piątek, 19 maja 2017

Rozdział 5 - Do piekła na lewo


Gdy późnym wieczorem wchodzimy do domu, mama kończy chaotyczną rozmowę z matką Joego, tłumacząc powód nieobecności jej syna tak późną wieczorową porą. Naiwnie myśli, że Joe ze swoimi ukończonymi dziewiętnastoma latami spędza każdą noc w rodzinnym domu. W każdym razie ta rozmowa prawie całkiem by mnie ominęła, gdyby odtąd państwo Bloom nie byli współmęczennikami mojej intymnej tragedii.
Kiedy tylko dostrzega nas w progu, telefon wyfruwa jej  dłoni i ląduje miękko na zamszowej poduszce skompletowanej z narożnikową sofą. Podbiega do nas w wełnianych bamboszach, nawet z daleka widzę, jak bardzo napuchnięte są jej oczy i wiem, że przepłakała długie minuty po naszym wyjściu, jeszcze zanim Sarah potwierdza moje przypuszczenia, wnosząc do salonu parujący kubek mamy. Chcę ją telepatycznie prosić, by wróciła do kuchni i dolała do herbaty łyczek rumu lub wina, bo płacząca mama wcale nie sprawi, że zajmę się jej łzami, zapominając o ocieraniu swoich.
-Noelle, dziecko - mówi drżącym głosem, delikatnie dotyka mojego policzka. Kiedy opuszki jej palców wchodzą w kontakt ze skórą, przypominam sobie o uderzeniu silnej dłoni Biebera, bo pełzający po twarzy siniak powoli zagrzewa miejsce, rozkładając się plackiem w poprzek kości policzkowej. Jedyne, czego sobie życzę, to kształt daleki rozstawowi jego palców. - On ci to zrobił? - pyta płaczliwie. Próbuję nie płakać dla niej. W naszej rodzinie płacz jest transakcją wiązaną.
Kiwam głową. Spoglądam chyłkiem w lustro, jestem bordowa po prawej stronie twarzy, przyszłościowy siniak jest na razie łagodnie purpurową niekształtną plamą oblewającą mnie jak intensywny rumieniec, powoli obrysowują się jego kontury i granice.
-Pojechaliśmy do mieszkania jego przyjaciela, Joe chciał zdobyć jego adres. Okazało się jednak, że mieszkają razem. Był tam, pobił Joego. - Zerkam na chłopaka, któremu powoli rozmrażający się groszek moczy krocze. Wygląda tak żałośnie, że mam ochotę przytulić go do piersi i obiecać, że z pierwszej wypłaty zapłacę za operację renowacyjną jego przyrodzenia. - A później uderzył mnie, zastraszając i grożąc. Jest tak strasznie mściwy. Tak strasznie i obrzydliwie mściwy. 
Mama obejmuje mnie z przodu, Sarah przylepia się do moich pleców, kołyszą mnie obiec, obie w różne strony. Joe wyrzuca rozmrożoną paczkę groszku i wyjmuje z naszego zamrażalnika filet słodkowodnej ryby, by tym razem ona mogła wpłynąć wgłąb komnaty bólu. Nie mówię mamie i Sarze, że zaczynam się dusić, że ich zabiegi odstresowujące sprawiają tylko, że czuję się beznadziejnie przytłoczona ich niezagrażającymi ciałami. Odzyskuję oddech i koloryt niedokrwionej twarzy, kiedy tata pojawia się w salonie.
-Rozmawiałem ze swoim kolegą z wydziału - oznajmia natychmiast, przechadzając się tyloma drogami wzdłuż i wszerz salonu, że podeszwy jego kapci ścierają się na cienkie płótno. - Wypuścili go miesiąc przed końcem wyroku. Cholerny miesiąc! Takiego zwyrodnialca! Powinien zgnić w więzieniu. Albo zostać zesłany na ciężkie roboty na Syberię. Albo smażyć się żywcem na krześle elektrycznym.
Wiele innych "albo" siedzących ojcu na języku zamiera, kiedy mama kładzie dłoń powyżej jego obojczyka. Mówi bez słów, że my wszyscy doskonale o tym wiemy, że gdybyśmy mieli w piwnicy krzesło elektryczne, żarówka w salonie mrugałaby złowieszczo, bo całą moc prądu zesłalibyśmy poniżej parteru, gdzie on smażyłby się jak kurczak na rożnie. Że jego serce powinno unikać handlowej produkcji krwi i pompować jej racjonalną ilość. I że Joego, biednego pokrzywdzonego Joego być może będzie trzeba zawieść do całodobowej izby przyjęć.
Siadamy przy stole w salonie i rozpoczynamy obrady rodzinnego zgromadzenia kryzysowego.
-Możemy zgłosić fakt nękania i znęcania się psychicznego na policję - próbuje mama. - Niech cholerny padalec wie, że nie jest bezkarny.
-Nic z tego - prostuje tata. - Nie mamy dowodów. A on wszystkiego się wyprze. Jeśli nawet by się nie wyparł, bez trudu wyjdzie za kaucją. 
-O ile byłby ktoś, kto zdecydowałby się tę kaucję za niego wpłacić.
-Byłby - mówimy jednocześnie z Sarą. Oddaje mi głos. - Jego przyjaciel, Harry, jest psychologiem. Nie cierpi na niedobory finansowe.
