środa, 3 maja 2017

Rozdział 3 - Zły Romeo



Od dwóch tygodni okłamuję Joego.
Powiedziałam, że rozdarłam list – jeden, o innych nie wie – na biliony małych cząstek i wszystkie spłukałam w toalecie razem z odchodami Budynia znalezionymi we wnęce pod schodami. Ale nie rozdarłam. I nie spuściłam. Nie mam najmniejszego zamiaru machać na pożegnanie czemuś, czym on nigdy mnie nie przywita.
Dlatego okłamuję go od dwóch tygodni. Nabrałam już takiej wprawy, że gdy powtarzam te kłamstwa, prawie nie szczypie mnie język. A okłamuję go, bo wydaje mi się, że chcę z nim być. W tej dziwnej relacji, w której jego uczucie nie dopuszcza do głosu mojej obojętności – ale chcę.
Prawdę zna tylko Sarah. A prawda jest taka, że listy od Niego wypełniają już cały karton po letnich balerinach, a każda koperta przekonuje mnie, jak niewiele wiem o kolorach. Każda jest inna. Nie wiem, jak on to robi, ale odkrywa nową czerwień, nowy pomarańcz, nową biel. Odkrywa ją dla mnie. Też chciałabym coś dla niego odkryć. Dlatego każdą odpowiedź zamykam w czarnej kopercie. Uznajmy, że tworzę tęczę na nowo, wszczepiając w nią ósmy kolor. 
Nie wiem, jak to robi, ale nigdy nie brakuje mu słów. Nigdy się nie powtarza. W ciągu minionych dwóch tygodni przesiedziałam długie godziny w szkolnej bibliotece, analizując wiersze dwóch ubiegłych dekad. Ale nic się nie pokrywa. Jestem zawiedziona, że tak bardzo od niego odstaję. Intelektem? Wrażliwością? Sprytną umiejętnością uwodzenia? Nie, to nie to. Nazwanie jego listów flirtem byłoby ogromną zniewagą, więc wyszarpuję słowa z ust Sary, ilekroć wspomina, że „Parys naszego pokolenia” doskonale wiedział, kogo zaatakować tym niekonwencjonalnym podrywem.
Symuluję bóle menstruacyjne, żeby nie ćwiczyć na WFie. Dzięki temu spędzam całą godzinę w szatni i spisuję swoje ulubione fragmenty, buduję z nich cały nowy list, a jest ich tyle, że nie starcza mi papieru. Zaczynam pisać w powietrzu.

Gdybyś uciekała, nie zacząłbym Cię gonić. Czekałbym, aż Twoje nogi zaczną pracować wstecz i wrzucą Cię w moje ramiona.
Gdybym mógł bezboleśnie odciąć ci dłoń, zrobiłbym to. Położyłbym ją na swojej poduszce, przytulił do niej policzek i wyobrażał sobie, że przygładzasz mój zarost w stronę zachodu.
Rozlałem dziś herbatę na klawiaturę laptopa – wbrew pozorom zdarza mi się go czasem używać, gdy chcę się upewnić, że nie popełnię gafy w którymś z aforyzmów – i suche zostały tylko litery składające się w Twoje nazwisko. Czy to oznacza, że najbardziej wytarte klawisze odpychają wodę?
Czy wiesz, że w sklepie meblowym na rogu 16th i 18th Street jeden odcień fuksji nazwany jest Twoim imieniem? Tego samego dnia przemalowałem ściany sypialni. Zasypiam przy Tobie, moja słodka Noelle, i budzę się przy Tobie. Czy chcesz, abym wyłożył podłogę drewnem drzew rosnących w Twoim ogrodzie?
Tęsknię za Tobą, moja słodka Noelle, bo można tęsknić za kimś, kto jest na wyciągnięcie ręki. Tęsknię za Tobą, tęsknię za umiejętnością wyciągnięcia ręki przed siebie.

Słyszę szmer za drzwiami, horda spoconych nastolatek w obcisłych majtkach tylko dla pozorów nazywanych spodenkami wpada zziajana do szatni. Jedne wachlują się po rozognionych twarzach, inne ze zwieszonymi głowami opadają na ławki i charczą na wdechu, płaczliwie błagając o łyk wody. W mojej szkole zakończył się trend fałszywych zwolnień lekarskich, odkąd gwizdek trenera przejął praktykant z lokalnego uniwersytetu wychowania fizycznego. Wtedy też wszystkim dziewczynom w niewyjaśnionych okolicznościach podarły się luźne obwisłe dresy. Spodenko-majtki są jedynie zastępstwem. Może robiły pranie we wspólnej pralce na zbyt wysokich obrotach. Nie wnikam. Moje legginsy – obcisłe, ale długie – mają się dobrze.
Prędko wpycham do bocznej kieszeni torebki listy, nie mam jednak czasu zmiąć kartki z sercowymi zapiskami, więc składam ją już na ich oczach. Bo jest parę takich ciekawskich par, które wpatrują się we mnie dla samej zasady – jeśli dziewczynie kapitana szkolnej drużyny koszykówki przecieknie tampon, wiedzą o tym pierwsze. To jeden z punktów niepisanego kodeksu bycia wścibską łajzą.
-Joe pisze do ciebie wiersze? - zagaduje trochę zbyt piskliwie Amanda, siada na ławce obok mnie, a do ogromnego krateru oddzielającego od siebie jej uda nie przyznaje się nawet anoreksja.
Zerkam na nią spod byka. Trzymam złożoną wpół kartkę między palcami. Jestem czujna, bo wiem, że lepka ręka Amandy ma wybitny talent do przechwytywania cudzych własności. Ściskam tak mocno, że moje opuszki przyjmują barwę papieru.
-Dasz radę przeżyć bez tej informacji? - silę się na uprzejmość. Amanda ma w sobie tyle jadu, że mój zostaje pominięty. Przynajmniej w to wierzę.
-Daj spokój, Noelle. Jestem tylko ciekawa. Przecież się przyjaźnimy.
-Przyjaźnimy się od czasu, kiedy związałam się z Joe'm, do czasu, aż się z nim rozwiążę?
-We wszystkim szukasz haczyków. A ja próbuję być uprzejma, miła i zainteresowana twoim życiem.
-I w tym tkwi problem. Czyjekolwiek zainteresowanie moim życiem jest ostatnim, czego mi trzeba.
