środa, 10 maja 2017

Rozdział 4 - Sęp nad martwym truchłem


Jest rosły, barczysty i szeroki jak góra lodowa. Gdy stoi tak blisko mnie, że niemal chowam nos w jego koszulce, wyczuwam wiśniowy kisiel i rześki antyperspirant. T-shirt ma jasnoszary, później po prostu szary, jeszcze później ciemnoszary, a na samym końcu zamykają mi się powieki i lecę plecami na mur pobliskiej kamienicy. Nie chwyta mnie, ale podąża za mną, więc nie lecę na chodnik, bo jego ciało jest jak pas który przypina mnie do ściany. Gdybym miała wybór, wolałabym, by moja kość ogonowa rozbryzgała się na miliony odłamków, uderzając w chodnik, niż żeby jego utwardzone jak beton udo znów było moją samotną zamkową wieżą, kłódką na linie papilarne albo po prostu wielkim worem mięśni przygwożdżonym do mojego ciała w niepokojąco opustoszałej uliczce. Takiej jak tamta. I jak ta.
-Wyrosłaś na przepiękną młodą kobietkę – mówi, a głos płynie z głębi jego gardła. - Zawsze wiedziałem, że mam dobry gust, nie podejrzewałem jednak, że aż tak dobry.
Odsuwa się na moment, taksuje mnie spojrzeniem od kostek stóp po linię czoła z włosami. Zaczynam skradać się po nim wzrokiem. Ubrany jest w czarne jeansy i buty za kostkę, na kolanach dostrzegam lekkie przetarcia. Sunę po głębokich kieszeniach na udach, bo nie chcę widzieć odkształcenia w spodniach na wysokości krocza. Szeroki skórzany pasek oplata go w biodrach, a guzik wygląda przez metalową klamrę. Im wyżej wspinam się po jego piersi, zauważam, jak jego sylwetka się rozszerza. Barki są dwukrotnością bioder, a koszulka na ramionach i klatce piersiowej pęka w szwach. I dopóki pełznę po jego sylwetce, pospolitej, bliskiej każdej innej sylwetce osobnika rodzaju ludzkiego, który żywi się oparami potu z siłowni, moje emocje są całkiem zrównoważone. Dopiero kiedy spoglądam w jego twarz, w szczękę ostrą jak brzytwa maszynki Gillette, w oczy zamrażające wszelką ingerencję globalnego ocieplenia, widzę człowieka sprzed dwóch lat, który wyrył blizny na mojej niewinności, kościstych łopatkach i cielesnym dowodzie bycia kobietą.
-Piersi ci urosły – mówi, przesuwając kciukiem po koronce stanika odznaczającej się spod bluzki.
Mięknę, ale nie tak, jak kobieta mięknie pod dotykiem mężczyzny. Mięknę tak, jak masło mięknie na słońcu. I znika.
Moje kolana są nagle dwoma wibratorami, którym zacięły się obwody elektryczne.
Raz za razem otwieram usta, by się odezwać, by zakłócić wiatr, który mnie onieśmiela, ale nic z nich nie wypada, żaden dźwięk, żadne zdławione charknięcie.
-Noelle – wypowiada moje imię tak, jakby uczył się słów, amerykańskiego akcentu i wymowy. Przywiera łokciami do muru, głowa mu opada, jakby ktoś przeciął podtrzymujące ją sznurki, i jego nos wpada w moje włosy. - Moja słodka Noelle – cytuje listy, swoje, choć nie chcę w to wierzyć. - Twoje włosy pachną moją poduszką. A może to złudzenie? Może przepowiadam przyszłość? A twoja szyja jest tak miękka i gładka. Mogę wręcz wyczuć, jak szaleje ci puls. Jakby w twoich żyłach płynęło stado piranii. Myślisz, że piranie pływają w stadach?
-Czego chcesz? - jąkam się, pytając, więc powtarzam raz jeszcze: - Czego ode mnie chcesz?
-Z całym szacunkiem, ale sama do mnie przyszłaś. Jesteś taka przekupna, Noelle. - Za każdym razem, gdy wypowiada moje imię, akcent pada na ostatnią sylabę, a echo głosek wiruje w powietrzu. - Wystarczyło popieścić cię paroma nietuzinkowymi komplementami, żebyś wcisnęła się dla mnie w koronki. Wychodzi z ciebie wyrachowana dziwka, Noelle. I hipokrytka. Nadal uważasz, że ten gwałt był moją winą?
-Wyłącznie twoją – cedzę przez zęby. A gdy kończę mówić, te stukają w siebie hałaśliwie, bo tak drży mi szczęka. Jakby wraz z jego pojawieniem się nadciągnęła zima stulecia, a ja brnę przez nią w afrykańskich kawałkach szmat.
-Bzdura – śmieje się gardłowo. To chyba najbardziej diaboliczny śmiech, jaki w życiu słyszałam. - Spójrz. - Chwyta moją dłoń wszczepioną paznokciami w mur i kładzie na swoim kroczu, a ja jestem zbyt sparaliżowana, by choć pomyśleć o wyrwaniu tej bestii z jego napęczniałego męskiego ego. - Teraz nawet się nie staram, a na twój widok twardnieję jak skała.
-Zostaw mnie – dukam, przez chwilę nawet przejmuję się brakiem jakiejkolwiek oryginalności, polotu w tym błaganiu. Mózg kopci się w mojej głowie, narasta w nim elektryczne zwarcie. Uświadamiam sobie, że płaszczę się przed nim, rozgniatam na murze jak ukatrupiona mucha, kiedy dodaję: - Proszę, nie rób mi krzywdy. - A potem zaczynam płakać i kreuję Niagarę rwącą, prędką i tak zasoloną, że żadna ławica nie miałaby szans w niej przetrwać.