-Możemy jednak pozwać go o pobicie - ciągnie ojciec. - O ile inicjatywa bójki wyszła od niego.
-Naplułam mu w twarz - przyznaję. - I to Joe pierwszy rzucił się na niego z łapami.
-Moim zdaniem najrozsądniej będzie sprowadzić go na ziemię - mówi stanowczo Joe, który ze względu na długość rybiego filetu wystającego zza jego spodni decyduje się nie siadać. - Skrzyknę kumpli i dostanie za swoje. Może w pojedynkę nie dałem mu rady, ale ze wsparciem całej drużyny nakryje się nogami.
-Zaopatrzyłbym was nawet w policyjne pałki - burczy ojciec, w całym tym zdenerwowaniu nie zauważam, jak energicznie podryguje mu kolano.
-Nie zgadzam się - protestuję piskliwie. - Wtedy każdy twój kumpel wiedziałby, co Bieber mi zrobił. Później cała szkoła. Całe osiedle. I miasto. Nie chcę tego roztrząsać. Wystarczy, że twoi rodzice zostali w to wplątani. To mi nie pomoże, jeśli przez kolejne miesiące każda napotkana osoba będzie głaskać mnie po ramieniu i mówić, jak jej przykro i jak wielkie współczucie w niej pęcznieje. Ale wy nic nie wiecie. Nie możecie mi współczuć. Niby jak, skoro żadne z was nie czuje tego samego?
Zrywam się z kanapy, gdy czuję, że powoli zapadam się w nią zbyt głęboko, bym mogła swobodnie powstać. Potrącam wszystko, co stoi na mojej drodze ucieczki - mamę, staromodny stojak na parasole i spiczaste ucho Budynia. Wbiegam po schodach na piętro, gubiąc obcasy gdzieś na półmetku. Nie zamykam drzwi sypialni na klucz, bo wiem, że gdybym to zrobiła, byłabym zmuszona podnieść się z łóżka i udowodnić mamie, że jestem zbyt inteligentna na tabletki nasenne i zbyt strachliwa na żyletkę. Zakopuję się głęboko w kołdrze, zapach świeżo wypranej pościeli dusi mnie i ogranicza. Odkrywam kołdrę tylko po to, by łzy, które ze mnie trysnęły, nie podtopiły mnie na tratwie z łóżka.
-Noelle - słyszę łagodny głos Sary. Materac ugina się pod jej pośladkami. Kładzie dłoń na mojej łydce i tam ją trzyma.
-Kochanie - próbuje Joe. Przez materiał pościeli czuję ciepło jego oddechu, jestem więc przygotowana na bliskość jego twarzy po odkryciu kołdry. - Nie bój się. Będziemy cię strzegli jak oka w głowie. Nie zbliży się do ciebie. 
Nie chcę mówić, że jego słowa wznoszą ręce pod niebo i skacząc, wrzeszczą, że składają się ze szczelnej lepianki kłamstw.
-Chcę zostać sama - mówię; proszę.
-Mogę siedzieć przy tobie do rana - proponuje Joe. Sarah nie proponuje, bo wie, że tego nie oczekuję.
-Chcę zostać sama - powtarzam. - Jeśli mogę cię o coś prosić, odwieź Sarę do domu. Nie chcę, żeby pałętała się sama po nocach.
Mimo że Sarah przyparta do muru w opustoszałej uliczce sama rozpięłaby męski rozporek.
Gdy wychodzą, ich zapachy wymaszerowują za drzwi. Leżę w tabunie zmiętej pościeli, a kiedy rozprostowuję nogę, słyszę rozdzieranie szwów poszwy. Jestem wykończona pływaniem w fałdach kołdry, ale im silniej próbuję zasnąć, tym bardziej boli mnie całe ciało. W przypływie paniki zaczynam liczyć - dla samego liczenia. Od numeru dwieście sześćdziesiątego siódmego towarzyszy mi muzyczny akompaniament. Dopiero gdy orientuję się, że przy czwartej setce on nadal trwa, a ja przestaję liczyć, by go wybadać, rozpoznaję melodię i promień zakrzywienia światła, jaki rzuca wyświetlacz telefonu z szafki nocnej.
Wystawiam głowę ponad kołdrę. Słyszałam o rodzicach, którzy dzwonią do swoich pociech zza ścian pokoju, ale nie jestem reprezentantką grupy internetowych maniaków mających spore problemy z odcięciem życia sieciowego od tego przyziemnego. Wiem też, że to nie Sarah ani nie Joe, bez uzasadnienia, po prostu wiem. Nie jestem zdziwiona, gdy dostrzegam na ekranie zastrzeżony numer. Nie jestem zdziwiona, ale jakiś rodzaj letargu odcina mi ręce i nogi i zanim udaje mi się chwycić telefon, mijają dwa kolejne połączenia. I dwadzieścia siedem nieodebranych, mrugających do mnie z paska powiadomień.
Siadam oparta o zagłówek, mam dłonie lepkie od potu, a czoło tak blade, że zaczyna sinieć. Nie odbieram, tylko wpycham opuszkę palca w dziurkę z głośnikiem i tłumię sygnał. Czekam pięć kolejnych połączeń, a każde z nich trwa tak długo, że po drugiej stronie włącza się prędko urywana poczta głosowa. A potem nadchodzą wiadomości. Ich ilość jest dowodem nielimitowanego abonamentu. Jedna z nich wyjątkowo przykuwa moją uwagę.