Wstaję, gdy zaczynam się dusić w szatni pełnej potu i mgły z dezodorantów. Wychodzę na korytarz, a Amanda wybiega za mną w stroju gimnastycznym. Widzę Joego parę metrów przed sobą, orientuję się, że nadal trzymam kartkę oblepioną miłosną paplaniną i wpycham ją pomiędzy miseczki stanika. Nie udaje mi się go okrążyć, bo jego barki są tak szerokie, że tarasują korytarz wszerz. Wygładzam sweterek i staję przed nim delikatnie uśmiechnięta. Wydaje mi się, że kłamstwa noszę na sobie jak odzież wierzchnią i że Joe od razu je wszystkie przejrzy.
Ale zanim się z nim witam, zanim całuję go w policzek albo w szczękę, bo wyżej nie sięgam, piskliwy głos Amandy wciska się między nas.
-Nie wiedziałam, że taki z ciebie poeta, Joe – mówi, mnie ignorując. Jest jedną z tych, które dają mi do zrozumienia, że moje ubrania zostały wyprane w oszustwach i całe nimi nasiąkły. - Noelle to egoistka. Nie dała mi przeczytać ani jednego wiersza od ciebie. Nie każę jej dzielić się tobą całym. Mogła więc uchylić dla mnie chociaż ten rąbek.
Odwraca się do mnie, jej sztuczne rzęsy falują jak motyle skrzydła, gdy mruga leniwie i widzi, jak rośnie słupek jej przewagi nade mną, bo doskonale wie, że Joe miałby problem z napisaniem podania o przydzielenie szafki szkolnej i wiersz jest dla niego odległy jak granica Drogi Mlecznej.
-Jakie wiersze? - pyta Joe, szczęka mu się zaostrza, sieka powietrze jak tasak do mięsa. - Noelle, do cholery, czy to to, o czym myślę?
Odpycham jego pierś i przepycham się, gdy zyskuję tę szczelinę między jego muskulaturą a rzędem szafek. Przyspieszam. Moje wcale nie długie nogi gnają jak dwie spłoszone antylopy. 
-Ma kartkę w staniku! - Amanda dorzuca ognia do tego pożaru.
Kiedy włącza się alarm dymny, zaczynam biec. Torebka obija się o moje udo, nie wyrabiam na zakrętach, potrącam ludzi jak kula kręgle. Jestem rozpędzoną masą taranującą tłum, ale nie wiem, dokąd uciekam. Metka koszykarza zobowiązuje Joego do dość dobrej kondycji fizycznej. Zmniejsza nade mną przewagę jeszcze w pierwszym korytarzu. Słyszę jego miarowy pędzący oddech, kiedy mój świszczy jak gwizdek w czajniku gazowym. 
Chwyta mnie obiema dłońmi za biodra, a tłum gapiów rozstępuje się na boki. Chyba wiedzą, że ta sztuka nie potrzebuje aż tylu statystów. Jest mi niezręcznie, jest mi bardzo niezręcznie, gdy jedna z wielkich małpich rąk Joego wbiega pod mój sweter i zawadzając palcami o piersi, wyciąga spomiędzy nich kartkę z tajemnicą mojego życia, największą i najsłodszą. Nie chcę przez to powiedzieć, że to pierwszy raz, gdy Joe ściera sobie naskórek o mój stanik, ale chcę powiedzieć, że pierwszy raz jestem zbyt zdezorientowana, by ugryźć go w nadgarstek.
Ta krótka chwila raz jeszcze uwypukla to, co sama doskonale wiem. Nie chcę, aby Joe mnie dotykał, ale kiedy już dotyka, nic nie czuję. Nie chodzi o przyjemność – jej się nawet nie spodziewam. Rzecz tkwi w strachu, którego się spodziewam, a którego nie ma. Poproszę o spisanie tej myśli na papier, w razie gdybym kiedykolwiek miała wątpliwości, dlaczego ja i on stanowimy teoretyczną jedność.
Joe nie czyta zapisków, tylko łapie moją dłoń i ciągnie lekko do wyjścia, w bostońskie słońce wczesnego popołudnia. Schodzimy po schodach na dziedziniec, tłumek kroczący za nami jest jak tren, który wije się i ciągnie po ziemi. Joe prowadzi mnie na tyły szkoły, tam gdzie tytoń wyparł z powietrza tlen. Sadza mnie na murku, staje między moimi nogami i czyta strzępy listów, wiedząc, że przygwożdżona do betonu nie zmaterializuję się dwa metry za jego mamucimi plecami.
Patrzę w jego czoło, które marszczy się jak w przyspieszonym procesie starzenia. Przez jego środek przepływa głęboka bruzda, odchodzą od niej drobne pomarszczone promienie. Przykładam do niego opuszkę palca wskazującego, próbuję rozciągnąć i wygładzić. Strąca moją dłoń jak natrętną muchę, więc próbuję od nowa. Natrafiam na drobny trądzik na linii skóry i włosów, ale nie przeszkadza mi on i dalej trę zmarszczki aż do ich całkowitego rozsupłania.
Gdy Joe kończy, patrzymy sobie w oczy. Siedzę skruszona z dłońmi na jego umięśnionych udach, nie obawiam się jego reakcji, bo wiem, że jest delikatny jak dziewiętnastowieczna porcelana i krzyczy tylko wtedy, gdy zdobywa wolny za trzy zbawcze punkty.
-To jakiś twój fetysz? - pyta, wzdychając. - Obiecałaś, że przestaniesz czytać te lepkie bzdury. 
-Te lepkie bzdury nie chcą się ode mnie odkleić – mówię z przekąsem. 
-Kręci cię to, że jakiś facet udaje dla ciebie Szekspira?
Chcę go zapytać, czy wie chociaż, że Makbet nie jest psem moich sąsiadów, ale tłumię tę złośliwość. Ma prawo być poirytowany. Ma prawo być nawet wściekły. Tak samo jak ja mam prawo do paru czułych słów spoza grupy aniołków, gwiazdeczek i kwiatuszków, spoza całego zoo koteczków, myszeczek i rybeczek.
-To po prostu miłe – tłumaczę półgłosem. - Nikt nigdy się tak dla mnie nie starał.
-A ja? - pyta dotknięty. - Ja się dla ciebie nie staram?
-Nie imponuje mi kolejny koszykarski puchar w twojej kolekcji. Ani dziesiątki dziewczęcych wyznań na ścianie w damskiej toalecie, które traktują cię jak grób, w którym chciałyby zakopać swoje konające dziewictwa. Ani nawet to, że jako jeden z nielicznych masz zarost gęstszy niż mysz włosy łonowe. Ale imponuje mi, że ktoś spędził długie godziny, by te wszystkie lepkie bzdury poskładać w całość.
-To zdrada – upiera się Joe.