-Jesteś taka płochliwa, Noelle. - Znęca się nade mną za każdym razem, gdy moje imię traci na wartości, przedzierając się przez jego pełne usta. Jest świadom tych powolnych tortur i rozkoszuje się nimi. - Nie sądzisz, że gdybym po raz kolejny chciał przepchać twoją ciasną dziurkę, wykazałbym się nieco większym polotem i przynajmniej zmienił miejscówkę?
Płonąca żółć zalewa mi gardło, ale jestem zbyt słaba, by wycharczeć kwas żołądkowy na jego buty. Zimny pot oblewa mi czoło, czuję się jak o trzeciej nad ranem w kuckach przed toaletą po zjedzeniu niegrzeszących świeżością krewetek. Niemal widzę, jak wszystkie kolory z mojej twarzy drepczą wokół nas po chodniku. Gdyby nie patrzył na mnie wzrokiem polującego szakala, pomyślałabym, że w całej tej bezbarwności stałam się przeźroczysta. Bardzo bym tego chciała. Pstryknąć palcami i stać się jednością z powietrzem. Zgodziłabym się nawet na niewidoczną wieczność.
-Co ja ci takiego zrobiłam? - pytam płaczliwie. Bardzo chciałabym być jego Marilyn Monroe i kłamać z aktorską precyzją, łykać łzy i operować głosem tak, by drżał przede mną z podziwu. Ale nie umiem. Jestem małą skrzywdzoną posiadaczką krótkich spódniczek z metką własnej winy, w którą zaczynam wierzyć. Jego spojrzenie zmusiłoby mnie do wiary we wszystko.
-Za pierwszym razem okazałaś się po prostu... - memła język jak krowa, przeglądając bogaty zasób słownictwa, decyduje się jednak na proste: – zbyt ładna. Byłaś po prostu zbyt ładna. W zbyt złym miejscu. O zbyt złej porze, w zbyt złych fatałaszkach. Teraz z kolei musisz wiedzieć, że z twojego powodu spędziłem ostatnie dwa lata w ciasnej celi i nie było mi z tym przesadnie wygodnie. A mogłaś zwyczajnie cieszyć się myślą, że spośród grona twoich koleżanek to właśnie tobie dziewictwo przestało ciążyć najprędzej. Jesteś głupiutka, Noelle. Taka głupiutka. Ostrzegałem cię, że któregoś dnia wyjdę. I będę doskonale pamiętał, kto zatrzasnął za mną kraty. Musisz wiedzieć, moja słodka Noelle, że doskonale wiem, jakiego koloru są ściany twojego pokoju. W jakie dni tygodnia sprawdzasz pocztę i w którym sklepie kupujesz tampony. Doskonale wiem, kiedy jesteś w domu sama. I wiem też, że pod tą spódniczką masz białe koronkowe majteczki. Czy biały nie jest przypadkiem kolorem niewinności? - Czuję wierzch jego miękkich warg na małżowinie, a jego szept jest jak kwas siarkowy precyzyjnie wprowadzony strzykawką do ucha. - Ty już nie jesteś taka niewinna, Noelle. Twoja niewinność jest moją dożywotnią wizytówką. 
A potem uznaje, że zalał mnie wystarczającą dawką jadu uprzykrzającego życie, ostatni raz wącha moje włosy, skamieniałe jak głowa, z której wyrastają, pomimo wiatru. Bierze moją dłoń w swoje szorstkie palce, przez chwilę wydaje mi się, że to jakiś jego fetysz, że gdy dotyka tę wilgotną z przerażenia dłoń, czuje się bardziej męski, ale przekonuję się, że nie w tym rzecz, kiedy on odchodzi, a sztywny kawałek papieru o wysokiej gramaturze szeleści mi w pięści.

Lepiej zamykaj na noc okna, moja słodka Noelle, bo czuję nieodpartą potrzebę, by położyć się obok Ciebie pod tą samą pościelą. Do zobaczenia niebawem. Prędzej niż myślisz. Niemalże nie zdążysz złapać oddechu.

Robię to, czego obiecałam sobie nie robić - uginam kolana. Osuwam się po murze, rozdzieram bluzkę o jego chropowatości. Niby tracę przytomność, a niby coś wciąż trzyma mnie w ryzach świadomości. Może niepokój? Może wydaje mi się, że jeśli zatrzasnę oczy i zamknę szparę, przez którą podpatruję świat, on tu wróci i wykorzysta mój niedowład? A może ból? Może całe ciało boli mnie tak bardzo, może jest potterowską blizną, a on Sam Wiesz Kim, bo w rzeczywistości jest w mojej głowie Tym Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać, i ból ten jest tak silny, że blokuje omdlenie. Sama nie wiem. Wiem tylko, że przez jakiś czas bujam się na skraju dwóch granic i całkiem tracę przytomność chyba dopiero wtedy, gdy czuję zapach Sary i wiem, że mogę sobie pozwolić na chwilowy odpływ.
Ach, jak mi dobrze. Jak dobrze mi w tej dziurze, w której nic nie napływa do mnie znikąd.
Sarah cuci mnie niezwykle prędko. Wylewa na chusteczkę higieniczną pół buteleczki wódki i przystawia mi do nosa. Otwieram oczy tak raptownie, że pęka mi któryś z nerwów wzroku albo naczynie krwionośne. Przez chwilę widzę ją jako plamę pastelowych kolorów na abstrakcyjnym obrazie wczesnego postmodernizmu, wkrótce jednak jej kontury wyostrzają się i dostrzegam jej twarz dwa centymetry przed moją.
-Chciałabym myśleć, że zrobił ci palcówkę i miałaś tak intensywny orgazm, że twoje małe ciałko tego nie wytrzymało, ale to chyba nie to. Noelle, co się stało? Jesteś blada jak trup. To ciacho, które przed momentem ulotniło się w powietrzu, to twój arcyksiążę?
-Sarah - jąkam płaczliwie. Wciskam opuszki palców w jej przedramiona, aż odkształcam na nim białe plamki. - Sarah, to był on.