Dam ci ostatnią szansę. Odbierz telefon. Jeśli tego nie zrobisz, zasypię cię sms'ami tak wulgarnymi, że pół nocy spędzisz nad kiblem.

Doprowadza mnie do stanu, w którym te groźby bez pokrycia odbierają mi oddech. Więc kiedy dzwoni, siłą woli przeciągam zieloną słuchawkę w poprzek ekranu, bo coś mi mówi, że będę żałować odebrania odrobinę mniej niż nieodebrania.
Chrypa w jego głosie jest jego niezmywalnym znamieniem.
-I co, mój mały łobuzie?* - odzywa się cicho, w tle słyszę szum wiatru i daleki zgiełk nocnego miasta. - Tak trudno było odebrać telefon? Nie zrozum mnie źle, gwałt przez uszy**, nawet twoje, nie jest tym, co by mnie szczególnie kręciło. Mimo że lubię patrzeć, jak stajesz się zielona, gdy tylko ktoś w domyśle wspomina o seksie - ostatnie słowo wypływa z jego ust szeptem, rozpycha się na telefonicznej linii i wpada do mojego ucha, przebijając błonę bębenkową. - To dla ciebie takie małe zakazane słówko, mam rację? Tak jak dla mnie to gówno na "m" albo "k"? Spójrz, spójrz tylko, jak wiele nas łączy. 
-Nie mam nic wspólnego z potworami takimi jak ty - szepczę schowana pod kołdrą. Zaciskam powieki, bo boję się, że widmo, którym starszyzna rodziny straszyła mnie za małego, wyjdzie spod łóżka ubrane w jego skórę.
-Masz - odpowiada. Robi przerwę, bierze oddech, wraz z którym dym z papierosa oplata jego płuca pajęczyną. - Moje plemniki. Gdzieś głęboko. Mniej więcej tam, gdzie chciałbym teraz być.
-Sprawia ci to przyjemność? - pytam roztrzęsiona. Nie wiem, czemu się napinam, ale myślę, że może to mieć jakiś związek z próbą wydalenia z siebie porozrywanych resztek jego plemników. - Sprawia ci przyjemność dręczenie mnie po nocach?
-Nie mniejszą niż za dnia - mówi. - Kręcisz mnie, złotko. Twój strach mnie kręci. Kręci mnie to, jak sikasz w majtki za każdym razem, gdy choćby wydaje ci się, że mnie widzisz. Na przykład teraz. Odważysz się podejść do okna, otworzyć je, spojrzeć w dół i przekonać się, czy nie czekam pod twoim parapetem?
Daje mi chwilę na przetrawienie tych rewelacji. Gdy myślę o jego potencjalnej obecności w moim ogrodzie, boli mnie krocze, to nawet gorsze niż ostra infekcja dróg moczowych. Wiem, bo znam siebie jak tylko ja mogłabym się poznać, że nie zasnę z tak wielką niepewnością uciskającą mi mostek, więc wstaję i zakradam się do okna z telefonem w dłoniach objętych ostrym Parkinsonem. Wnęka w ścianie nie pozwala mi dostrzec fundamentów domu, dlatego otwieram okno i wychylam za parapet czoło z jednym okiem. Ogród jest pusty. 
A wtedy słyszę w słuchawce pomruk i męski śmiech, gdy mówi:
-Grzeczna dziewczynka. 
I nagle zarówno w słuchawce jak i w otwartym oknie słyszę skowyt przejeżdżającego nieopodal pociągu i wiem już na pewno, że ogród nie jest pusty. Jest chory. Oblężony przez wielki muskularny chwast, który próbuje podkopać się pod moje stabilne korzenie, opleść je i wyrwać z ziemi.
-Śpij spokojnie - mówi jeszcze, zanim się rozłączam i upuszczam telefon. - I śnij o mnie - dodaje z czarnej czeluści ogrodowych krzewów.
Zatrzaskuję okno, bo boję się, że jeśli wiatr wniesie do sypialni jego zapach, nie będę miała czym oddychać.