-Jaka tam zdrada? Nie mam zielonego pojęcia, jak ten Szekspir wygląda, ile ma lat, ani jak pachnie jego oddech, a to dość istotne. Ja tylko czytam listy od niego – i na nie odpisuję, dopowiadam w myślach. - To naprawdę tak potworna zbrodnia? Nie wymagam od ciebie, żebyś ślęczał nad kiepskimi poematami dla mnie, tak jak ty nie wymagasz, żebym nosiła spódniczki do połowy pośladka i czerwone koronki jak całe stado twoich cheerleaderek.
-Nie są moje – zarzeka się. - Nie chcę ich, gwiazdeczko. Chcę ciebie. Bo cię kocham, Noelle. I wkurwia mnie, gdy jakiś frajer wypisuje do ciebie bzdury, których ja za żadną cenę nie umiałbym napisać. A ciebie to kręci.
-Wcale mnie nie kręci – oponuję. Niemal czuję, jak czapka utkana z kłamstw opada mi na głowę, i jak szalik utkany z kłamstw oplata mnie w szyi. Bo kręcą mnie te romantyczne wywody ze współczesnej Werony. Kręcą jak cholera. - Po prostu miło jest czasem przeczytać coś nieprostoliniowego, jakby z innej epoki. To wszystko.
Nie chcę, by mówił cokolwiek więcej, bo nie chcę, żeby zatarło się to wyznanie, które przed momentem jakby z rozpędu spłynęło mu z ust. Kładę dłoń na jego karku, przyciągam jego głowę tak, że pochyla barki, a z pleców wyrasta mu garb, i całuję go delikatnie w usta. Czuję, jak w moich wargach drżą jego wargi, czuję, że on czuje wszystko to, co ja chciałabym poczuć, ale nie mogę. Widzę w tym swoją karę. Poczuję dopiero po wyjściu na deszcz, gdy spłynie ze mnie cały bród. Nie wiem, czym pokryta była kostka brukowa na wschód od centrum, czy smołą, czy skroploną benzyną, ale oblepiła mnie szczelniej niż skóra.
Joe ostrożnie wkłada ręce pod moje uda, unosi mnie z łatwością i jestem tak blisko jego ciała, niemalże za blisko, bym mogła się bać. Strach jest ograniczony z obu stron – my wyszliśmy poza obie. Znów go całuję, powoli i niespiesznie, masuję jego spięty kark samymi opuszkami. Już prawie, już mi się wydaje, że coś czuję, że po moich wargach przechadza się wte i wewte stado mrówek, gdy nagle otwieram oczy i nie pamiętam żadnego odrętwienia czy pulsacyjnego mrowienia. 
Patrzę Joe'mu w oczy i pierwszy raz jest mi go szkoda. Pierwszy raz chcę powiedzieć, żeby postawił mnie na ziemi, odwrócił się i odszedł, bo jest dobrym, naprawdę dobrym człowiekiem, a ja nigdy nie wynagrodzę mu tego ciepła. Ale nie mówię nic, bo egoizm w moim ciele rozbił obóz i porzucił koczowniczy tryb życia. 
-Umówiłam się z Sarą na obiad – mówię, głaszcząc jego kark spokojnymi dłońmi. Wyczuwam pod opuszkami kłujące zalążki włosów, dzięki temu wiem, że wczorajsze popołudnie spędził u fryzjera. - Pójdziesz z nami?
Lubię na niego patrzeć. To jedna z przyjemniejszych rzeczy w moim życiu. Lubię patrzeć na pięknych ludzi, lubię wydzielać ich kształty i kontury, lubię patrzeć na niezależną od człowieka sztukę.
-Żebym przez dwie godziny znosił jej niezadowolone z mojej obecności miny i wysłuchiwał kąśliwych uwag dotyczących moich zbyt niskich referencji, żeby chociaż ubiegać się o stanowisko twojego faceta? Warzywna zapiekanka mamy jest mimo wszystko przekonującym powodem, żeby odmówić.
-Jesteś moim chłopakiem – przypominam. - A ona moją przyjaciółką. Mógłbyś okazać się tym mądrzejszym i choć spróbować zaakceptować jej niekiedy zbyt prostolinijny charakter.
-Niekiedy? - prycha donośnie. Wychodzi na dziedziniec szkolny, siedzę mu na rękach jak małpka kapucynka. - Na 100% mnie średnio 90% ulega krytyce.
-Nie umie zapanować nad hormonami i nazwać cię nieatrakcyjnym, więc chwyta się wszystkiego, co skapnie jej na język.
-Spłowiały kolor sznurowadeł, zbyt gęsto owłosione pachy, niedopięty rozporek i bazylia między zębami po zjedzeniu pizzy. Na miłość boską, wszyscy normalni ludzie mają po pizzy bazylię w zębach.
-Więc czym się przejmujesz? Pogódź się z myślą, że jesteś przystojny i każda dziewczyna, która nie może cię mieć, włączywszy w to Sarę, darzy cię specyficznym rodzajem sympatii.
-Sarah na mnie leci?
-Joe, każda dziewczyna na ciebie leci.
-Tylko nie ty – mamrocze półgębkiem.
-Co ty mówisz? Oczywiście, że na ciebie lecę. Lecę, a nie spadam nagle i gwałtownie. Robię to subtelniej. - Całuję go w policzek, ale prędko się odsuwam, bo nie ogolił się i kłuje mnie w szczękę. - Więc jak, idziesz z nami, prawda?
-Idę – mówi. Wdzięcznie całuję go w prawą powiekę. - Ale tylko po to, by przekonać się, czy Sarah rzeczywiście łasi się do mnie jak kot. 
-Będzie zachwycona.
Joe niesie mnie na rękach do samochodu we wschodnim narożniku szkolnego parkingu i kiedy nie muszę myśleć o kierunku tej podróży, na barku Joe'go piszę sms'a do Sary. Łagodnie informuję, że zaszczyci ją bazylia w zębach Joe'go i że naprzeciw jej staraniom, mój papierowy romans nie zakończy całkiem namacalnego związku.
Kiedy wsiadam do samochodu, mam już odpowiedź.
-Sarah wprost nie może się ciebie doczekać – informuję Joe'go. - Napisała nawet, że z tej obezwładniającej radości poczuła w przełyku śniadanie. Wczorajsze.
Chichoczę, choć nie powinnam, ale nie mam złudzeń, że do żadnego z nich nie trafiają te kąśliwe złośliwości. Zwłaszcza gdy Joe odszczekuje, że on nie poczuł wczorajszego śniadania, bo na myśl o niej nie zdołał go nawet przełknąć. Patrzę w jego policzek i zastanawiam się, czy ich seks byłby dobry, przez chwilę chcę ich nawet zeswatać, wepchnąć ich pod wspólną pościel i pozwolić sprzecznym charakterom kotłować się w parnej amazońskiej dżungli. Ale nie wychodzę z inicjatywą, bo wciąż pamiętam o najważniejszym – Joe jest mój i nie chcę z tego rezygnować. To egoistyczne podejście, ale nie umiem tego egoizmu wykaszleć, wypocić, czy wysikać.
