest świetnym muzykiem i zawodowo gra na moich nerwach.
Naraz ktoś go potrąca, a jego ramiona by wspomóc chwytanie równowagi, opuszczają moje biodra. Wymykam się wtedy wąskim tunelem ciał i dobiegam do stolika oblężonego przez kolegów Joego, którzy, choć widzę w nich bandę opóźnionych w rozwoju pawianów, teoretycznie są w stanie wybudować wokół mnie mur ze swoich koszykarskich postaci i odizolować od mojego największego lęku. Jeden z nich na kuckach za stolikiem tuli do ust butelkę czystej i choć nie przepadam za tak mocnym trunkiem, wyrywam mu to małe zbawienie i sama się nim zalewam.
-Nawet się nie skrzywiłaś - mówi okradziony do złodziejki. - Ty też zaczynasz tańczyć dopiero po kilku głębszych?
-Piję, żeby przestać tańczyć - wyznaję.
-Możemy nie tańczyć razem. To znaczy moglibyśmy, gdybyś nie była dziewczyną Joego. I gdybyście nie mieli problemów pod kołdrą. Nie chcę, żeby wasza klątwa spadła i na mnie.
Patrzę na niego i nie mogę uwierzyć, że niewyparzony język Joego jest aż tak długi. Więc kiedy pojawia się jego właściciel, nie wychodzę spod stolika. Podnosi krawędź obrusu i przygląda mi się jak kawałkowi kurczaka ze spaloną skórką, który ktoś od niechcenia cisnął pod stolik.
-Nie chcę, żebyś rozmawiał ze wszystkimi o tym, że ze sobą nie sypiamy. I nie mów mi, że gdybyśmy ze sobą sypiali, opowiadałbyś o tym, że ze sobą sypiamy.
-Niczego takiego nie chciałem powiedzieć - burczy, zarzucając sobie na kark obrus. - Z kolei ty mogłabyś tak jawnie nie okazywać swojej niechęci do samego bycia tutaj.
-Bieber tu jest. Nic mi się nie przywidziało. Jest tutaj, obserwuje mnie i obmacuje wtedy, kiedy ty flirtujesz z jakąś marną cheerleaderką. Nie proszę cię, żebyś zrezygnował dla mnie z balu. Proszę cię tylko, żebyś nie kazał mi świetnie się bawić. Umiem udawać, ale nie na taką skalę.
-Udawanie uczuć do mnie wychodzi ci całkiem przyzwoicie.
Szczęka mi opada, gdy słyszę te słowa. Patrzę na Joego i zastanawiam się, czy to zasługa ponczu, czy moich słabych zdolności aktorskich. Mówię tylko:
-Przepraszam.
I wybiegam z sali, nie wiedząc, za co przepraszam.
Zaszywam się w kantorku woźnego między płaskim mopem a zarośniętym grzybem brodzikiem prysznica wyniesionym niedawno z męskiej szatni. Ocieram łzy z worków pod oczami, wylewam z nich wodę i nachylam się, żeby cała reszta kapała bezpośrednio na podłogę. Nie odwracam się twarzą do drzwi, bo myślę, że kiedy ja nie widzę innych, inni nie widzą mnie.
Naraz smuga światła wpadająca do kantorka z korytarza urywa się, a drzwi wydają rozciągnięty skowyt, zbliżając się do futryny. Nim odwracam głowę i wyciągam stopę, by je zatrzymać, bo nie chcę być w tym zbiorowisku całej szkolnej grozy sama, silne ciało przywiera do moich pleców i popycha mnie na niestabilny regał przytwierdzony do ściany drobnymi przerdzewiałymi gwoździkami. Czuję jego przeklęty zapach, nie zmienił perfum, odkąd ostatnim razem był tak blisko mnie. Trzyma mnie za nadgarstki i przywiera kroczem do moich pośladków. Tym razem decyduję się na teatr i piszczę jak szczenię, któremu nadepnięto na łapę. Jestem oblana nerwowym potem, jest go we mnie tyle, że wylewa się przez szpilki na podłogę.