Gdy rankiem następnego dnia wchodzę do szkoły, Joe zdaje się być wyobcowany z własnej paczki przyjaciół, której jest kapitanem, przewodniczącym i założycielem zarazem. Siedzi na niskiej ławce gimnastycznej pod ścianą korytarza, z plecakiem na plecach i dłońmi w kieszeniach bluzy, podczas kiedy jego koledzy prześcigają się w byciu najbardziej prymitywnymi istotami ludzkimi od klasy biologicznej u wejścia do szkoły aż po salę gimnastyczną na jej przeciwległym krańcu.
Siadam obok Joego, obejmuję jego ramię i przytulam policzek do ubrań pachnących nim. Ma swój własnym specyficzny zapach. Gdyby założył firmę i uruchomił produkcję wód kolońskich promowanych nim samym, za parę lat mieszkalibyśmy w willi z widokiem na Miami Beach.
-Jak tam twoje... - pytam, ale ucinam niezręcznie. - Jajeczka?
-Żyją - odpowiada, przygarniając mnie do siebie jak poduszkę. Jestem zirytowana sobą. Tym, że potrafię wychwytywać jego czułość jedynie wtedy, kiedy jej potrzebuję. - Nie dotknę się przez miesiąc, przysięgam. Ale z jednej strony wyjdzie mi to na dobre, odzwyczaję się od częstej, powiedziałbym zbyt częstej, no wiesz, masturbacji.
-Ze wszystkich słów, które wymyślił człowiek, to jedno brzmi najbardziej idiotycznie - stwierdzam. - I przepraszam, Joe. Że nie mogę, nie potrafię dać ci tego, czego potrzebujesz.
-Daj spokój, brzmisz jakbyś mówiła fanatykowi wielkiej rodziny, że jesteś bezpłodna. Gdybym nie chciał na ciebie czekać, nie czekałbym. Ale czekam. Bo chcę.
Patrzę na niego z czułością, ale on dobrze wie, że czułość nie jest nawet zalążkiem miłości i pierwszy raz jest mi z tego powodu głupio. Zastanawiam się, czy to nie akt desperacji z jego strony - bycie ze mną w tym neutralnym czymś parodiującym związek.
Tego dnia nie idziemy na lekcje. Wychodzimy ze szkoły przed pierwszym dzwonkiem i z zaciśniętymi zębami proponuję Joemu podróż do pobliskiej galerii, a on zgadza się, gdy udaje mi się napomknąć słówko o sukience na jego bal jesienny. Centrum handlowe jest pełne ludzi, zdaje mi się, że każde z nich ma swój własny bal, trzy bale, i na każdy z nich potrzebują nowej sukienki, bo gdy rozglądam się po sklepowych witrynach, jestem zdruzgotana kryzysem gospodarczym w świecie mody.
Kończymy w kawiarni na trzecim piętrze, za cząstkowymi ścianami z szyb. Piję niesłodzone latte z wysokiej szklanki, a Joe zeskrobuje karmel ze ścianek swojej. Trochę rozmawiamy, ale głównie prześcigamy się w rzucaniu samych ogólników: że ładnie wyglądałam w niebieskiej rozkloszowanej sukience, że ta sama niebieska miała wpijające się w barki ramiączka, że w wiśniowej było mi do twarzy i równocześnie że na widok ceny wiśniowej sama Madonna zaliczyłaby zgon, a także była mowa o białej i jego męskim szczęściu, że właśnie białą zatwierdziłam tylko odrobinę mniej gorliwie niż on.
A potem prawie spadam z krzesła, prawie osuwam się z niego pod stół i jestem nieco rozczarowana, że jednak się nie osunęłam, bo kiedy widzę przy ladzie Harry'ego odstawiającego cukiernicę na miejsce, chcę zniknąć tylko po to, by nie być świadomą, komu ta cukiernica była potrzebna. Nie mogę powstrzymać wzroku, który wędruje za Harrym powracającym do stolika. Nie jestem zdziwiona NIM na krześle w cieniu kawiarnianej sali i nie jestem zdziwiona, że wcale nie boję się mocniej. Zważywszy na to, że sikam z nerwów co pół godziny, nic przy tym nie pijąc, chyba nie można być bardziej przesiąkniętym strachem. Leci ze mnie jak z nasączonej gąbki.