Sunąc powoli przez osiedle, Joe przypatruje mi się niekiedy – niekiedy dłużej, niekiedy krócej. Wiem, że to robi, bo kiedy tylko odwraca głowę, zapach odświeżacza samochodowego zastępuje jego miętowy oddech. Nie chcę rozmawiać, wolę upajać się ciszą w aucie i świstem przedzierania się przez powietrze jak przez masło, więc nie zwracam się ku niemu, kiedy zawiesza wzrok i czeka na to, na moje spojrzenie choć udające zainteresowanie, nieco dłużej. Docieramy do centrum, wymieniwszy kilka przypadkowych spojrzeń i uśmiechów. 
Sarah czeka na nas w pizzerii, swoim zwyczajem dziesięć minut przed czasem. Kiedy wchodzimy przez przeszklone drzwi, a dzwoneczki zawieszone u szczytu futryny rozbrzmiewają radośnie, jest parę sekund po pełnej. Irytacja Sary wcale nie jest spowodowana naszym spóźnieniem. Gdybym przyszła sama i stawiła się w progu pół wieku później, przywitałaby mnie buziakiem w policzek i zarumienionym uśmiechem obłąkanej hipiski.
-Kiedy wpraszasz się na czyjś obiad, kultura osobista wymaga, żebyś chociaż przychodził na czas – instruuje Joe'go.
-I przyszedłem – odpowiada, a głos sączy się przez jego zaciśnięte zęby. - Ta sama kultura osobista i zasady dobrego wychowania nie pozwalają przychodzić przed czasem. Obił ci się kiedykolwiek o uszy termin „eleganckie spóźnienie”? 
-Eleganckie spóźnienie przypisane jest garniturom, wieczorowym sukniom, świecom i homarom w sosie majonezowym. My wyszliśmy tylko na pizzę.
-Czuję się urażony, że traktujesz nasze spotkanie jak marną popijawę, ale zdążyłem przywyknąć, że jestem dla ciebie przerośniętym żukiem gnojowym.
Gdy tak się przepychają, uświadamiam sobie coś ważnego. To nie słowne potyczki o tytuł najostrzejszego języka. To flirt. Niezręczny i nieświadomy, ale flirt. Patrzę w twarz Joe'go, później w twarz Sary i nieoczekiwanie mówię:
-Wasze dzieci byłyby piękne.
A wtedy robi się tak niezręcznie, że całą trójką siadamy przy stoliku pod oknem i przekopujemy karty dań jak rabatkę tulipanów.
Kelner w przyprószonym mąką fartuszku obwiązanym wkoło bioder odbiera od nas zamówienia – pizza na cienkim cieście z podwójnymi pieczarkami i serem dla mnie i dla Sary, dla Joego na cieście grubym, z ananasem i czarnymi oliwkami, które w moim gardle zabarykadowałyby się jak zima na dalekiej północy. Chłopak – bo plasuje się nieopodal nastoletniego okresu, o czym świadczy młodzieńczy trądzik na czole i podbródku oraz żartobliwa imitacja zarostu – wraca za ladę i zakłada materiałową pętlę fartuszka na szyję, by wprawionymi dłońmi ulepić ciasto. Mąka szybująca po całej pizzerii jest jak dym. Kiedy to zauważam, prawie pytam Joego, czy złamał obietnicę i zaczął kopcić coś pod stołem.
Co prawda przekonuję się o tym za każdym razem, ale teraz przekonuję się wyjątkowo dotkliwie, że rozmowa w jednoczesnym towarzystwie Sary i Joego nie potrafi się zawiązać. Jest jak żyłka wędkarska. Nie ma najmniejszych szans na związanie dwóch jej krańców w pętelkę czy na supeł. Potrzeba specjalnego węzła, a ja go nie znam i najwyraźniej jestem za mało pojętna, żeby go jakoś przyswoić, skoro od roku jest to samo: ja zacznę temat, każde z nich wtrąci po jednej drobnej uwadze i nagle przekonuję się, że nasza trójka potrafi powiedzieć ledwie trzy zdania o polityce, projekcie renowacji mostu bostońskiego czy Benie Aflecku. Zastanawiam się, czy to, co między nimi wisi, nie jest przypadkiem napięciem seksualnym, bolesnym, lepkim i ciężkim jak ołów.
Chrzanię pozory, chrzanię wszystko, i pytam:
-Czy gdyby nie ja, gdyby żadne z was mnie nie znało, pieprzylibyście się?
Wyrywa mi się to na tyle głośno, że kelner-kucharz upuszcza nasze ciasto na posadzkę, para gruchających gołębi przy sąsiednim stoliku zażenowana wsypuje całą solniczkę do makaronu, a Joe i Sarah grają w jakąś dziwną grę, w której jedno nie może poruszyć się na krześle przed drugim.
Ale ja nie czuję się upokorzona. Narasta we mnie nieodparta potrzeba wyswatania kogoś z kimś, a Sarah i Joe siedzą najbliżej. Chyba wydaje mi się, że gdy ich połączę, będę mogła dalej bezkarnie romansować z niepoznanym mistrzem pióra.
Mój Gall Anonim z epoki romantyzmu.
Patrzę na swojego aktualnego Romeo rozłożonego na krześle jak wietrzejący materac wyciągnięty z piwnicy po dekadzie. Jeśli on i Sarah daliby się wyswatać, nawet gdyby ten ugrany związek miałby kończyć się poza terytorium sypialni któregoś z nich, chyba przełknęłabym gorycz tej porażki i schowała dumę w kieszeń, bo dociera do mnie, że z każdym kolejnym listem rośnie moja niechęć do Joego. Lubię go przytulać, lubię, gdy głaszcze mnie po włosach, lubię nawet scałowywać koktajle białkowe z jego ust, ale nie mogę zdzierżyć dzielenia z nim czasu. O ile silniej oczarowuje mnie myśl popołudnia spędzonego na wczytywaniu się w tę magię, której Joe nigdy nie zastąpi.
-Masz gorączkę, Noelle? - pyta Sarah, ma minę angielskiej królowej zmuszonej do przeprowadzki na wieś. Ale to poza. Wiem, że Joe jej się podoba i nie mam jej tego za złe.
-Albo guza mózgu? - dopowiada Joe.