-Kto?
-Ten, który mi to zrobił - wyznaję szeptem.
Dopiero wtedy wszystko w nią uderza. Przylepia dłoń do ust, wraz z tym gestem ze świstem wciąga powietrze. Obraca się przez ramię, chce go dostrzec, a ja próbuję odciągnąć jej głowę, bo nie przeżyłabym, gdyby nie tylko w moich, ale i w jej oczach odbijał się on. Bierze moją głowę w ramiona, przygarnia ją do swoich żeber i kołysze nas obie, jakbyśmy cierpiały na zaawansowane stadium choroby sierocej. Pozwala mi się wypłakać, pozwala, by moje łzy i tusz do rzęs, i resztki kremu nawilżającego ściekały po jej koszulce i przylepiały ją do brzucha. Kocham jej miłość do mnie i kocham jej wrodzoną umiejętność postępowania zgodnie z wytycznymi sytuacji kryzysowych.
Kiedy się uspokajam, zauważam dwie przyprószone siwizną głowy wychylone z okien w przeciwległej kamienicy. Sarah pomaga mi wstać i chwyta mnie pod ramię, kiedy drepczę pijackim chodem w stronę jej samochodu. Pomaga mi usiąść prosto na fotelu, przypina mnie pasem i zamyka drzwi, bo wie, że moje ręce są zbyt zwiotczałe, by zatrzasnąć je w samochodowych futrynach. Gdy jedziemy przez miasto, pierwszy raz nie odczuwam jej zdolności kokieteryjnych w zamian za zaliczony egzamin prawa jazdy.
-Te wszystkie listy były od niego? - pyta półgłosem, gdy zwalniamy w zatorze samochodów wydostającym się z głównego centrum do centrum nieco bardziej pobocznego. - Przez cały ten czas mamił cię czułymi słowami, żeby doprowadzić do waszego spotkania? Żeby narobić ci nadziei? Żeby zabawić się tobą jak kłębkiem włóczki? Czego od ciebie chciał?
-Zemsty - mówię cicho, wpatrując się jak posąg w przednią szybę. Gałki oczne mam tak wyschnięte, że czuję fizyczny ból, gdy w końcu mrugam. - Chce się na mnie zemścić. Za to, że wpakowałam go do pierdla. On mi tego nie popuści, Sarah. Nie daruje. Jest jeszcze większy, jeszcze silniejszy, jeszcze bardziej wulgarny. Musiałabym zabarykadować się w piwnicy na czas swojej młodości i atrakcyjności, czyli na przyszłe trzydzieści lat, żeby czuć się bezpiecznie. 
-Zapomniałaś, że twój ojciec jest gliniarzem - przypomina Sarah. - Za pierwszym razem nie miał możliwości cię uchronić, ale teraz, kiedy dowie się o zagrożeniu i niebezpieczeństwie, które ci grozi, postawi na równe nogi całą bostońską policję, żeby trzymała nad tobą straż.
-Nie mogę mu powiedzieć - dukam pod nosem. - Ani jemu, ani matce. Uznają mnie za skończoną idiotkę, kiedy dowiedzą się, że własnowolnie spotkałam się z jakimś podejrzanym typem z listów. Stracą do mnie całe zaufanie. Zaczną wierzyć, że ten gwałt był moją winą - wybucham płaczem. Nawet teraz, prowadząc samochód, Sarah stara się ocierać mi łzy rąbkiem rękawa.
-Nie bądź śmieszna, Noelle. Kochają cię jak nikogo innego na świecie. Może nie będą zachwyceni na wieść, że pod ich niewiedzę umawiasz się z tajemniczymi pseudoromantykami, ale teraz to nie ma znaczenia, chyba się ze mną zgodzisz. Oni muszą wiedzieć, Noelle. Muszą wiedzieć, że ten psychopata wyszedł na wolność. I że na jakimś chorym polowaniu jesteś jego zwierzyną łowną.
Jeśli zamilknę, przyznam jej rację, a racji jest w niej tyle, że milczę do końca drogi. Kiedy zbliżamy się do mojego domu, a ja wciąż chlipię pod nosem, dostrzegam na podjeździe obok samochodu rodziców samochód Joego i przeklinam w duchu jego zegar biologiczny regulujący czas wizyt. Dla auta Sary nie ma już miejsca, więc parkuje przy krawężniku przed domem niemotoryzacyjnej sąsiadki w podeszłym wieku. Pomaga mi doczłapać się pod drzwi, a w progu moje wątłe coś pozaklejane skórą przejmuje Joe, który wyszedł jak ze swojej posiadłości z zamiarem oprószenia mnie setką wyrzutów.
-Co jej się stało? - pyta Sarę, trzymając moje truchło w pierwszej fazie rozkładu w rękach. 
Chwiejąc się na nogach, brnę przez korytarz, a kiedy skręcam kostkę i próbuję pełznąć dalej w bólach i łzach, Joe bierze mnie na ręce i zanosi do salonu. Natychmiast okrążają mnie i rodzice żądni wyjaśnień Sary, która drży w kapsule własnych ramion u progu pokoju.
-Wyszedł z więzienia - mówi Sarah, wiedząc, że ja nie przetoczę tych słów przez gardło, wiedząc również, że Joe jest wtajemniczony w tę szczyptę mojej nastoletniej tragedii. - Ten potwór, który zgwałcił Noelle. Przez dwa tygodnie pisał do niej listy. Piękne listy, napomknę. A później zwabił ją na spotkanie i zagroził, że zapłaci mu za dwa lata spędzone w więzieniu.
Kocham ją jeszcze bardziej, kiedy słyszę, że i ona płacze, chociaż wcale nie chcę być powodem nawilżającym jej policzki.