-Joe - skrzeczę, łapiąc go za nadgarstek ponad blatem stolika. - Joe, on tam jest.
Nigdy nie pomyślałabym, że gwałciciele piją kawę. I że ją słodzą.
Joe ogląda się przez ramię, na widok Justina prostuje się i napina, a skóra jego dłoni przyjmuje postać powyginanej blachy, taka jest twarda. Szukam kelnera. Zamierzam zapytać, czy mają w ofercie pelerynę niewidkę. Joe odwraca się, jestem nieco spokojniejsza, gdy na mnie patrzy, ale nie potrafię tego w żaden sposób okazać. 
-Chodźmy stąd - szepczę. - Kawa mi wystygła.
-Noelle uspokój się - prosi pokornie. - Musisz pogodzić się z myślą, że będziesz go widywać: na ulicy, w galerii, w kawiarni. Nie zamkną go za to, za co odsiedział swoje.
-Twoim zdaniem dwa marne lata są miarodajną rekompensatą gwałtu? 
-Nie to chciałem powiedzieć.
-Poza tym - mówię, nie zważając na jego wtrącenie - Boston jest olbrzymi. Nie mieszkamy w małej wiosce zabitej dechami, w której każdy z sąsiadów zna twój kolor skarpetek. Naprawdę uważasz, że spotykamy się tu przypadkowo?
-Nie spotykamy się - poprawia mnie. - Jesteśmy tu my i są oni. Osobno. Nie łączymy się w żaden kwartet.
Ale mam co do tego spore wątpliwości, gdy Justin dostrzega mnie spod swojego cienia w zaciszu kawiarni, a jego usta wyginają się w dziwną plątaninę łuków i półkoli. Chwytam łapczywie latte, bo chcę wierzyć, że kiedy się jej napiję, zostanę Alicją z Bostonu i skurczę się tak, że drogę powrotną spędzę w kieszeni Joego. Bo bycie niewidzialną nie zadziałało. Przesuwam krzesło tak, żeby skryć się za Joem, ale Bieber również ma pole do manewrów i przesiada się na sąsiedni stołek. Siada w rozkroku, a sposób, w jaki rozstępują się jego nogi, boleśnie splata mi jelita. Wpatruje się we mnie bez wytchnienia, już prawie wierzę, że jego oczy pokryte są rybim śluzem i to dlatego mruganie jest w jego przypadku nawykiem nabytym, zbędnym jak mucha w zupie.
-Nie patrz na niego - poucza mnie Joe. Dopiero kiedy to mówi, orientuję się, że rzeczywiście to robię. Mount Everest hipokryzji.
-Więc stąd chodźmy - proszę go. - Innym razem dokończysz kawę.
-Noelle...
-Nie - przerywam mu chrapliwie. - Nie każ mi z własnej nieprzymuszonej woli oddychać jego dwutlenkiem węgla.
Niemalże czuję, jak pośladki Biebera zmniejszają napór na krzesło, jak mięśnie jego łydek się napinają, gdy z wolna podnosi się z krzesła. Raz jeszcze łapię Joego za nadgarstek, zaczynam go ciągnąć, przez środek stolika, z jakimś wariactwem w głowie. Joe potrąca nosem szklankę, karmelowe latte podróżuje po blacie stolika. Nie przestaję go ciągnąć, wtedy on zaczyna ciągnąć mnie, bo nie wie, czy to jakaś ekstremalna gra wstępna, czy mam problem z poskromieniem kończyn. Zanim udaje mi się wykrztusić, że naprawdę chcę już stąd wyjść, że zapach kawy i JEGO uderzyły mi do głowy jak spirytus, łapa Justina Biebera ląduje na wypłyceniach pomiędzy wartkimi strumieniami latte, a wytatuowane na jego dłoni oko*** o rzęsach długości średniowiecznych włóczni łypie na mnie groźnie.