Nie osiągam sukcesu matrymonialnego, ale pierwszy raz w jednym konflikcie udaje mi się postawić ich po tej samej stronie racji.
-Jestem tylko ciekawa – wyjaśniam. - Gdy tak na was patrzę, zdajecie się być całkiem zgranym seksualnie duetem.
Joe i Sarah patrzą po swoich twarzach. Pozwalają, by moje słowa zastygły w nieruchomej przestrzeni między nimi, a potem wślizgnęły się w nich oboje przez usta.
-Ma halucynacje – oznajmia Joe pewnym głosem. - Bredzi jak po grzybkach.
-Może to z głodu – podejmuje Sarah. - Idę o zakład, że znów nie zjadła śniadania.
Kiedy oni rozprawiają o moim wątpliwym zdrowiu psychicznym, ja zatapiam się w wiklinowym krześle i poruszam ustami jak ryba bez wody. Dzwonki nad framugą w drzwiach szczebioczą jak ptaki po powrocie z Afryki, do środka wchodzi czerń i wciśnięty w nią kontrastujący człowiek. Czarny płaszcz, jakby z filcu, rozplenia w pizzerii zapach wody kolońskiej i nikt już nie pamięta, że to bazylia trzyma nad tym przybytkiem pieczę. 
Myślę o skrzydłach, pod które chciała wślizgnąć się Sarah. Dyskretnie szukam ich na jego plecach. Czarnych skrzydeł, tak wielkich, że gdyby je rozprostował, rzuciłby na ścianę wszystkie restauracyjne stoliki. Kiedy Harry, psycholog z Matrixa, dostrzega moją zdumioną twarz, natychmiast kopię Sarę w kostkę, a ona jakimś cudem wie, w którą stronę patrzeć, i również wtapia się w krzesło. 
Nie staram się powiedzieć, że Harold/Harry/Neo jest przystojniejszy niż mój Joe. Bo nie jest. Ale kiedy przebywa tak blisko Sary, wszelkie próby wyswatania jej z Joem mogą dołączyć do trupy cyrkowej i bawić ludzi do łez.
-Cześć, dziewczyny – zwraca się do nas, DO NAS, siadając na krześle pomiędzy mną i Sarą.
Powietrze gęstnieje, zaczynam pocić się w wyjątkowo nieeleganckich miejscach na ciele. Jakby tego było mało, Sarah robi się przeźroczysta na twarzy i jako że żadna z nas nie potrafi wypluć choćby słowa, głos zabiera Joe:
-A ty to kto? - pyta gburowato, powoli jego brwi się zrastają.
Harry odchrząkuje.
-Od niedawna spotykam się z Sarą – mówi niskim męskim głosem. Przez chwilę myślę, że w Sarze coś eksploduje: serce, głowa albo miednica. I rzeczywiście eksploduje, kiedy Harry oplata ramieniem oparcie jej krzesła. Przechodzi atak erotycznej padaczki.
-Wyglądasz na starszego – ciągnie nieufnie Joe. - Dekadę starszego.
-I prawidłowo, jestem starszy. Ale mądrzy ludzie utrzymują, że wiek jest wyłącznie liczbą, nieprawdaż?
Jeśli rzeczywiście ukończył psychologię, to tylko zaocznie. Założę się, że to dyplom z aktorstwa wisi na pokazowej ścianie w jego mieszkaniu. Nie mam wątpliwości, gdy zarzuca Sarę czułym spojrzeniem i traktuje jej ucho jak haczyk, za który chowa luźne pasma włosów. A Sarah, biedna Sarah, wcale nie nieobeznana z męskim dotykiem, topi się pod nim jak lodowiec w czasach globalnego ocieplenia. Trochę jej współczuję – współczuję, że wciąż jestem tu ja, jest Joe, jest kelner-kucharz i dziobiące pulchne ciasto gołębie w narożniku sali. Zerkam na Sarę i wiem, że najchętniej wszystkich nas by stąd wyczarowała. Wystawiła za próg. Wrzuciła na zaplecze i zaryglowała drzwi.
Harry dostrzega kątem oka, że Joe nie jest przekonany, wtedy też ja zaczynam się zastanawiać, dlaczego tak uparcie zaprzecza potencjalnej miłości Sary. Budzi się w nim aktor, broadwayowski, światowej klasy, nachyla się nad Sarą i trzymając rozcapierzoną dłoń na tyle jej głowy,całuje ją tak, jak nawet ona nie odważyłaby się pocałować nikogo. Aż czuję jej drgawki, bo drży pod nimi cała podłoga. Próbuję sobie wyobrazić, jak jego język kontroluje czystość jej zębów, a gdy się od siebie odczepiają, czemu towarzyszy głośny plusk odrywanego od szyby akwarium glonojada, Harry raz jeszcze zwraca się do Joego:
-Zamówisz mi colę?
Próbuję odgadnąć, czy Sarah po czymś tak namiętnym oczekiwała dziesięciominutowego patrzenia w oczy i wzajemnego gładzenia się po kłykciach, czy jest tak zamroczona, że nasze głosy dobiegają do niej z innego wymiaru.
Joe wydaje się być sparaliżowany od szyi po kostki stóp, gdy okrąża stolik i wędruje do lady. Wtedy Harry wkłada dłoń, dużą dłoń, w którą zaplątane są pojedyncze platynowe włosy Sary, do kieszeni we wnętrzu płaszcza. Ach, jak dobrze znam to, co z niej wyjmuje. Koperta w kolorze spranego złota osiada miękko na moich kolanach. A później Mr. Psycholog chwyta pociągłą dłoń Sary, gładzi jej wierzch i gdy się rozluźnia, wkłada w rozedrganą piąstkę kawałek kartki, mówiąc:
-Zadzwoń.
Jest tak pewny siebie, że niemal nie jestem w stanie go polubić. Wychodzi z pizzerii, nie obejrzawszy się przez ramię. Powietrze w lokalu stoi nieruchome i odrętwiałe, żar pieców i słońca topiącego szybę sprawia, że brak cyrkulacji daje się we znaki. Czuję, jak pot cieknie mi w dół po kręgosłupie i przez linię żeber, pod fiszbinami stanika. Nie wiem, co każe mi wybiec za nim – czy ta duchota, czy myśl, że podłożył się jak na talerzu w mój krzyżowy ogień pytań. Cokolwiek by to nie było, zrywam się z krzesła tak gwałtownie, że to z trzaskiem ląduje na podłogowych kaflach. Dzwonki w drzwiach świergoczą, jeszcze zanim Joe płaci za colę, której żadne z nas nie wypije.