Rodzice i Joe niewiele rozumieją, więc piętnaście minut później, gdy licząc do tysiąca opanowuję drżenie głosu, tłumaczę im wszystko od początku, pomijając opis moich uczuć i emocji absolutnie nieodpowiedni dla nikogo poza Sarą i mną samą. Gdy kończę, każde z nich ma inny rodzaj niezrozumienia wymalowany na twarzy. Tata chce wiedzieć, czy moje postdziewictwo nie zostało rozharatane, mama pyta samą mimiką, czy serce nadal wisi mi w piersi, czy spadło gdzieś do uda, z kolei Joe jest najbardziej z nich wszystkich obruszony moją lekkomyślnością, i ma rację.
-Spotkałaś się z nim? - pyta nerwowo. 
Ale to dobrze. Może wyrzuty sumienia mają jakąś realną szansę zagłuszyć myśl o dwumetrowym rozstawie jego barków. I paraliżu, który objął moją dłoń, od kiedy on przylgnął do niej swoim bestialskim kroczem.
-Noelle, obiecałaś mi, że czytasz tylko listy. Że to nic groźnego. I przede wszystkim nic ingerującego w nasz związek. Czy gdyby tym twoim poetą okazał się ktoś całkiem inny, okłamywałabyś nas obu?
Ciężar tych słów spada mi na barki i przez nie się garbię. Zauważam w tym swoją dziwkowatość i zdradziecką chęć posiadania wszystkiego po trochu zamiast odrobiny w całości. Justin Bieber miał rację. Jestem wyrachowaną dziwką. Myśląc o tym, mam ochotę uderzać czołem w drzwi szafy, jak Zgredek, dla ukarania własnych mankamentów.
Póki mam jeszcze w sobie na tyle siły, by zerwać się i pofrunąć, zrywam się i wzlatuję na piętro. Ciągnie się jednak za mną cały ptasi klucz. Wszyscy razem wchodzimy do mojej sypialni, w której nagle robi się nieznośnie ciasno. Nie wiem, w którym kącie pokoju usiąść, by utworzyć bańkę prywatności, zwłaszcza że oni wszyscy nie zjeżdżają wzrokiem niżej niż sięga mój podbródek. Krzątam się więc zapłakana i zasmarkana od ściany do ściany, sprawiam wrażenie, że błądzę tak w jakimś celu. Aż kiedy ten wyniosły pochód wytwarza we mnie wystarczająco wiele odwagi, by poprosić ich wszystkich o zmianę piętra, dostrzegam na parapecie zdjęcie. Aż krew zmienia się w moich żyłach w smołę, gdy orientuję się, jakie to zdjęcie. Wyciągam po nie drżącą od palców po pachę rękę, patrzę w swoją półnagą sylwetkę w bieliźnie, osnutą wieczornym światłem lampy. Nie bez powodu przypuszczam, że na odwrocie znajdę pochyłe pismo. Bo znajduję.

Patrzę na Ciebie, kiedy robię sobie dobrze, i myślę, ile bym dał, żeby znów zatopić się w Twojej wilgotnej szparce.

Nie wiem, co tak bardzo mną wstrząsa - on, jego wulgarność, jego przewaga - ale silne torsje wyrywają mnie pędem do łazienki. Padam na kolana przed muszlą i oddaję całe swoje życie, całe dwuletnie bezpieczeństwo, a kiedy kończę, znów mi się wydaje, że stoję przyparta do ściany w korytarzu sądowym, a wyrok wskazujący jest tylko odwleczeniem.
Oczywiście cały klucz ptaków, który wleciał za mną na piętro, ogląda kolejno zdjęcie i czyta bestialski podpis, a potem wpadają do łazienki, w której niewątpliwie unosi się zapach kwasu żołądkowego i żółci, i oglądają mój upadek, nie wiedząc, jak mnie podnieść.
-Jadę do niego - oświadcza nagle rozemocjonowany Joe. - Jadę do tego skurwysyna, który grozi mojej dziewczynie.
Rodzice nawet nie wzdrygają się na dźwięk przekleństwa z rodzaju tych twardych, wiem więc, że są rozgotowani w środku jak Joe. 
-Nie wygłupiaj się - mówię, opłukując usta płynem dezynfekującym. - To nic nie zmieni.
Miałam co prawda zamiar dodać, że jeśli się z nim zmierzy, zostanie rozgnieciony jak komar na tablicy rejestracyjnej, bo tylko ja wiem, jak ogromne magazyny i hale targowe siły buzują w ciele pieprzonego Justina Biebera, ale nie chcę przykładać ręki do zmiażdżenia Joego i jego chęci działania. 
-Nie będę siedział i użalał się nad twoim losem, kiedy on być może siedzi w twoim ogrodzie, tuż pod oknami, i śmieje się z twojej nieporadności.
Przez chwilę zastanawiam się, czy Joe próbował mi w jakiś sposób dopiec, ugodzić w tę część mnie, która jeszcze nie uległa samorozpadowi. Ale nie mam czasu, by poświęcić tej myśli dłuższą chwilę, bo Joe rzeczywiście wypada z łazienki, potrącając w progu Sarę, i dudniąc piętami o drewniane schody, zbiega na parter. Wołam za nim, woła Sarah, wołają kolejno moi rodzice, ale on rozłączył wszystkie przewody elektryczne odpowiedzialne za nagłośnienie w jego głowie i brnie przez salon jak dziki. Nie mam siły, czuję się jak wyprany wyliniały kot i kiedy staję na równych nogach, te uginają się jak u nowonarodzonego źrebięcia, a mimo to zbiegam tuż za nim po schodach i doganiam go przy samochodzie.
-Joe, potrzebuję cię teraz przy sobie - charczę przez łzy. - To kompletny nonsens, żebyś do niego jechał. Nie wiesz nawet, gdzie mieszka. I nie wiesz, co może ci zrobić. Jest nieobliczalny.
-Nie pozwolę, żeby bezkarnie cię nękał. - Bierze moją twarz w dłonie, ale nie wie, czy może mnie pocałować, i słusznie, bo nie może. Nie całuje. - Powiem mu dosadnie, że jeśli nie odwali się od mojej dziewczyny, wróci tam, skąd przyszedł.