-O czym plotkujecie, gołąbeczki? - pyta zachrypniętym głosem. Joe przeszedł mutację w wieku piętnastu lat, ale jego głos, w porównaniu do głosu Biebera, nadal brzmi jak żabi skrzek. - Bo mam nieodparte wrażenie, że moje nazwisko padło przy tym stoliku więcej razy, niż w którymkolwiek z bostońskich burdeli.
-Odpieprz się ode mnie - mówię zgorzkniałym głosem. Trzymam za obie poręcze krzesła, jestem tak napęczniała nienawiścią, że rozważam uniesienie się na samych wątłych ramionach i spektakularny wykop obu nóg trafiający go powyżej ud. - Daj mi żyć.
-Dam - odpowiada. - Kiedy już odpokutujesz dwa lata, które wyrwałaś mi z życia. Wystarczyło trzymać pyszczek na kłódkę. - Patrzy na moją szczękę, wargi i kąciki ust. - Swoją drogą, masz uroczego pieska. Co prawda trochę się miotał, kiedy przypalałem mu ogonek, ale...
-Co zrobiłeś Budyniowi? - Podrywam się z krzesła jak włosy w bliskim otoczeniu balonów.
-Kto normalny nazywa psa Budyń? Kiedy sfajda się na dywan, sprzątasz po nim budyniową kupkę?
Nie pozwalam, aby jego złośliwości wpadały mi przez uszy i wybiegam z kawiarni, nie upewniwszy się, czy Joe zapłacił za kawę z góry, czy nasz rachunek tkwi na liście dłużników. Joe dogania mnie u wylotu na parking, ale przepływam przez jego palce, gdy próbuje złapać mnie za krawędź bluzki. Ledwie pamiętam, przy którym filarze zaparkował, chcę nawet podjąć się dziesięciokilometrowej podróży na piechotę, ale zanim się na to decyduję, Joe zagradza mi drogę, więc wpadam na filar, a potem jego usta wpadają na moje i mamy serię karamboli na podziemnym parkingu.
-Ochłoń - prosi w przerwie pocałunku. Pierwszą jego połowę ciągnęłam przez zaskoczenie, na drugą godzę się tylko dlatego, że chcę, by odwiózł mnie do domu.
Przedstawiam Noelle "Sprzedajną Łajzę" Whitford.
-Ochłonęłam - wmawiam mu. - Muszę zobaczyć, co z Budyniem. Muszę się przekonać, że ten drań nic mu nie zrobił.
W drodze próbuję dodzwonić się do mamy, ale ciąg przerywanych sygnałów jest jedynym, co otrzymuję w zwrocie. Wybieram więc numer ojca, wiedząc, że tego dnia nie jest na służbie, i bębnię palcami w skórzaną tapicerkę, wywołując przy tym dźwięk łap Budynia rozjeżdżających się na froterowanych schodach. Żadne z nich nie odbiera, a we mnie napływają myśli, że może kopią w ogródku dół, by pochować truchło Budynia, że może siedzą na panelach w kałużach własnych łez i opłakują utracony pysk do wyżywienia, że może biegają od schroniska do schroniska, by odnaleźć jego zagubionego przed miesiącami brata bliźniaka i podłożyć go do mojej szafy - i dlatego żadne z nich nie odbiera telefonu.
-Uspokój się - prosi Joe.
-A ty przestań mi mówić, co mam robić. Nie uspokoję się, bo nie wiem, co ten skurwysyn zrobił mojemu pieskowi, a nade wszystko rodzice, którzy dzwonią do mnie regularnie co dwadzieścia minut, od dwudziestu minut nie odbierają ode mnie telefonu.
-Może uprawiają seks. Albo pielą rabatki w ogrodzie. Albo wyszli na spacer i nie wzięli komórek. 
-A jeśli coś im zrobił? - Przykładam dłoń do ust. - Jeśli ich skrzywdził? Może leżą gdzieś na podłodze, w głębokich kałużach krwi, a ja w tym czasie siedzę w kawiarni i popijam cholerną latte?
-A może popadasz w paranoję?
-A może popadam w nią, bo mam do tego prawo?
Joe otwiera usta, by jakoś się odszczekać, ale nim to następuje, mówię:
-Nie mów do mnie teraz. Ani nigdy.
Więc do końca drogi zamartwiam się przed samą sobą i gdy docieramy pod dom, wypadam z samochodu, jakby Joe dźgnął mnie w pośladek rozgrzanym pogrzebaczem. Drzwi są otwarte, a rodzice przyrządzaj w kuchni koktajl owocowy na odtłuszczonym jogurcie. Sokowirówka drze się jak opętana, a cały blat wibruje pod jej pędem. Moja wściekłość wyrywa ze ściany przewód łączący ten wrzask z prądem i nagle cała kuchnia zamiera, a owoce przyklejone do ścianek na wskutek wirowania boją się wpaść do miski.
-Dlaczego, do cholery, nie odbieracie telefonów? - unoszę się, a pot skrapla się na moim czole. Nerwowość powoduje efekt cieplarniany organizmu. - Dzwoniłam do was z piętnaście razy.
Oboje wskazują sokowirówkę, jakby jej podeszły wiek i nieumiejętność współpracy z ciszą miały mnie uspokoić.
-Gdzie jest Budyń? - Rozglądam się po pokoju, sprawdzam każdy zakamarek, w którym zwykł zostawiać niehigieniczną niespodziankę. - Gdzie jest Budyń? - pytam raz jeszcze i biegam z piętra na piętro, a pośpiech wcale nie przeszkadza mi przekopywać każdą szafkę i szufladę. Wracam do kuchni, zanim osłupiali rodzice się z niej wytaczają.
-Noelle, co się stało?
-Spotkałam go. Znowu - wyrzucam z siebie niewyraźnie. - Powiedział, że zrobił coś Budyniowi. Że go skrzywdził. Budynia.
Zanim rodzice w jakiś sposób reagują, dociera do mnie drapanie pazurami. Unoszę obie ręce jak przenajświętsza panienka błogosławiąca lud i wszyscy nasłuchujemy. Odgłos dobiega z lodówki. W pierwszej chwili myślę, że mama na targu ekologicznej żywności kupiła nieupośledzone jajko i we wnętrzu naszej lodówki wykluło się pisklę, ale gdy otwieram drzwi, widzę poprzewracane miski i obie łapy Budynia wetknięte w masło. Jestem tak osłupiała, że zamiast wziąć go na ręce i owinąć kocem, zamykam lodówkę i otwieram ją jeszcze raz.
-Co tu się właśnie odjebało? - pyta Joe, wchodząc do salonu. Głowy rodziców wykonują połowiczny obrót, więc Joe poprawia się na: - odstawiło. Miałem na myśli odstawiło.
-Budyń siedzi w lodówce. I oprócz tego, że na pewno się biedaczek przeziębił, wygląda na to, że nic mu nie jest.
Dopiero wtedy przytulam go, a on komicznie rozkracza nogi jakby chciał mnie nimi objąć, a że ich długość nie przekracza paru centymetrów, jedynie wbija mi je pod żebra.
-On sam nie wlazł do tej lodówki - stwierdzam. - Nie otworzył drzwi za klamkę wiszącą metr nad ziemią i nie wpełzł po śliskiej pionowej ścianie.
Wszyscy wiedzą, jaki jest epilog mojej opowieści, więc nie recytuję go, tylko z Budyniem pod pachą wbiegam na piętro, do swojej sypialni. I chociaż byłam w niej przed dwiema minutami, poszukując psiej zguby, dopiero teraz czuję tę obcość. Jego zapach. Ostra woda kolońska bierze wolne cząsteczki tlenu do tańca i rozplenia się po całym pokoju. Ze łzami w oczach zaciągam się tym zapachem, mam nadzieję, że wciągnę go całego przez nos i oczyszczę z niego sypialnię. Kiedy na piętro docierają także rodzice i Joe, stawiam Budynia na dywanie i chcę się rzucić na łóżko, najlepiej pod nie, choć jestem na to zbyt obszerna. W ostatniej chwili odkrywam pościel i moja twarz przyjmuje kolor spłowiałej trawy, kiedy widzę na wierzchu kołdry czerwone męskie bokserki, a obok nich kartkę:

Spuszczam się w nie, kiedy myśląc o tobie, robię sobie dobrze.

Chcę krzyczeć, rzucać się od kąta po kąt, ale z mojego gardła wypływa jedynie zdławiony charkot, a wciągnięty katar spływa mi do krtani.
-Koleś, kurwa, przesadza - warczy Joe. - Przesadza i to grubo.
Chociaż podryguje we mnie odruch wymiotny, chwytam bokserki za nogawkę i biegnę z nimi do toalety, gdzie wpadają do umywalki. Otwieram szafki, wysypuję wszystko z trzech kosmetyczek ułożonych chronologicznie od daty zakupu, a kiedy znajduję zawilgocone pudełko zapałek, dokładam wszelkich starań, by rozpalić choć jedną. Patrzę, jak płomień zajmuje materiał  i wyobrażam sobie, że któregoś dnia on również tak spłonie, jego wrzask będzie moim porannym budzikiem, a odór palonego ciała wodą toaletową na specjalne okazje.
Tymczasem to z moich ust wydobywa się wrzask, gdy podnoszę głowę i widzę na lustrze wielki napis wyryty moją czerwoną szminką.

Byłaś dzielna, Noelle. Tak dzielna, że nie mam skrupułów, by uroczyście zaprosić cię do ostatniego aktu mojej sztuki.







*przepraszam ania .
**jeśli czytaliście Ferdydurke to wiecie, a jak nie czytaliście to się dowiecie jak przeczytanie lol
***wczoraj w pracy widziałam gościa z wytatuowanym okiem na dłoni (nie wiem, tygrysa, lwa, cokolwiek) i tak mi się ten tatuaż spodobał że pa




~*~


jesteśmy już bbbbb blisko przełomu, właściwie jeden rozdział od przełomu, tak więc teraz będzie bbbb dużo Joelle, jakakolwiek by ta ich relacja nie była
ask/twitter - @Paulaaa962



3 komentarze:

  1. joelle? ale ze Joe czy Justin XDDD
    ALE CHCĘ JA Z JOE!
    NO A ROZDZIAL WOW

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. justin ahahahaha
      joe to taki bezpański kot co sie plącze pod nogami :')

      Usuń
  2. Biedna Noelle :( nie mogę się doczekać następnego rozdzialu jestem ciekawa o.co kaman

    OdpowiedzUsuń