Jest jak zachód słońca na przewijanym nagraniu. Maleje prędko w oddali, odnoszę wrażenie, że schodzi po płaskich kamiennych schodach, bo nikną jego skórzane buty za kostkę, potem dostrzegam już tylko połowę łydki. Gnam ile tchu, bo wydaje mi się, że gdy dojdzie na skraj i spadnie w jakąś niezmierzoną otchłań, będę mogła co najwyżej pomachać na pożegnanie swoim szansom urzeczywistnienia papierowego kochanka.
Łapię go za rękaw płaszcza, zanim wchodzi na zatłoczone przejście dla pieszych. Wyciągam jego nogę z namalowanej na asfalcie zebry. Stajemy pod latarnią, chwilę obserwujemy mijających nas ludzi, aż światło znów jest czerwone i cały ruch zastyga.
-Nie możesz tak po prostu odejść – mówię z desperacją w głosie.
-Przecież zostawiłem jej numer – tłumaczy się ochryple.
Szybko orientuję się, że jeśli nie ukierunkuję tej rozmowy, będziemy zarzucać się słownymi strzępami i zostawimy po sobie ogromny bałagan.
-Powiedz mi, kim on jest. Czy go znam. Czego tak naprawdę chce.
Serce bije mi jak oszalałe, bo wierzę, że z jego języka skapną słowa, na które czekam od dwóch tygodni. Po mojej głowie pałęta się świszcząca lokomotywa, pędzi od jednego ucha do drugiego. Zagłusza gwar ulicy, nie wiem nawet, czy Harry coś do mnie mówi, więc przypatruję się jego ustom i próbuję czytać z warg.
Widzę koniuszek jego języka. Wbija się w górną wargę, później spada na dolną, jego usta lśnią jak brylant w popołudniowym bostońskim słońcu. Wzdycha głęboko, słyszę to dokładnie, bo świst powietrza z jego krtani sprawia, że lokomotywa w mojej głowie pokrywa się rdzą i zastyga.
-Noelle – zaczyna cicho, wytężam słuch, żeby niczego nie upuścić. - Noelle, tak? - Przytakuję skinieniem. - Nie rób sobie tego, dzieciaku. Nie rób sobie tego.
Kiedy wszystkie wrota w mojej głowie otwierają się z hukiem, a jego słowa wpływają jak na łodzi bez wioseł niesionej sennym nurtem, Harry jest już po drugiej stronie ulicy, w wygodnym fotelu kierowcy, w płynnie ruszającym czarnym wehikule z przeszłości.
Teraz rzeczywiście mogę mu jedynie pomachać, ale ręce mam za ciężkie, by unieść je nad głowę.
Powiedział, że mam sobie tego nie robić. Dzieciaku. Dzieciaku! Dla jego zleceniodawcy jestem wszystkim, tylko nie dzieciakiem. Nie robić sobie tego, nie uprawiać masochizmu. Miał na myśli nadzieje? Ostrzegł, bym nie robiła sobie nadziei? Próbował mnie przekonać – w sposób wyjątkowo drętwy i nieumiejętny – że mój Jack, który przeszedłby po wodzie jak po skałach, byleby tylko wynieść mnie z tonącej szalupy, trudni się wielkoformatowym mieszaniem w dziewczęcych głowach jak w wielkim garze z zupą w wojskowej stołówce?
Bzdura. Nie uwierzyłabym w taką brednię, nawet gdyby nabito mnie na pal i przypiekano nad trzaskającym ogniskiem.
Nie wiem, jak stawiać stopy, by doprowadziły mnie do tej samej szarej pizzerii, w której Joe próbuje wyciągnąć z Sary namiastkę pochodzenia moich dziwactw, z kolei ona wkuwa w pamięć numer Harry'ego, w razie gdyby wiatr porwał świstek papieru, na którym jest zapisany, i wzniósł go tak blisko słońca, że ten stanąłby w płomieniach. Siadam więc na rozłożystych marmurowych schodach pobliskiego muzeum. Przez jakiś czas patrzę na ludzi drepczących po chodniku, zwracam większą uwagę na tych w zwiewnych pstrokatych spódnicach po kostki lub w lnianych spodniach przepasanych sznurowadłem, którzy trzymając się pod ręce, wchodzą do muzeum, szczebiocząc jak dzika horda nastolatek przed koncertem Beatlesów.
Odwlekam tę błogą najsłodszą chwilę, aż ruch i przepływ mas ludzkich nieco zelżeją. Ściska mnie w gardle i pot gromadzi się między palcami, spływając w dół z linii życia. Ocieram dłonie w uda, wtedy jeszcze nie drżą, ale gdy odklejam krawędzie koperty i przekonuję się, że zwilżył pasek z klejem niedawno, bo papier odchodzi gładko, drżą jak poddawane egzorcyzmom. List pachnie konwaliami, w tej kwestii nic nie uległo zmianie. Niemniej jednak pismo jest odrobinę bardziej chaotyczne i pochyłe, jakby nawał emocji wybuchł w kopercie i pokłonił całe zdania.


Kochana Noelle!

Cały dzisiejszy dzień wyobrażam sobie Twoją dłoń. Jej delikatność. Miękkość. Subtelność. Wielkościową przepaść przy mojej, w mojej. Wyobrażam sobie, jak wspaniałym uczuciem musi cieszyć się człowiek, który wkłada palce pomiędzy Twoje i pieści opuszkami knykcie. Albo kiedy ty pieścisz opuszkami jego. Ta irracjonalna potrzeba dotknięcia Twojej dłoni wyrwała ostatnie godziny z mojego życia. Kiedy mi je oddasz?
Harold twierdzi, że ubiegłej nocy mówiłem przez sen. Nie chcę się do tego przyznać, ale wcale nie spałem. Potrzeba wymówienia tych dwóch sylab, sześciu głosem, była silniejsza. Zasnąłem dopiero wtedy, gdy Twoje wypowiedziane kilkakrotnie imię osiadło na skraju poduszki i gładziło mnie po włosach. Tą dłonią.
Lubisz Jolly Rancher? Pozwoliłem sobie na dość nieskromną i rozpędzoną myśl i zastanawiałem się, którym kolorem smakują Twoje usta, a którym pocałunki. Bo smak Twoich ust mógłbym poznać, całując Cię. Ale smak Twoich pocałunków poznałbym tylko wtedy, gdy odwzajemniłabyś moją ucztę.
Chciałbym wierzyć, że śpisz z moimi listami pod poduszką, albo chociaż zamykasz je za okładką pamiętnika. Jeśli jednak nie robisz żadnej z tych rzeczy, możesz być pewna, że któregoś dnia wyszepczę je wszystkie do Twojego ucha, lewego, by później pocałować Cię w lewą skroń i osłonić lewą powiekę przed słońcem.