-To nie jest człowiek skory do jakichkolwiek rozmów. Poza tym nie chcę, żebyś się z nim spotykał, nie chcę, żebyś z nim rozmawiał, żebyś choćby na niego patrzył. Obiecaj mi, że nigdzie nie pojedziesz. - Teraz to ja chwytam jego policzki. - Obiecaj.
Przez dłuższą chwilę patrzy mi w oczy i oddycha w moją twarz landrynkowym oddechem. Jeszcze zanim cokolwiek mówi, wiem, że tego dnia niczego nie jest mi w stanie zagwarantować.
Uświadamiam sobie, że płonie we mnie jakaś iskierka przywiązania do Joego, bo nie puszczam go w ten dziki gąszcz samego. Chociaż jestem jedną wielką łzą chwiejącą się i grożącą powodzią, wsiadam z nim do samochodu, a Joe zamyka drzwi. Nie wiem, dokąd chce jechać, nie wiem nawet, czy sam ma jakieś mniej lub bardziej wyraziste pojęcie, dlatego siedzę cicho. Ale on wkrótce rusza i najwyraźniej wie, po której stronie włączyć kierunkowskaz, a wtedy zaczynam się obawiać, że jednak obrał jakiś cel, o którym wolę nie myśleć.
-Ten nowy facet Sary od początku wydawał mi się podejrzany - odpowiada na krzątaninę moich myśli. - Więc kiedy wyszła z pizzerii, żeby cię znaleźć, spisałem sobie numer do tego sztywniaka z kartki, którą zostawiła pod kubkiem. Zadzwoniłem, przedstawił się na wstępie, dodał nawet, że jest psychologiem, a gdy wiedziałem już tyle, mogłem spokojnie znaleźć go w internecie. Powiedz szczerze, Noelle. On jest w to zamieszany, prawda? - Milczę, ale nie umiem dłużej dźwigać ciężaru jego spojrzenia. - To on cię skrzywdził?
-Nie - zaprzeczam natychmiast. - On jedynie przekazywał mi listy. Sama nie jestem pewna, co go łączy z... Nim. - Niemal czuję, jak ten zaimek wypływa z moich ust poprzedzony wielką literą, mimo że nie ma we mnie za grosz szacunku do osoby mu przypisanej.
-W takim razie zaraz się tego dowiemy. A gdy już będę wiedział, gdzie znaleźć tego skurwiela, dorwę go.
-Nie bredź - wtrącam.
-Dorwę i wybebeszę mu flaki.
-Nie bredź - powtarzam i łapię go za przedramię, wcale nie myśląc, że utrudniam mu zmianę biegów. - Nie chciałam tego mówić, ale nie masz przy nim żadnych szans, Joe. Nawet gdybyś zaciągnął go do starego magazynu, zalał wszystko benzyną i rzucił zapałkę, on jakimś cudem znalazłby sposób, by z niego wyleźć. Tym bardziej nic nie zdziałasz, jeśli staniesz z nim twarzą w twarz.
-Chcesz powiedzieć, że nie dam sobie rady, tak? - Wiedziałam, że się na mnie obrazi, że obniesie się dumą. Robi to dość ostentacyjnie. - Nie wierzysz we mnie?
-To nie ma nic wspólnego z wiarą! - podnoszę głos. Jestem jakoś tak dziwnie skonstruowana, że kiedy zaczynam krzyczeć, pękają moje przewody łzowe, więc wkrótce ryczę z nerwów. - Wiem aż za dobrze, ile ma w sobie siły i jak nieobliczalny jest. Po prostu nie chcę, żeby coś ci się stało.
Moja troska zostaje zmiętolona przez jego kipiący testosteron i wepchnięta pod któryś  foteli, bo wcale nie zawracamy. Trudno powiedzieć, żebyśmy chociaż zwolnili, bo prujemy przez miasto tak, że mojemu ojcu, policjantowi, którego niespełnione ambicje od zarania dziejów ciągnęły do wydziału drogowego, osiwiałyby wszystkie włosy na głowie. W którymś momencie pędu orientuję się, że nie jestem przypięta pasem, i ta myśl, nie wiedzieć czemu, rozśmiesza mnie do tego stopnia, że od wewnętrznego chichotu drży mi całe ciało. Ale Joe tego nie zauważa, bo sportowe zawieszenie jego auta wybija nas na każdej nierówności i podskakujemy jak na elektrycznym byku.
Wjeżdżamy do mroczniejszej części miasta, mroczniejszej o tyle, że odległości między przeciwległymi kamienicami, którymi obsiany jest cały Boston, są znacznie mniejsze. W którejś z kolei uliczce Joe zdejmuje nogę z gazu i naprzód prowadzi nas jedynie inercja samochodu. Rozgląda się w obie strony, wiem, czego szuka, ale nie zamierzam ułatwić mu tej błazenady. Ale wkrótce znajduje i bez mojego wkładu, zatrzymuje się w zatoczce przed kamienicą listowego posłańca i oparty o kierownicę, wpatruje się w bramę prowadzącą na podwórze za budynkiem. Już, już myślę, że ochłonął, że pogłaszcze moje podrygujące dłonie, że obejdzie samochód dookoła, otworzy moje drzwi, ukucnie i przytuli się do łydek, bo wyżej nie sięgnie. Jednak nic takiego się nie dzieje. Wysiada, jakby coś wypychało go na ulicę, burcząc, że jeśli nie wysiądę razem z nim, zostanę tu sama. Nie wiem, komu dziękować za tę niebywałą czułość.
Bez wahania wchodzi do kamienicy. Zastanawiam się, czy wcale się nie boi, tak nic a nic, ale przestaję się dziwić, gdy uzmysławiam sobie, że podbite oko jest największym zagrożeniem czyhającym na Joego ze strony Harry'ego albo jego przyjaciela sępa. (Postanowiłam nazywać go sępem, bo wręcz widzę jego rozłożysty cień krążący nad moim martwym ze strachu mięsem.) Wbiegam za Joem na piętro, ale trzymam się z tyłu, jego szerokie plecy wydają mi się dostateczną tarczą, a teraz, gdy moje bezpieczeństwo zostało przedłożone nad jego bezpieczeństwo, musiałby mnie zmusić, żebym się zza niego wyłoniła.
Wali w drzwi wielką gorylą pięścią, która na co dzień obejmuje całą piłkę do kosza. W progu powstaje Harry. Początkowo Joe ma zamiar rzucić się i na niego, dla samej zasady, albo żeby podtrzymać temperaturę w kotle z męskimi hormonami. Zerkam na niego zza napęczniałego ramienia Joego. Czuję obrzydzenie na myśl, że zabrał Sarze trochę śliny i że w kącikach jej ust jest jeszcze odrobinę jego.
-Powiedz, gdzie znajdę tego skurwiela, który zgwałcił mi dziewczynę - rzęzi rozogniony Joe. Łapię go za skraj koszulki, w razie gdyby pękły w nim przewody hamulcowe.
Twarz Harry'ego jest wielką nieruchomą pustynią, na której, zdawać by się mogło, nic nie jest w stanie zadziwić. Jest wyjałowiony ze wszelkich emocji i zastanawia mnie, czy gwałt na piętnastolatce jest dla niego tak mało barwny, czy ta obojętność jest jego zawodową przypadłością. Chcę go zapytać, jak postępuje z pacjentkami po gwałcie, wiedząc, że jedną taką zbłąkaną owcę sam zapędził do zagrody wilka mutanta.
-Powiedz mi, do cholery - naciska Joe, łapiąc Harry'ego za fraki.
-Przestań - tłamszę go. - Przestań, chodźmy stąd. Nie chcę tu być. Od początku nie chciałam.
Ale dopiero wtedy z sufitu spada ulewny deszcz, bo słyszę z wnętrza mieszkania pochmurny basowy śmiech, a potem romantyczną konstrukcję wywietrzałej ze wszelkich naleciałości romantyzmu bestii.
-Mam pieprzone omamy, czy słyszę głosik mojej słodkiej Noelle?
W głębi przedpokoju, za plecami Harry'ego, całkiem przeciętnymi pod względem rosłości, pojawia się sęp Bieber. Jest bez koszulki, w szarych dresach uczepionych jego krocza. Jednym okiem wychylonym zza barków Joego dostrzegam atramentowe zoo ogrodzone linią jego torsu, niewiele jest takich miejsc na jego piersi, które ukazywałyby naturalnego koloru skórę, jakby pod tatuażami skrupulatnie chciał coś ukryć. Może bliznę po wycięciu serca. To brzmi całkiem prawdopodobnie.
Oprócz tatuaży widzę również jego karygodną muskulaturę i natychmiast przestaję na niego patrzeć, bo wiem, że jej rozbudowanie jest moim największym powodem do niepokoju. Mimo to nie trzęsę kolanami, bo Joe jest tu ze mną. Nie ma co prawda zbyt wielkich szans wyjść zwycięsko z jakiegokolwiek starcia z sępem, ale obwód jego ramienia robi większe wrażenie niż obwód mojego.
-To on? - pyta Joe, jego słowa wrzą, jestem wręcz zdziwiona, że nie poparzyły mu przełyku i warg.
Kiwam głową, bo nawet gdybym nie skinęła, on by wiedział. Zawsze wszystko wie. To jeden z powodów, dla którego z nim jestem. Nie muszę się tłumaczyć, gdy płaczę, patrzę w ścianę, czy warczę.
-Zgwałciłeś moją dziewczynę - grzmi Joe, a Harry, wiedząc, że temat przestał go zahaczać, uchyla się wgłąb mieszkania. - Zgwałciłeś ją, kiedy miała tylko piętnaście lat.
Na co Bieber uśmiecha się połową ust, nachyla nieco i szepcze:
-Myślisz, że wykazałbym się większą elegancją, gdybym spytał ją o wiek?
-Nie miałeś pieprzonego prawa. - Joe wyrywa się za próg i łapie Biebera za barki, ale ten tylko zaśmiewa się donośnie, a jego śmiech przypomina bulgot wulkanu na sekundy przed erupcją. - Tak samo jak teraz nie masz prawa jej grozić i zastraszać ją.
-Chłopcze - mówi Bieber, spokojnie strząsa ze swoich obojczyków ręce Joego. Nie wiem, czy kiedykolwiek pozwolę mu się dotknąć, wiedząc, że jego dłonie mają naskórek Biebera. - Chyba nie myślisz, że możesz mi cokolwiek zrobić? Nie łudzisz się, że jesteś dla mnie choćby minimalnym zagrożeniem, prawda?
Bieber rozłamuje Joego, ten rzuca się na niego, ale ledwie skraca dystans pomiędzy nimi, pięść Justina przecina powietrze z prędkością światła i podbija Joemu oko. Mrugam, a gdy po mrugnięciu otwieram oczy, jego kolano powraca na panele po kopnięciu w krocze. Wystarczyły dwa ruchy, by Joe padł pod ścianą na kolana i zwinął się w żółwią skorupę, a jego muskulatura stała się mniej użyteczna niż kiedykolwiek przedtem.
-Na miłość boską - rzuca Harry z salonowej kanapy, nie odrywając wzroku od dzisiejszej gazety. - Uważajcie na ścianę. Malowałem ją raptem miesiąc temu.
Kończę więc pod świeżo odrestaurowaną ścianą, z wielkim dryblasem przede mną, mniejszym, choć też sporym dryblasem zgniecionym przy podłogowej listwie jak stary kapeć pogryziony przez szczenię, chwilowo niedysponowanym, i niedryblasem w salonie, jeszcze bardziej nieużytecznym, któremu atmosfera agresji i wilgoć łez sklejająca powietrze nie przeszkadzają w wypełnianiu służbowych druków.
-Mając na myśli nasze kolejne spotkanie, nie podejrzewałem, że wyjdzie ono z twojej wyłącznej inicjatywy.
-Nie masz prawa mnie podglądać i robić mi zdjęć - mówię, siląc się na stanowczy ton głosu. Ale przy nim, przed nim, niemal pod nim, bo rękoma znów opiera się o ścianę za moimi plecami, jestem niczym więcej jak gąbką nasączoną octem, wiotką bardziej niż włosy na wietrze i bardziej niż skóra tuż po porodzie. 
-Przyznaję, lubię niekiedy wieczorem zaszyć się w twoim ogrodzie i patrzeć na twoje drobne ciałko, które miałem niestety tak krótko, tak cholernie krótko. Gdybym mógł cofnąć czas - zawiesza głos i już, już mi się wydaje, że oniemieję na dźwięk przeprosin, ale wtedy rozwiewa moje nadzieje, kończąc: - pobawiłbym się tobą dłużej. Jak napalony kocur kłębkiem włóczki. - Później zerka przez ramię na cierpiącego Joego i pyta: - To twój facet, tak? Miał okazję przekonać się, jak ciasna jesteś? Bo ja miałem. Jestem ogromnym szczęściarzem, Noelle, ogromnym szczęściarzem. Niemalże zazdroszczę samemu sobie.
Torsje telepią mną jak pas odchudzający owinięty wokół całego ciała. Tak bardzo chcę się od niego uwolnić, tak bardzo chcę wyjść za niedomknięte drzwi i mieć świadomość, że on nie wyjdzie za mną. Próbuję przecisnąć się pod jego ramieniem, ale mnie blokuje, próbuję go odepchnąć, więc podrywa moje nadgarstki i wgniata je w świeżo malowaną ścianę. Doskonale się przy tym bawi. Uśmiech rozciąga mu usta do tego stopnia, że gdybym przyjrzała się uważniej, zobaczyłabym pęknięcia w kącikach. W desperacji unoszę kolano, chcę zmiażdżyć ten niszczycielski obiekt zlepiony z nim na stałe, ale jest szybszy. Zapobiegawczy. Chwyta mnie pod kolanem, jego wielgachna łapa prawie zamyka moją nogę w obręczy. Chwyta ten moment jak byka, za rogi, i pełznie obrzydliwą, druzgocącą dłonią wyżej, pod spódniczkę. Jego dłoń jest szorstka i ciepła, i stanowcza, i władcza. Panika rozsadza mi umysł i ciało i kiedy najdłuższy z jego palców dotyka krawędzi moich majtek, pluję mu w twarz goryczą, przerażeniem, lepką i mokrą nienawiścią.
Puszcza mnie gwałtownie, odsuwa się na pół kroku. Jego uśmiech z łoskotem uderza o ziemię, a odłamki roztrzaskują się na ścianie ponownie wymagającej renowacji. W jego spojrzeniu widzę Oko Saurona, dwoje takich oczu, tryskają z nich płomienie i parzą mnie w twarz. Jeśli ten ogień był bolesny, nie wiem, czym się oblewam, gdy uderza mnie otwartą dłonią w policzek, a moja głowa odlatuje wraz z kierunkiem jego ciosu. Może kwas? Może tak piecze kąpiel w siarkowodorowym?
Nie wiem, co mnie bardziej zaskakuje - ból czy sama świadomość, że podniósł na mnie rękę, co swoją drogą nie powinno być żadnym zdziwieniem. Byłabym zaniepokojona, gdyby gwałciciel podniósł rękę i zrobił rachunek sumienia przed uderzeniem.
Płaczę łzami i tuszem do rzęs, łzy wydają się być chłodne przy palącym żarze policzka, koją drogę, po której spływają.
-Z natury jestem brutalny - syczy w moją twarz. - Ale ostatnimi czasy nauczyłem się być mściwy. Kiedy z tobą skończę, mała dziwko, pożałujesz, że nie urodziłaś się chłopcem. Albo w innej dekadzie, daleko, daleko tej mojej.
Jak przez mgłę widzę postać Harry'ego wyprężoną za plecami Biebera.
-Ty przeklęty skurwibąku, dałbyś dziewczynie spokój i zajął się szukaniem roboty, bo wciąż wisisz mi za czynsz - mówi spokojnie, łapie Biebera za pęk włosów na czubku głowy i odciąga wgłąb przedpokoju. 
-I ty, Brutusie, przeciwko mnie? - wzdycha rozgoryczony. - Harold, nie wpieprzaj się między mnie i mój urodziwy kłębek włóczki.
-Twój kłębek włóczki właśnie turla się do wyjścia - tłamsi go i popycha do jednego z mniejszych pokojów. Odtąd go nie widzę i krew w moich żyłach przypomina sobie, czym jest tempo spokojnego wiejskiego strumyka. - Ostrzegałem cię, dziecino - mówi Harry, przenikając mnie spojrzeniem. - Ostrzegałem cię, żebyś trzymała się od niego z daleka. To psychol. Kocham go, ale ma absolutnie nierówno pod sufitem. Miej się na baczności. A ty - zwraca się do Joego, który próbuje wstać z podłogi, pozwijany w męskich bólach jak węgorz dźgnięty patykiem. Podchodzi do niego, łapie za gumkę w jego dresach i wrzuca za nią opakowanie mrożonego groszku. - Lepiej trzymaj w majtkach lód, dopóki nie wydobrzejesz, żebyś za dziesięć lat mógł zrobić dziewczynie dzieciaka.
Wychodzę przed kamienicę, w chłód wieczoru, obejmując się ciasno ramionami, bo powietrze przenika przez moje ubrania i ziębi skórę. Obcasy na moich stopach zdają się wrastać w chodnik na całej długości, bo nigdy nie czułam się tak mała i tak łatwa do zdeptania. Joe wychodzi za mną, pochylony i oszpecony grymasem bólu na twarzy, a jeden róg paczki groszku wystaje sponad jego spodni. Przytula mnie od tyłu, ale zanim zacieśnia uścisk, wyrywam się i odwracam do niego twarzą.
-Prosiłam cię, żebyś odpuścił! - krzyczę. W oknach na parterze zapalają się pierwsze światła. - Prosiłam, żebyś się w to nie mieszał! Jesteśmy tu przez ciebie, przez ciebie i twoją idiotyczną chęć wykazania się heroizmem. Nie jesteś pieprzonym superbohaterem, Joe! A ja nie jestem postacią z kreskówki, którą można namalować od nowa. Nie masz zielonego pojęcia, co czuję, gdy na niego patrzę. A przez ciebie znów musiałam. Przez ciebie znów zobaczył, jak bardzo się go boję. Przez ciebie znów mnie dotykał. Chcę się od niego odciąć, a nie podawać mu się na talerzu. 
-Wiem - szepcze Joe. - Wiem i przepraszam cię, Noelle. Nie powinienem cię ze sobą zabierać.
-Nie powinieneś w ogóle tu przyjeżdżać. Czy to ze mną, czy beze mnie. Nie chcę, żeby coś ci się stało. Wolałabym, żebyś siedział przy moim łóżku, podawał mi chusteczki i głaskał po głowie, niż latał po mieście z mściwą chęcią odwetu. Bo ja nie chcę się mścić, słyszysz? Chcę zapomnieć, uwolnić się od niego. Swoją głupotą wcale mi w tym nie pomagasz.
Chowam się w jego ramionach, bo nie mogę dłużej wytrzymać sama. Przytula mnie, obejmuje całą, tak, że żaden skrawek mnie nie wystaje poza jego pierś. Całuje w czoło i plącze włosy, szepcząc, że wszystko się ułoży i chociaż oboje wiemy, że kłamie, że łże jak pies, jest mi lepiej, bo Joe mówi tylko to, co chcę słyszeć. Będę okłamywać samą siebie dopóki te kłamstwa jakoś trzymają mnie na nogach.
Wiadro łez później odklejam się od torsu Joego, jest mi obojętne, co sądzi o mojej urodzie zaplamionej tuszem do rzęs. Patrzę w jego zbolałą twarz, głaszczę jego tors w miejscu wątroby i pytam:
-Nadal boli?
Zerka na swoje krocze, ja też na nie zerkam, ale czuję zimny dreszcz i jego temperatura nie ma nic wspólnego z mrożonym groszkiem.
-Jak cholera - mamrocze. - Ale nie przejmuj się.
-Nie przejmuję - mówię. - Masz to, na co zasłużyłeś. Trzeba było nie pchać się do bójki jak na promocję w drogerii.
Kładę dłoń na jego policzku, bo mimo wszystko jest mi go odrobinę żal. Jest mi wstyd, że przez chwilę myślę o spiętych cheerleaderskich strefach intymnych oczekujących końca Joe'owej dyspensy. 
Kiedy moje obcasy z powrotem wyrastają z chodnika i mogę się poruszyć, podchodzimy do samochodu. Biorę od Joego kluczyki, bo choć żadne z nas nie jest w najlepszej kondycji, moje warunki czysto fizyczne mają szansę doprowadzić naszą podróż powrotną do schyłku bez zawirowań. Joe wsiada pierwszy, mości się z jękiem na fotelu i opierając głowę o szybę, wkłada dłoń w spodnie. 
A ja? Ja zamiast wsiąść, odwracam głowę i spoglądam w okna na trzecim piętrze. I uprawiam masochizm, bo widzę jego twarz za rozchyloną zwiewną żaluzją. Patrzymy sobie w oczy, zastanawiam się, czy wie, że mój chwilowy napływ odwagi jest skutkiem wielu dzielących nas metrów i pięciu sekund, podczas których samochód Joego dochodzi do setki.
Wie o tym doskonale. Wie, bo widzi, jak roztapiam się w kałużę samej siebie, gdy tylko otwiera okno i oparty o parapet, zapala papierosa, a popiół, który spada na chodnik nieopodal moich stóp, wiatr układa w moje imię.





~*~




w końcu po kilku latach(??) bez justina aka skurwibąka w ffs mogłam zrobić z niego mega szuję i jakoś mi z tym lepiej bo trochę za tym tęskniłam eh
zawsze się zastanawiam, jak wy odbieracie w ff niedopowiedzenia więc:
-rodzice noelle nic nie zadecydowali w tej sprawie tylko dlatego, że nie mieli kiedy, bo joe wyleciał z domu jak przeciąg a ona poleciała za nim
-wtedy kiedy noelle wyszła z kamienicy herry'ego miała na sobie obcasy nie dlatego, że kręci ją prowokowanie swojego gwałciciela, tylko dlatego że nie miała kiedy przebrać się po randce
-harold kocha justina, a justin kocha harolda, ale to nie ma żadnego podtekstu, jaki byście chcieli, o ich relacji będzie kiedy indziej nom
-nie wiem czy można kupić sam mrożony groszek ale jakbym napisała marchewkę z groszkiem to chyba bym trochę zawyła więc
-w tytule rozdziału powinno być po prostu sęp nad truchłem, bo wiadomo, że truchło jest martwe, ale tak lepiej brzmi :-)
ask/twitter - @Paulaaa962


5 komentarzy:

  1. SZTOS BARDZO MI SIĘ PODOBA ♥

    OdpowiedzUsuń
  2. Uwielbiam jak się coś dzieje a tu ciągle się coś dzieje i to mi się podoba!😊

    OdpowiedzUsuń
  3. Jak ja tesknilam za tak dobrze napisanym ff, w którym JB jest cholernym skurwielem 😍

    OdpowiedzUsuń