-Zostaw mnie - krzyczę, szarpiąc się w wąskiej szczelinie między nim a regałem. Powtarzam to jeszcze kilkakrotnie, choć wiem, że nie zostawi.
-Tutaj możemy być w końcu sami - sapie do mojego ucha. Ociera się o mnie, a moje kości biodrowe boleśnie przylegają do półek regału.
Nie wiem, co robić, bo gdy stoję w miejscu, daję mu przyzwolenie, a gdy trzepoczę się jak flaga na maszcie, niemal widzę, jak rtęć w termometrze jego seksualnego oszołomienia pnie się na szczyt. Próbuję ugryźć go w ramię, ale tylko zahaczam naskórek. Próbuję zrzucić na nas puszki z farbą olejną, ale regał wtopił się w ścianę i uznał, że nie weźmie udziału w tej błazenadzie.
-Lubisz od tyłu, królewno? - pyta gardłowo, wąchając moje włosy. - Żałuję, że wtedy mieliśmy tak mało czasu i nie zdążyliśmy wszystkiego spróbować.
-Jesteś chory - krztuszę przez zasolone tsunami.
-Nie twierdzę, że wszystko ze mną w porządku. Teraz na przykład mam ogromną ochotę na budyń. Waniliowy. Mógłbym go jeść, biorąc cię od tyłu i instruując, czy masz się szarpać mocniej, czy jest mi wystarczająco dobrze.
W jednej chwili kwitnie we mnie ogromna nienawiść do muzycznej twórczości Bruno Marsa. Jedna z jego piosenek trzęsie całą szkołą. Mój wrzask jest jak jeden z efektów dźwiękowych. Jego śmiech również.
-Nie wstydź się, pokaż nóżki - mówi, podwijając mi sukienkę. - Założyłaś białą bieliznę. Grzeczna dziewczynka. We wszystkim mnie wyręczasz. Nawet nie muszę ci mówić, co mnie najbardziej kręci.
Śmieje się raz jeszcze, ale wtedy jego uścisk staje się lżejszy i lżejszy, aż gdy się w tym orientuję, czuję ukłucie po zewnętrznej stronie uda i coś płynnego, co na niewielkim obszarze mięśnia wypełnia mi skórę. Oczy przyzwyczajone do mroku dostrzegają strzykawkę, którą Bieber ociera w rąbek koszuli, a później moje nogi stają się giętkie i upadam na posadzkę.
-I o co tyle strachu? - pyta, kucając przede mną. - Nie zrobiłbym tego w szkole. Mam problem z erekcją na myśl o algebrze, geometrii i chemii organicznej.
-Co mi zrobiłeś? - szepczę ostatkiem sił, coś zapętla się wokół mojego gardła.
-To środek zwiotczający mięśnie.
Nie jestem w stanie się poruszyć, więc bierze moją rękę i trzymając w zębach latarkę, zaciska palce ponad zgięciem łokciowym. Raz jeszcze widzę połysk igły, gdy precyzyjnie wbija mi ją w napęczniałą żyłę. Zamyka mnie w sokowirówce i włącza pierwszy stopień nieprędkich obrotów.
-Słodkich snów, królewno - mówi, by przypieczętować tę zbrodnię. - Od tej pory jesteś tylko moja. I nie zapomnij spać z rozłożonymi nogami. Nie lubię się przemęczać.
~*~
no, w końcu wyrwał swoją laleczkę
teraz czekają nas rozdziały 100% Joelle
i nie wiem co jeszcze napisać, więc powiem tylko tyle że łączę się w bólu razem z tymi wszystkimi, którzy w środę/czwartek mieli spędzić zarąbiste godziny na koncercie ariany :(
Czekam na nn
OdpowiedzUsuńo boże co ty się dzieje ja tam chce ja z Joe bo w sumie nikt nie powiedział ze jak ff to bohaterka musi być z osobą o której jest ff albo osobie której poświęcone jest ff.
OdpowiedzUsuńBardzo mi się podobał w sumie.
Ale niech ona przestanie z tym Joe ona go kocha tylko gada jakies głupoty
Jaki psychol z tego Justina, ale chce więcej 😍😍😍
OdpowiedzUsuń