Jest tyle słów, tyle nieodkopanych słów, które chciałbym wziąć w garść i rozrzucić po kartce, a one wiedziałyby, co zrobić dalej. Jest tyle zdań, w które mogłyby się poskładać. Jestem jednak gotów wyznać, że będę stabilniejszy emocjonalnie, gdy choć parę z nich wypowiem prosto w twoją zarumienioną emocjami twarz, w twoje przyprószone różem policzki, głosem, który zasługujesz, by usłyszeć, męskim, ochrypłym, ale wyjątkowo ciepłym i czułym. Wiem, i nie mam złudzeń, że próbowałaś czytać moje listy na głos i choć Twój dziewczęcy świergot brzmi radośnie w moich uszach, w Twoich powinien rozbrzmieć mój. Oboje o tym wiemy.
Dlatego spotkaj się ze mną. Niezobowiązująco. Ot, żebym kolejny list mógł odczytać należycie. W powietrze, jeśli uznasz, że ucho pod Twoim rozwianym włosem jest przekroczeniem intymności.
Dziś, o siódmej wieczorem, na Irving Street. Bądź tam, tak po prostu, a ja Cię znajdę. Mógłbym dopisać, że nie zawiedziesz mnie, jeśli nie przyjdziesz, ale nie piszę, bo wiem, że będziesz kwadrans przed pełną.

J.B.            

Ps. Będę o niebo spokojniejszy, jeśli dłoń tego wypielęgnowanego chłystka, który patrzy w ciebie jak w ptysia z kremem, odpędzi od siebie częściowy niedowład i nie opadnie niżej niż na Twoje biodro.


***


-Wiesz, co ja myślę? - Zrezygnowana Sarah wpada pośladkami w moją szafę. Budyń skamle żałośnie, próbując zrzucić tę rozognioną skałę ze swojej zmiażdżonej łapy. - Myślę, że kiedy już staniesz z nim twarzą w twarz i przekonasz się, jaki z niego apetyczny pączek, powinnaś najsampierw wręczyć mu instrukcję obsługi samej siebie. Jesteś nie do wytrzymania, Noelle.
Siadam pośrodku łóżka, przyciągam do piersi nagie kolana. Rozciągam zszycia majtek, które z pełną świadomością bólu upijają mnie w pachwinach. Nigdzie nie idę. Zamierzam zaszyć się w szafie, w sejfie zabezpieczonym potrójnym kodem i liniami papilarnymi palców, wyłącznie moich. Wbijam paznokcie w pościel, na wypadek gdyby Sarah postanowiła wykonać mną olimpijski rzut młotem.
-Zakładasz spódniczkę, to postanowione. Twój tyłek musi wyglądać jak przepołowiony orzeszek włoski. 
-Wcale nie musi – protestuję. - Co jest złego w jeansach? Albo w tyłku w jeansach?
-Nic złego – mówi. - Ale ty nigdy nie chodzisz w jeansach. Dlaczego chcesz się pozbawić wrodzonego seksapilu właśnie teraz, gdy jest ci najbardziej potrzebny?
-Nie jest mi potrzebny. Jego to nie kręci – mówię, przyciskając do piersi ostatni list. Kiedy trzymam go tak blisko, mogę myśleć, że oboje, ja i On, stawiamy czoła niespełnionym ambicjom stylistki usychającej w Sarze.
-Litości, dziewczyno. - Sara zabiera mi list, wbija opuszkę w ostatni akapit tak mocno, że papier pod jej ciosem stał się nieco bardziej prześwitujący. -  Będę o niebo spokojniejszy, jeśli dłoń tego wypielęgnowanego chłystka, który patrzy w ciebie jak w ptysia z kremem, odpędzi od siebie częściowy niedowład i nie opadnie niżej niż na Twoje biodro. Twoje biodro, do cholery! Nadal twierdzisz, że twoja fizyczność jest dla niego równie nieatrakcyjna co pęcherze na podeszwach stóp? On za tobą szaleje! Po prostu potrafi opisać to w sposób, który cię nie płoszy. - Widzi, że nadal nie jestem przekonana, więc siada na skraju łóżka i szczypie mnie w nagie udo. - Daj spokój, Noelle. Jeśli dobrze to rozegrasz, nie tylko ja będę miała tej nocy niezapomniany seks.
Jej bezpośredniość prostuje sprężyny łóżka i wybija mnie z niego na równe nogi. Zatrzaskuję szafę z hukiem, spinam włosy w niechlujny supeł na karku, upycham pod łóżko trzy komplety koronkowej bielizny Sary i dokańczam butelkę wina, które spływa mi po brodzie i plami podkoszulek.
-Nie chcę się z nim spotykać, nie chcę, by moja fizyczność była czyimkolwiek powodem do westchnień, nie chcę, żeby mój tyłek wyglądał jak orzech, arbuz czy globus, a już w szczególności nie chcę tego wieczoru nawet myśleć o seksie, czy to dobrym, czy niewybaczalnie słabym, o żadnym, jasne?
Oddycham jak lokomotywa parowa, z moich nozdrzy ulatuje tyle dymu, że ledwie dostrzegam Sarę w tej mgle. Moja pierś unosi się prędko i opada jak woda w śluzie, a krew w żyłach tańczy walca wiedeńskiego i rozpycha się tak mocno, że aż czuję zakola nieopodal tętnic.
A kiedy myślę, że jestem tak wzburzona, że nawet sam Beaufort nie wymyśliłby dla mnie skali, Sarah zbliża się do mnie z uśmiechem anioła powracającego z jednodniowej wycieczki po najbardziej rozkosznych piętrach piekła, kładzie dłonie na moich policzkach i pyta łagodnie:
-Czarna czy czerwona, koteczku?
Dmucham silną nawałnicą irytacji w jej twarz.
I kończę w czerwonej spódniczce przed kolano, w której moje pośladki bezlitośnie przywodzą na myśl poduszkę powietrzną w samochodzie ojca.
Jestem jak płaszcz. Długi wełniany płaszcz obgryziony przez mole. Moje mole są rozdrobnionymi zdenerwowaniem, stresem i paniką, uzbrojonymi w zęby i krwiożerczy apetyt. Tego wieczoru chciałabym wejść w skórę Sary. Nie chcę przez to powiedzieć, że mam jakiekolwiek zastrzeżenia w kwestii atrakcyjności swojej własnej. Ale ona jest jak rwący potok albo wodospad. Nic się jej nie trzyma. Całe to przerażenie spłynęłoby po mnie na dziurawej tratwie, gdybyśmy przeszły operacyjny podział genów. Chętnie przygarnęłabym parę jej, tych aroganckich i ignoranckich, pod swoje skrzydła.
Wychodzimy z domu wpół do godziny, którą chciałabym odsuwać, odsuwać i odsuwać, jednocześnie przyciągając, przyciągając i na koniec chwytając się tego, co przyciągnę. Zajmujemy miejsca w samochodzie Sary i odbywamy jeszcze bardziej stresującą podróż przez popołudniowy Boston. Wydaje mi się, że już wiem, w jaki sposób Sarah rozładowuje całe napięcie, ale wcale mi to nie pomaga. Jestem uformowanym stopem metalu, kiedy napinam wszystkie mięśnie, nawet te, których istnienia bym nie podejrzewała, trzymając się podłokietnika za każdym razem, gdy Sarah hamuje szaleńczo.
Jestem kompletnie naga, gdy docieramy na miejsce i parkujemy na jednym z wolnych miejsc rozmieszczonych maską w kierunku chodnika, po skosie. Naga, bo wydaje mi się, że mole skonsumowały już cały płaszcz, którym owijałam się kurczowo. Sarah musi siłą wyciągać mnie z samochodu, taką obnażoną, i pieścić moją przyjacielsko-erogenną strefę pomiędzy knykciami prawej dłoni. Docieramy do skrzyżowania Phillips Street z Irving Street i tam się zatrzymujemy. Ja najchętniej na zawsze.
-Spójrz na mnie, mycha – mówi, ujmując moją twarz w dłonie. Jej kciuki ścierają mi naskórek z kości policzkowych. Zastanawiam się, czy jestem aż tak blada, że chce je rozgrzać do czerwoności i nadać mojej twarzy odrobinę kolorytu. - Pamiętaj, o czym rozmawiałyśmy. Masz w torebce gaz pieprzowy i dysponujesz wyjątkowo kościstym kolanem, nie wahaj się go użyć, oczywiście w razie konieczności. I niech do ciebie dotrze, że jestem tu, cały czas, stoję i się nie ruszam. Gdyby coś się działo, krzycz, a włączę szósty bieg i odlepię go od ciebie prędko i bezboleśnie. Jak plaster. - Kiwam głową jak psia figurka na desce rozdzielczej w samochodzie, ale wcale nie przytakuję. To kolejny wydźwięk stresu. - Noelle, nie mówię, że masz zadrzeć przed nim spódniczkę, ale pozwól sobie na jakiś drobny, drobniutki flirt. 
-Boję się – wyznaję, choć wiem, że ona doskonale rozumie wszystko to, co czuję, nawet jeśli sama nie jestem do końca świadoma swoich emocji. Wierzę, że kiedy mówię o tym na głos, spływa ze mnie część nieznośnie ciężkiego ołowiu. Chcę być lekka jak piórko. Aby w razie potrzeby wiatr wzniósł mnie tak wysoko, że żadne ramię, nawet monstrualnego koszykarza, nie byłoby w stanie ściągnąć mnie na ziemię.
-Nic ci nie grozi – przysięga. - Nigdzie się stąd nie ruszam.
-A co jeśli będzie brzydki? Z trądzikiem pożerającym całą twarz? W przepoconej koszulce i z włóknami sera między zębami?
-Wtedy powiesz, że masz chłopaka. Paradoksalnie nawet nie skłamiesz. A teraz idź już, niunia – mówi, całuje mnie w nos, ściska uściskiem krótkim ale silnym za nas obie i wypycha z Phillips Street na tę właściwą, Irving.
Od tej pory jestem sama. Co prawda wiem, że Sarah jest ze mną sklejona obiema gałkami ocznymi, każdą myślą i całym wielkim sercem, które nie mieści się w jej piersi, ale to mi nie wystarcza. Idę powoli, staram się nie zginać nóg, bo obawiam się, że jeśli którąś z nich zegnę, zegnie się i druga, a ja spektakularnie polecę na beton jak źrebię o nieproporcjonalnie chudych nogach w pierwszej godzinie swojego życia. Pnę się na północny wschód, mijam trzy gęsto zastawione zatoczki dla samochodów i w końcu wychodzę poza tę ciasnotę, dookoła mam tylko kamienice, latarnie po zabytkowej renowacji i ozdobne drzewa przystrzyżone tak, że aby dojrzeć ich korony, muszę zadrzeć głowę pod niebo.
I wtedy zaczynam czuć. Stanowczą wodę kolońską, o ile woda kolońska może być stanowcza. Ta jednak przywodzi na myśl dłonie wpojone w nadgarstki albo szczękę tak ostrą, że niejeden palec na niej krwawił, albo szerokie żyły na ramionach uwydatnione zaciśniętymi pięściami wielkości ananasów. Wącham powietrze, wącham ją, tę bajkę, zadartym nosem, wlatują we mnie smugi, które wydają mi się znajome, potem napływa fala samochodowych spalin i rybnej zgnilizny znad zatoki portowej. I kiedy sądzę, że owa piękna męska mgła była urojeniem, wyblakłym wspomnieniem jednego z listów, coś ciepłego rozlewa się po moim karku. 
Oddech. Gorący. Płonący. Zerkam na swoje barki, ale żaden z nich nie stoi w płomieniach.
A wtedy słyszę chrypę wydobywającą się z głębokich czeluści gardła i moja nagość przybiera jeszcze bardziej bezużyteczną formę.
-Dobrze jest wiedzieć – mówi w małżowinę mojego ucha – że tylko dla mnie zakładasz tak króciutkie spódniczki.
Wiem, że to on, jeszcze zanim się odwracam.
A gdy się odwracam, żebra pękają mi z trzaskiem, a serce z hukiem ląduje u naszych stóp.
Bo stoi przede mną wielki jak goryl z doliny Konga.
On, Justin Bieber.
J.B.



~*~



nie skomentuję tego rozdziału, bo musiałabym obrzucić się krytyką, a nie lubię narzekać .
powiem więc może, że już jutro matura, a ja nie otworzyłam ani jednej książki, a wszystkie zeszyty spaliłam pa. wszystkim maturzystom - powodzenia:)
pytania/skargi ---> ask/twitter ---> @Paulaaa962

ps. jak pewnie niektórzy z was zdążyli zauważyć, tytuł tego rozdziału jest również tytułem książki leisy rayven. jeśli macie do niej dostęp, to przeczytajcie, bo ja dzisiaj skończyłam i ojapierdole nie wiem co zrobić ze swoim życiem


3 komentarze: