czwartek, 27 kwietnia 2017

Rozdział 2 - Niech papierowy romans rozkwitnie



Nie zdaję sobie sprawy, jak trudne jest pisanie listu do kochanka, dopóki samej nie przychodzi mi go napisać.
Bo jest moim kochankiem, papierowym, bezkontaktowym, on, który strzela słowami jak ze słownika aforyzmów. Zastanawiam się, ile czasu dobierał słowa – czyli ile czasu poświęcił temu szaleństwu zespolonemu ze mną – bo mnie nie trzymają się zdania, ani wydumane, ani ściągnięte z listy zakupów. Tylko atrament, niebieski, jak przyrzekłam, ścieka ze skuwki na kartkę, tworzy kleksy i plamy, ocieram je rąbkiem chusteczki, ale to na nic, bo kartka tak czy inaczej zaczyna przypominać biedronkę.
Nie wiem, jak rozpocząć atramentową wymianę poglądów z nieznajomym. Nie napiszę prymitywnego „cześć”, bo podpalę jego Nibylandię. Nie rozpocznę również oficjalnym „szanowny panie J.B., którego dopełnienia inicjałów najpewniej nie jestem godna poznać”. Już nawet chcę się poddać, chcę wylać atrament w trawę, ale uznaję, że drugostronny rozmówca przypisze mnie do grupy intrygujących, gdy pominę wstęp i zacznę treścią.
Tak też zaczynam. Kuleję, w każdej linijce skręcam kostkę i chodzę od wyrazu do wyrazu po omacku, jak niewidomy, ale udaje mi się w trudach dotrzeć do końca.
Czytam list jak dumna matka wypracowanie syna na temat obrazu miłości w romantyzmie.



Jestem pełna podziwu. Sztuka epistolarna w dzisiejszych czasach wydawać by się mogła przeżytkiem. A jednak są ewenementy, które nie rejestrują się na Facebooku i ćwiczą kaligrafię, by urzec dziewczynę choćby samym ozdobnym pismem.
To nie tak, że zatrzymuję się na okładce, kiedy treść aż wylewa się z oprawy. Taka – tak sumiennie wypielęgnowana – dotarłaby do mnie nawet ze spodniej części paragonu. Albo serwetki z wytłoczonym McCafé między jedną obietnicą a drugą.
Sama nie wiem, czy chciałabym wiedzieć, że cię znam – może ze snów; żaden z moich znajomych nie operuje językiem tak wykwintnie i biegle. Może ten drobny element zaskoczenia jest bitą śmietaną tego deseru. Gdyby odymiony pergamin twoich listów nie brudził mi palców, pomyślałabym, że zasnęłam w nieskończonym weekendzie. Chyba powinnam ci podziękować. Nie wiem tylko, za co i jakimi słowami.
Nie można dziękować za czyjeś zainteresowanie. To jak odmowa. Powinnam odmówić, ale strofy twoich listów rozwijają się jak kłębek włóczki, a ja biegnę za nim na oślep, ot tak, żeby biec. Może mogę podziękować za komplementy. Nękały mnie dzisiejszej nocy, ale to przyjemny rodzaj męki. Podobno przyczyną bezsenności jest nasz obraz w cudzych myślach. Proszę, pozwól mi chociaż drzemać.
Przytłacza mnie nieco fakt, że wiesz, jak wyglądam. A jedynym, co ja wiem o tobie, jest ponadprzeciętna wrażliwość, umiejętność odpowiedniego dobierania słów, tak, aby zgiąć każde dziewczęce kolana, albo jedno i drugie. Ale chyba nie chciałabym wiedzieć. Nie żebym obawiała się rozczarowania. Bezosobowy wydajesz mi się mniej realny. A im mniej realny, tym bardziej mój.
Nie chcę wyjść na zaborczą. Możesz mieć rodzinę, żonę, dzieci, 12 kotów. Choć lepiej czułabym się z myślą, że twój wiek nie pozwala ci posiadać całej tej gromady i jesteś raczej na etapie szkolnych cheerleaderek albo, jeśli twój gust jest równie nieprzeciętny jak twoje obejście z piórem, członkiń koła matematycznego.
Nie chcę, żeby moje rozwinięcie znajomości było obszerniejsze niż twój wstęp do niej, więc na tym zakończę. Proszę, uśmiechaj się jak głupiec, czytając ten list, by choć minimalnie zmniejszyć nade mną przewagę.


Tu powinien znajdować się podpis, ale nie znajduje się, bo znasz moje imię aż za dobrze.



To całkowity brak szacunku, i myślę nawet, czy nie obserwuje mnie zza któregoś z drzew, decyduję się jednak przeciągnąć językiem, właśnie językiem, po pasku z klejem na kopercie, białej, jak kazał, i zaklejam ją prędko, zamykając dowód nieuprzejmości, i uprzejmości także. Dłuższą chwilę siedzę z kopertą na kolanach, zastanawiam się, czy oznaczyć ją jego inicjałami, ale uznaję, że pod czwartą ławką na zachodniej alejce w parku Boston Common nie znajdzie całej sterty kopert, że jeśli nawet pozyskał tuzin papierowych kochanek, którym wmawia, że słońce świeci dla nich, a one wierzę, tak jak ja wierzę, nie posłał ich wszystkich do parku Boston Common, pod tę samą ławkę.
Więc wstaję i ruszam, niby z werwą, niby ciągnąc za sobą nogi. Przyciskam kopertę do piersi, całymi dłońmi, rozczapierzonymi palcami, chcę ją ukryć przed światem. Na wysokości odpowiedniej ławki przystaję, udaję, że wiążę buta bez sznurowadła, mam okazję się przekonać, jak wiele nerwów kosztuje mnie ten wyczyn. Ostatecznie koperta kończy z narożnikiem w piachu, przez chwilę jeszcze prosi, by ją stamtąd zabrać, bo ma poważne obiekcje przed zawiązywaniem nowych znajomości. Jestem głucha na te wezwania i odchodzę.
Zieleń drzew jest soczysta, park nie wpuścił jeszcze jesieni i nie pozwolił latu odejść. Bujna gęsta trawa łaskocze mnie w kostki, gdy przedzieram się na skróty przez jej połacie. Łykam powietrze, dużo powietrza lepkiego od tlenu, mrużę oczy pod promieniami słońca siekającymi korony drzew, ale nie zakładam okularów, chłonę witaminę D całym ciałem. Wracam na tę samą ławkę, na której powstał mój biały poemat, drwa siedziska wciąż są ochlapane moimi wysiłkami. Wyciągam z torebki atlas świata, książka największa w zbiorze wszystkich moich książek, i osłaniam twarz, przystępując do wytrwałej obserwacji.
Ale nie obserwuję długo, bo ktoś zachodzi mnie od tyłu, przykrywa mi oczy. Wyczuwam dłonie, małe, zimne – kobiece – i strach, który wykwitł we mnie jak pędy bambusa, natychmiast zelżał.
-Bawisz się w Sherlocka Holmesa, czy zaatakował cię ostry wykwit młodzieńczego trądziku?
Wyrasta przede mną Sarah, moja Sarah, o niezbyt obcesowych włosach Marilyn Monroe, w spódnicy po kostki reklamującej witrynę sklepu z hinduskim przybytkiem, w kurtce z jasnego jeansu, pod makijażem odbierającym jej cerze jakikolwiek koloryt, bo zgodnie z teorią „biel jest pięknem” - jej skóra jest bielą. Moja Sarah, moja drobniutka Sarah, której chude ramiona przypominają udo zapaśnika sumo, kiedy tylko zaczyna przytulać, bo obejmuje mnie całą, że aż nie wystaję sponad tego uścisku. Moja Sarah – przyjaciółka, która dowodzi, że ten zaszczytny przywilej bycia czyimś przyjacielem jeszcze nie umarł.
Kocham ją mocniej niż stu Joe'ich, stu najdelikatniejszych, najczulszych i najbardziej kochających mnie Joe'ich.
-Siadaj, byle prędko. - Ciągnę ją za rękaw, wskakuje na ławkę obok mnie, a atlas świata jest tak wielki, że zakrywa obie nasze twarze.
Przytula mnie jednym ramieniem, targa mi włosy, szarpiąc za szyję. Wącham jej słodkie perfumy, jestem pewna, że gdyby miały kolor, byłby nim pudrowy róż. Oprócz tego czuję zapach jej skóry, zawsze świeży i matowy, właśnie matowy. Nie wiem, na jakiej zasadzie przyrównuję te zapachy to wizualnych obrazów, ale wiem, że się nie mylę. Pachnie świeżym pudroworóżowym matem.
-Mam nadzieję, że wkrótce dowiem się, dlaczego chowamy się przed światem, gdy świeci słońce, a wszystkie największe ciacha tego miasta zostały wyprowadzone na spacer, jak pieski, i tylko czekają, aż ktoś je pogłaszcze, albo podrapie za uchem. Ktoś chętny?
Jej ręka wzbija się w powietrze. Ściągam ją natychmiast, bo dwie twarze schowane za atlasem przyrodniczym budzą zdziwienie, ale dwie twarze schowane za atlasem i wystająca sponad niego chuda biała ręka to już przegięcie w dziwactwach.
-Siedzimy tu, ponieważ właśnie przeżywam być może najbardziej romantyczną historię swojego życia, bardziej romantyczną niż wszystkie disneyowskie księżniczki razem wzięte, i twój niewyparzony język nie może jej zniszczyć.
Kładę na jej kolanach oba listy w pięknej papierowej scenerii. Bucha z niej ekscytacja, jest tak podniecona  moim zalążkiem życia uczuciowego, że omal nie rozrywa koperty. Widzę, jak jej oczy pędzą po słowach, a potem zwalniają, bo tych listów nie da się przebiec. Trzeba ich skosztować. Są jak kostki mlecznej czekolady. Grzechem jest rozgryzienie ich w zębach. Należy położyć na języku, przycisnąć do podniebienia i czekać, aż popłyną kakaową strugą w dół gardła. Sarah pozwala im spływać. Później cofać się. I spływać jeszcze raz, bo ta czekolada nie traci smaku.
-Do stu motyli – klnie na swój osobisty artystyczny sposób. Nie raz prosiłam ją, by przeklęła, tak prymitywnie, podwórkowo, bo chciałam się przekonać, czy przekleństwa nie rozszarpią jej gardła jak stado krwiożerczych piranii. Nie przeklęła, twierdząc, że owszem, rozszarpią. - Co to za Romeo?
-Właśnie próbuję to ustalić.
Wskazuję ostatni akapit drugiego listu, wzmiankę o ławce, później na ławkę, pod nią, i orientuję się, że listu już nie ma.
-Do stu motyli – powtarzam za nią na oślep. - Zabrał go. Mój list. 
Zamykam atlas, trzaskam nim, cały piwniczny kurz tańczy w zachodzącym słońcu.
-Rozproszyłaś mnie – mówię z zarzutem do Sary. - Wspaniale. Straciłam być może jedyną szansę, by przekonać się, kim on jest. Czy go znam. Czy chcę go poznać. Czy on chce poznać mnie. Nie żebym miała zamiar go śledzić. Pomyślałam tylko, że jeśli przyjrzę mu się z daleka, uda mi się stwierdzić, czy mam dla kogo marnować słowa. Nie wiem, czy wiesz, ale napisanie odpowiedzi kosztowało mnie dwie ostatnie lekcje i przerwę obiadową. Chciałam sprawdzić, czy żołądek nie burczy mi nadaremnie i czy...
-Spójrz na tego faceta, który wygląda jak Neo z Matrixa – przerywa mi Sarah. Bierze w palce moją szczękę i odwraca mi twarz. Obie patrzymy na oddalające się plecy mężczyzny w czarnym płaszczu po kolana, czarnych spodniach i skórzanych butach za kostkę. I byłby prawdziwym Neo, gdyby harmonii czerni nie burzyła biała koperta w jego dłoni. - Myślisz, że...
-Że to może być on? - kończę za nią, bo chyba chcę, żeby to ona, nie ja, odpowiedziała pierwsza.
-Patrząc na to z teoretycznego punktu widzenia, koperta to dość popularny przedmiot za dziesięć centów, dostępny w każdym kiosku i powszechnie używany. Jednak praktycznie rzecz biorąc, na spacer do parku zabiera się psa, dziecko, ewentualnie koszyk z jedzeniem. Nie kopertę.
Patrzymy na siebie ukradkiem, przez moment, a w kolejnym momencie jesteśmy już hen od ławki, na tej samej alejce co on, krocząc pięćdziesiąt metrów za jego zbudowanymi plecami. Trzymam Sarę za nadgarstek, ot tak, żeby trzymać. Jej nadgarstek jest moim gazem pieprzowym, kompletem japońskich noży i paralizatorem.
Samuraj w czerni wychodzi z parku, stąpa lekko, choć jego kroki są pewne. Nie obraca się, nie rozgląda. Może ktoś chwycił go na haczyk? A teraz ciągnie przez miasto na żyłce, jego bezwiedne ciało jest zahipnotyzowane. Może sunie tak pod groźbą. Może pamięta zimny metal lufy na skroni. Może w zaciśniętej pięści niesie odbezpieczony granat. Może żołnierskiego chodu nauczył się na szkoleniu oficerskim. Może jest wysłannikiem poprzedniej epoki. Podążamy za tobą, Mr Watsonie.
 -Zaparkowałam tuż za rogiem – szepcze Sarah. Jej ekscytacja budzi we mnie wątpliwości – czyj jest słowny kochanek z papieru? Nie jestem pewna, ale Sarah chyba przywłaszczyła sobie jedno z jego czułych zdań. - Pospiesz się. Zanim nam ucieknie.
Nie chcę dalej podążać za tą zmorą. Przeraża mnie jego chłód, przeraża mnie zima, którą za sobą roztacza, przeraża mnie, jak pod jego zapachem zamarzają trawy i mchy. Czuję tę Arktykę, gdy siedzimy w białej Hondzie Sary, bo ona nie dała się przekonać, bo twierdzi, że widzi za nim nie zimę, a piątą porę roku, której nie umie nazwać, ale która pachnie ostrą szczęką i szorstko-delikatnymi dłońmi. Cokolwiek to oznacza. Jej dłonie są jedynymi, których dotyku się nie obawiam.
-To idiotyczne – mówię wreszcie. Trzymałam te słowa na języku tak długo, że nieomal się rozpuściły. - Gdyby chciał się ujawnić, podpisałby się chociaż nazwiskiem. Albo w ogóle nie pisałby listów. Znasz kogoś, kto pisze do dziewczyny list?
-Znam – odpowiada pewnie. - Wzięłabym się za niego. Z przemożną chęcią bym się wzięła. Tak się jednak składa, że gustuje w nieufnych konserwatystkach, takich jak ty. Noelle, posłuchaj mnie, dziecino. - Stajemy na światłach, Sarah odrywa nogi od pedałów, ale nie zaciąga ręcznego, więc suniemy w dół jezdni, bliskie zderzenia z kuprem Neo w czerni. Sarah orientuje się w sytuacji, ale zanim wciska hamulec i wyrzuca nas w przód jak przy silnych torsjach, ma czas, by złapać mnie za ręce. - Wiem, że się boisz. Nie powiem, że rozumiem ten strach, i ból, nikt nie rozumie. Ale o nim wiem. I chcę ci powiedzieć, że zasługujesz na kogoś lepszego niż ten twój Joe. To kretyn jakich mało. Oczy lśnią mu jak diamenty, gdy tylko jego męski radar namierzy jakieś pośladki, jakiekolwiek, byle kobiece. O takiego kolesia mogę zabiegać ja, która traktuje przygody na jedną noc jak mycie zębów. Ale nie ty. Facet z listów – to właśnie facet dla ciebie. Taki, który będzie trzymał cię za rękę i wycierał ci nos za każdym razem, gdy Rose zwieje z szalupy ratunkowej do Jack'a.
-Wygląda jak upiór z bagien – upieram się. - Kto nosi czarny płaszcz i kowbojki, kiedy ja pocę się w zwykłej bokserce?
-Przede wszystkim nie wiemy, czy to na pewno on. A jeśli to nawet on, nie widziałaś jego twarzy. Może być Adonisem, tyle że w marnej oprawie. Nie skreślaj deseru po liczbie kalorii.
Wiem, że nie nadążę za metaforami Sary, więc nawet nie staram się biec. Milczę, gdy plączemy się w centrum, wiem, że Sarah potrzebuje od groma skupienia, by choć sprawiać wrażenie trzeźwego kierowcy. Staramy się zachować dystans jednego samochodu: Neo, ktoś i dopiero my. Udaje nam się temu podołać, dopiero w uliczce, w której Neo zwalnia, jesteśmy wystawione na światło jego tylnych reflektorów. Dla niepoznaki zjeżdżamy do zatoczki, pierwszej, on wciska się w drugą, dzieli nas pasmo samochodów i wały powietrza lepkiego od wilgoci starych kamienic.
-To zaszło za daleko – mówię, ale Sarah mnie nie słucha i w tej samej chwili mówi: - Nie możemy go zgubić.
-Nigdzie nie idę – opieram się.
-Idziesz. Nie jesteś sama. To twój szczęśliwy dzień: robię za twojego bodyguarda. I to za darmo. - Optymizm aż nią podryguje. Może to dlatego, że jej sympatia do Joe'go nigdy nie wyrosła ponad poziom zero. A może dlatego, że jej skrytym marzeniem jest założenie biura matrymonialnego i uszczęśliwianie wszystkich tych, którzy uchodzą w jej oczach za nieszczęśliwych, co mija się z celem, bo swoją urodą odebrałaby wszystkich potencjalnych kandydatów wszystkim potencjalnym kandydatkom.
-Gdyby tylko rodzice wiedzieli – mamroczę pod nosem.
-Od kiedy twoi rodzice wiedzą o wszystkim, co robisz?
-Od zawsze – burczę.
-Kiedy robisz sobie dobrze, też pytasz ich o zgodę?
-Nie robię sobie dobrze – mówię zażenowana.
Ale ona odchyla powiekę opuszką palca, jakby chciała pokazać, że moje kłamstwo uwiera ją w gałkę oczną, i mówi:
-Uważaj, prawie ci uwierzyłam.
Kłótnia z Sarą jest jak nalewanie wody sitem, moje sito ma ogromne dziury, kratery, więc zamykam usta i sklejam je śliną. Od tej pory ona jest moją białą laską, moim psem przewodnikiem, mogę zamknąć oczy i udawać ślepca, wiem, że nie rzuci mnie na pożarcie lwom ani nie wepchnie w którąś ze szczurzych nor, bym tam powolnie gniła i rozkładała się na najdrobniejsze elementy materii.
Łapie moją dłoń, splatamy palce, wchodzimy razem do kamienicy, w której przed momentem zniknął Neo. Czuję między palcami chłodny metal pierścionków Sary, pamiątek po męskich duszach, które umierały z miłości do niej i umierały z jej braku. Ona zakrada się pierwsza, ja, pół kroku za nią, osłaniam tyły. Nie wiem, która z nas jest bardziej narażona na wilgoć kamienicy i strzępy fabuły dobrego kryminału schowane w każdym z narożników na klatce schodowej, dlatego trzymam się jej dłoni obiema swoimi, ściskam ją tak mocno, że nie wiem, czy poci się dłoń Sary, czy to moje są dwoma lodowatymi wodospadami.
-Chodźmy stąd – proszę ją płaczliwie. Czuje mój opór na schodach, mimo to ciągnie mnie po stopniach na półpiętro.
-Jeśli stąd wyjdziemy, nie pozbędziesz się złudnego wrażenia, że Joe to jedyny przystojny facet, przy którym możesz czuć się bezpiecznie. Nie jest jedynym, wiesz? Świat to miejsce pełne facetów. I nie każdy czeka na okazję, by zrobić ci krzywdę. - Patrzy na mnie, stoi dwa schody wyżej niż ja. Widzi moje oczy, wielkie jak u maskotek Ty Beannie Boo's, widzi w nich coś lśniącego, jakąś galaretowatą wydzielinę, którą potrafię wyprodukować, by wzbudzić litość, ale ona się na to nie nabiera. Jedynie obejmuje moją szyje i przyciąga do piersi. - Nie nabierzesz mnie na te piękne żałosne oczęta, słońce – mówi, całuje moją głowę, pocałunki wplątują się w moje włosy, czuję, jak tworzą kołtuny. - Idziemy. 
Docieramy na korytarz na trzecim piętrze w chwili, w której za Neo zamykają się drzwi. Upewniwszy się, że nie otworzy ich, by wystawić buty na wycieraczkę/wyrzucić na klatkę schodową liniejącego kota/machnąć różdżką i wyczarować Patronusa czarnego jak węgiel, zbliżamy się do drzwi. Różnią się od wszystkich pozostałych mosiężną tabliczką przybitą gwoździkami poniżej wizjera. 


Harry Styles
Prywatna praktyka psychologiczna
Przyjmuje 10-18 w dni powszednie po wcześniejszym kontakcie telefonicznym.


Poniżej telefon kontaktowy i adres mailowy. Całość oprószona przyćmionym złotem.
Patrzymy po sobie z Sarą, zastanawiam się, jaki odsetek ludzkości stanowią psycholodzy ze skłonnościami poetyckimi. Niewiele z tego rozumiem, prawie tak niewiele, że przez chwilę chcę powiedzieć Sarze o nadaremnie wytrąconych z baku sześciu litrach benzyny, za którą nie będę miała jak oddać. Ale Sarah ma w sobie tyle optymizmu, tyle białego światła, że byłaby w stanie zasilić w energię elektryczną cały Boston. 
-Schowaj się za rogiem. – Popycha mnie  ku schodom. 
Wiem, że pomysły mnożą się w jej głowie jak grzyby po deszczu, nie pytam więc, o czym myśli, bo nim spytam, pomyśli o czymś innym. Chowam się za rogiem, nasłuchuję i wyglądam, przytrzymując włosy w pięści, by mnie nie zdradziły.
Sarah puka do drzwi, czekając na odzew z wewnątrz, wkłada prawą dłoń w lewą miseczkę stanika, później lewą dłoń w prawą miseczkę, poprawia swój nieduży asortyment i zakłada pląs platynowych włosów za ucho. Gdy drzwi otwierają się na oścież, a Neo stoi po tej stronie progu, zza której nie dostrzegam jego niepoznanej twarzy, Sarah nie daje mu otworzyć ust, rzuca mu się na szyję i razem wpadają do przedpokoju. Wychylam się, bo chcę, aby po tej teatralnej sztuce przeszedł przeze mnie katharsis.
-Skarbie, tak bardzo za tobą tęskniłam – piszczy ptasim świergotem, później dociera do mnie dźwięk gumowych baniek odlepianych od pleców po antytoksycznej kuracji, stwierdzam więc, że Sarah obcałowuje Neo, stwierdzam więc również, że z całą pewnością jego twarz nie tonie w trądziku, a oddech pachnie przynajmniej przywiędłą miętą. 
Chwilę trwa, nim odgłos tańczących glonojadów zamiera. Raz jeszcze słyszę głos Sary:
-Mój Boże, bardzo pana przepraszam. Musiałam pomylić mieszkania. Tak mi głupio. Jestem pewnie cała czerwona. Przyszłam odwiedzić swojego chłopaka. Chciałam mu zrobić niespodziankę. Zapukałam do złych drzwi. Żeby tylko nie obserwował korytarza przez wizjer. Będzie przeraźliwie zazdrosny. Mam nadzieję, że nie poodrywa panu nóg. Jak pająkom. Albo muchom. I nie zrobi z nich pałek do baseball'u. Jestem Sarah. - Widzę, jak podaje mu dłoń, choć naprawdę nie widzę nic. 
-Harry – odpowiada niskim zachrypniętym głosem. Kiedy słyszę ten głos, zaczynam wątpić w silną wolę Sary. Już niemal godzę się z myślą, że drzwi mieszkania Harry'ego-Neo zamkną się z nią po niewłaściwej stronie progu.
Nie myślę o tym długo, bo tożsamość Noe sprawia, że nasz pościg staje się klarowny. Harry. Harry Styles, jak głosi tabliczka na drzwiach. Nie ma logicznej kombinacji, która wstawiłaby jego personalia pod inicjały J.B. Chyba wypełnia mnie ulga. Chyba cieszę się, że popełniłyśmy błąd. Chyba jestem wdzięczna, że mój papierowy kochanek nie uciekł z papieru.
-Jeszcze raz bardzo przepraszam – mówi Sarah, dostrzegam jej pośladki z wolna wycofujące się za próg. Chowam się za róg, bo on wycofuje się wraz z nią. Patrzę w jego profil jednym okiem. Nie wiem, jak zdefiniować jego urodę. Jest jak Ken o gęstych włosach rozwianych po całej głowie. Cerę ma bladą, a rzęsy długie jak pajęcze nogi. Nie potrafię stwierdzić, czy mi się podoba, czy jest temu daleki. Ale nie dlatego, że stawiam w wątpliwość jego urodę. Nie potrafię stwierdzić, bo od dwóch lat przyczepiam facetom łatki bezpiecznych i niebezpiecznych zamiast przystojnych i przeciętnych. Jego zszywam z metką bezpiecznego. Być może dyplom psychologa jest jak szklanka melisy. - Swoją drogą, doskonale całujesz – ciągnie Sarah, wycofuje się w stronę schodów. - Wytrwaj w ćwiczeniach, a osiągniesz mistrzostwo świata w ssaniu cudzych języków.
W biegu chwyta mnie za nadgarstek, razem staczamy się ze schodów i wypadamy przed kamienicę w popołudnie, które obumiera. Z kolorystyki świata odchodzi pomarańcz, wprasza się za to szarość i dym. Mrok. Coraz więcej mroku. Kościste palce Sary wyślizgują się z moich spoconych, zakleszczam się na nich jeszcze mocniej, uwieszam się na jej ramieniu. Ona to rozumie i ciągnie mnie do samochodu jak zwłoki w plastikowym worze, wrzuca na fotel jak worek ziemniaków i przypina pasem jak lalkę Zuzię o dwóch słomianych warkoczach.
Sarah pnie się jednokierunkową pod prąd, skręca na autostradę tak gwałtownie, że koła po mojej stronie odrywają się od asfaltu. Zaczyna mówić, gdy nie musi pilnować trasy – trasa pilnuje się sama.
-Harry Styles, psycholog, na moje oko koło dwudziestu pięciu lat, może siedmiu. Przystojny, świeżo ogolony, choć nieco kłujący, pachnie ostrą drażniącą wodą kolońską, ale to afrodyzjak, nie mogę się od niego uwolnić. Ma potulne oczy, łagodne, wcale nie przypomina Neo i nie mogę wykluczyć, że po zmroku przy lampce wina siada przed biurkiem i zbawia świat modernistyczną poezją.
-To nie on – mówię, kiedy ona kończy, rozpalona na policzkach, z językiem świdrującym po wargach. Zlizuje go, przyglądam się, gdy to robi. Nie czuje już jego smaku i to rozwściecza ją tak mocno, że zaczyna te wargi gryźć. Wyciągam kciuk i uwalniam je spod zębów Sary.
-To nie on – przyznaje zgodnie. - Inicjały.
-Inicjały.
Kiedy docieramy pod dom, na niebie panuje anarchia, słońca już nie ma, a i księżyca nie dostrzegam ponad dachami skromnych willi. Sarah parkuje na podjeździe, upominam ją, by jej zderzak nie wystawał na chodnik. Później obie wysiadamy, Sarah otwiera bagażnik i wyjmuje butelkę półwytrawnego wina, potrząsa nią, jakby przygrywała marakasem.
-Daj spokój – mówię pobłażliwym tonem. - Wiesz, co moi rodzice sądzą o piciu.
-I wiem też, co ty myślisz o piciu. Podkradnij z kuchni dwa kieliszki, jedna butelka na nas dwie to ledwie parę kropel. Wypijemy przy babskich plotkach.
Ulegam jej, od początku wiedziałam, że ulegnę, ona też wiedziała, więc nim odpowiedziałam, maszerowała ku drzwiom wejściowym. Wchodzi jak do siebie, ja za nią, kiedy obie rozbieramy się w przedpokoju, wino stoi za szafką na buty.
Mama z tatą pojawią się w progu jak przymarznięte do siebie frytki. Czasem myślę o ich rozumieniu małżeństwa i za każdym razem dochodzę do wniosku, że błędnie interpretują przysięgę małżeńską. Zamiast „razem, ale osobno” wybrali „razem i jeszcze bardziej razem”. Wzruszam się, gdy widzę, z jaką czułością ojciec przytula się do pleców swojej bliźniaczej frytki, a jednocześnie nie chcę, by ktokolwiek przytulał się w ten sposób do moich pleców. Ta bliskość jest przytłaczająca. 
-Sarah zostanie u nas na noc – informuję. Już nie pytam. Przestałam pytać lata temu.
-Może zrób Sarze odrobinę miejsca w szafie – żartuje tata z życzliwością. Kochają Sarę, którą znają. Prawie tak, jak ja kocham tę prawdziwą. - Po co ma za każdym razem targać swoje rzeczy?
Zakradamy się na piętro z winem pod spódnicą Sary i kieliszkami pod moją. Zamykamy drzwi sypialni na klucz i oblegamy wiotkimi ciałami łóżko okryte polarową narzutą. Sarah otwiera wino cyrklem, nalewa je, leżąc na plecach, ja trzymam kieliszki rozłożona w poprzek łóżka na brzuchu, macham zgiętymi i splątanymi nogami jak przy kraulu. Sączymy wino przez dziurawe wargi, rozlewamy na pościel, zanosimy się śmiechem i żadna z nas nie wie, ile procent ma wino, które krzyczy w naszych głowach od pierwszych siorbnięć.
-Przyznaj, ale tak szczerze – niespodziewanie odzywa się Sarah, napoczyna drugi kieliszek, kiedy ja wlokę się z końcówką pierwszego. - Nie żałujesz, że twoim papierowym wielbicielem nie okazał się jednak przystojny pan psycholog? Nie chciałabyś – ciągnie, cmokając w powietrzu – żeby urządził ci sesję terapeutyczną, dajmy na to, na swoim biurku?
Patrzy na mnie znad kieliszka, zlizuje krople z krawędzi. Myśli, że jest ponętna, i się nie myli.
-Aktualnie jedyną osobą, z którą własnowolnie poszłabym do łóżka, jesteś ty. Żaden podejrzany psycholog, żaden Joe, nikt – mówię, wręcz czuję, jak się kurczę, jak ubrania się na mnie kurczą, jak moja osobowość się kurczy.
Sarah wyciąga dłoń i głaszcze mnie kciukiem po kości policzkowej. Na jej kciukach jest tyle samo zaschniętych łez, ile jest ich na moich policzkach. Ocierała wszystkie.
-Nie każdy facet chce cię skrzywdzić – mówi łagodnie. - Wiesz, że im dłużej ich od siebie odpychasz, tym mniej im ufasz i tym bardziej się boisz? Jestem przekonana, że gdybyś przespała się z Joe'm, którego nie lubię, nie trawię i nie toleruję, poczułabyś się pewniej. On cię nie skrzywdzi, mówię to pomimo niechęci do niego.
-Nie kocham go – mówię. - Nie chcę iść z nim do łóżka. To za wcześnie. Zawsze będzie za wcześnie.
-Właśnie w tym rzecz: zawsze będzie za wcześnie. Takim myśleniem sama robisz sobie krzywdę.
-Z całym szacunkiem, Sarah, ale pozwól, że to ja zdecyduję, kiedy będę gotowa na... na to. I zmieńmy temat, bo nie chcę, żeby łzy rozcieńczyły mi wino.
Obie leżymy na plecach, kieliszki przykrywają nasze pępki, patrzymy w sufit. Zdaje mi się, że sufit nad głową Sary jest pomalowany inną farbą, niż sufit nad moją głową. Przysuwam się do niej, zmienia się mój kąt widzenia i jest on jedynym, co ulega zmianie.
Sarah kładzie się na boku, twarzą do mnie, unosi tułów na zgiętym łokciu i mówi:
-A ja bym chciała, żeby przystojny pan psycholog wziął mnie pod swoje skrzydła. I nie tylko skrzydła. 
Jest jak wiatr na polu żyta. Nie umiem jej chwycić. Często mnie pcha, niekiedy zatrzymuje, ale nie potrafi ciągnąć za sobą. Może za mocno się opieram, moje pięty weszły już tak głęboko w to pole, że nie lecę razem z Sarą, tylko ryję ziemię.
-Znasz jego adres – przypominam, dźgam ją łokciem pod żebro. Wywija się i amortyzując kieliszek, przewraca na plecy. - A on z pewnością pamięta, jak gryzłaś mu język.
-Wcale nie gryzłam – oponuje. - Poddałam jedynie intensywnie przyjemnym torturom.
W chwili, w której zastanawiam się, czy zanieść się śmiechem, czy wykrzywić usta półgębkiem, podskakuję na łóżku, a Sarah podskakuje ze mną, bo obie słyszymy uderzenie w szybę. Patrzymy po sobie, w swoje niespokojne twarze, umawiamy się – jedna odważna przed drugą – że to rozpędzony ślepy trzmiel albo odprysk spadającej gwiazdy. Wracamy do wina, przełomu trzeciego z czwartym kieliszkiem, ale to gęstnieje, przetacza się przez nasze gardła jak smoła. Nie przyznajemy się do tego – przed sobą nawzajem ani przed sobą samymi – ale nasłuchujemy pobratymców ślepego trzmiela albo innej spadającej gwiazdy, albo wiatru rzucającego kamieniami w okna.
Rzuca.
Ale wieczór jest bezwietrzny, a siła uderzenia na tyle mocna, że obawiam się o rysy i pęknięcia na szybie. Patrzę na Sarę, ta cofa się na łóżku, bo wie, o co chcę poprosić.
-Nie sprawdzę – mówi, zanim otwieram usta. - Twój ojciec jest policjantem. Zawołaj jego.
-I może przy okazji poproszę, żeby wyrzucił za nas pustą butelkę po winie? - ironizuję. - Albo lepiej, poproszę, żeby wyrzucił za nas trzy inne, które od tygodnia trzymam pod łóżkiem? Jestem wstawiona, Sarah. Zobaczę go podwójnie i nie będę wiedziała, którego poprosić o pomoc.
Gasimy światło. W ciemnościach sypialni lśnią nam jedynie oczy. Podchodzimy do okna obie, zakradamy się z dwóch stron. Szepcząc, wygłaszamy nadzieje, że ciemnica pokoju i ciemnica w ogrodzie pozwala nam doskonale się maskować. Zdradzają nas włosy, huśtają się, gdy stoimy pochylone przed parapetem. Wyglądamy na zewnątrz, w noc, głuchą i cichą, w której nic się nie dzieje, nikt nikogo nie morduje, nie spada żadna gwiazda, nie prószy księżycowy pył.
-Nie jestem głucha – mówię pierwsza.
-Ani ja – dopowiada Sarah.
Bo nie mamy wątpliwości, że coś uderzyło w szybę, że tak jak jeden trzmiel jest wiarygodny, tak dwa byłyby dwiema wigiliami, jedna po drugiej, że to niemożliwe, byśmy obie miały omamy w tym samym czasie, że to niemożliwe, aby wino zawierało skład procentowy spirytusu.
Sarah, już odważniejsza, chwyta klamkę w oknie i otwiera je na oścież. Stoimy w tym samym miejscu, na tej samej pewnej podłodze z twardego drewna, a jednak teraz, gdy nie dzieli nas szyba, gdy chłód nocy uderza nam do głowy i otrzeźwia, czuję się naga. Odkryta. Jak w łóżku bez kołdry. Albo z wystającymi spod niej stopami. Chcę prosić Sarę, by zamknęła okno, ale nie umiem szeptać tak cicho, by nie rozrzedzać zmowy milczenia na podwórzu.
Sarah ciągnie mnie za rękaw domowego swetra, cofamy się pod szafę wnękową i kucamy z pośladkami przyklejonymi do drzwi. Szept Sary łaskocze mnie w ucho.
-Musimy zejść na dół.
-Postradałaś zmysły – mówię ja. - Nie ma mowy, że wystawię nos choćby z tego pokoju, nie mówiąc o domu. Zamykamy okno, zostajemy tu i idziemy spać, jakbyśmy niczego nie słyszały.
Ale obie wiemy, że to nieakceptowalne i żadna z nas nie zaśnie, dopóki nie przeczeszemy ogrodowego trawnika źdźbło bo źdźble.
Do domu zakradła się noc. Zgasły wszystkie światła, spod drzwi w sypialni rodziców na parterze nie wydziera się żółtawa smuga z lampy. Zakradamy się przez salon, na palcach, do przedpokoju. Wychodzę w trawę o bosych stopach, gęsta zdrowa zieleń przeplata się przez moje palce i łaskocze w podeszwy. Nie puszczam dłoni Sary, zawsze chłodnej, trzymam swoją zamkniętą w jej, albo jej zamkniętej w swojej, jeszcze chłodniejszej. Przyciśnięte plecami do murów domu zakradamy się na tyły, pod moje okna. Wiatr nie szepcze do naszych uszu, gwiazdy rzeczywiście trzymają się nieba, żadna nie myśli lądować w moim ogrodzie. Sterczymy chwilę trzy metry pod moim parapetem, przyzwyczajamy oczy do ciemności, gdy to następuje, jak przez noktowizor wypatrujemy w ogrodowych krzewach wszystkich odmienności. Nie znajdujemy żadnej. 
Chcę zostać jeszcze na dworze, teraz, gdy wiem, że płot wokół domu jest wyznacznikiem mojego bezpieczeństwa. Chłód tej wrześniowej nocy przyjemnie smaga mnie po twarzy, zamykam senne oczy i pozwalam mu się poniewierać. Gdy jestem ograniczona jego urokiem, Sarah wciąga mnie do domu, po schodach i do sypialni. Zamyka drzwi, zapala światło.
I widzę to od razu. I ona też od razu to widzi. Na parapecie otwartego okna leży koperta, biała, z białą miniaturową różą sklejoną z grzbietem. Nie wiem, co o tym myśleć, więc nie myślę wcale. Chwytam kopertę w dłonie. Kiedy jest tak daleko mnie, odnoszę wrażenie, że jestem niekompletna. Zamykam okno, zaciągam zasłony. Zastanawiam się, jak poprosić Sarę, żeby wyszła i nie wracała, bo chcę usiąść na łóżku i pomimo dziwnego uczucia w dole brzucha, podobnego do bólów menstruacyjnych, pomimo niepokoju, który zagłuszam wewnętrznym krzykiem i pomimo znaków zapytania wsadzonych we wszystkie doniczki rozstawione po całym pokoju zamiast kwiatów, pomimo tych wszystkich ziaren piasku w bucie chcę recytować ten wiersz do poduszki, przez resztę nocy, resztę nieskończonej nocy, którą spędzę z moim kochankiem w bezpiecznym łóżku spisanym finezyjnym językiem, w naszym fikcyjnie rzeczywistym papierowym świecie, za ciasnym na wąskie uliczki, zmrok, chłód brukowej kostki i tytoń.


Kochana Noelle!

Wiesz, że atrament Twojego listu miał kolor dzisiejszego nieba? I czy wiesz, że Atlantyk na północ od przystani też się dziś z nimi spoufalił?
Masz królewskie pismo. Książęcą kaligrafię i dworski pochył liter. Każde twoje „a” ma identycznie zadartą laseczkę, każde „b” jednakowo napęczniały brzuszek. To pewien rodzaj perfekcjonizmu.
Przez całe popołudnie podziwiałem twoją staranność i skrupulatność kreślenia tych znaków. Miałem wrażenie, choć głupie, wiem, że stworzyłaś dla mnie swój własny alfabet, że pod każdą literą mieści się indeks z twoim imieniem. Prawa autorskie. Stempel urzędu patentowego.
Na oficjalnej stronie twojego liceum w zakładce „galeria szkolnych uroczystości” wśród setek zdjęć jest jedno takie, po którym mierzę sobie puls. Z Tobą. Trzymającą świadectwo z wyróżnieniem, w granatowej spódniczce przed kolano i sweterku z logo szkoły na lewo od mostka. Masz włosy spięte w wysoki koński ogon, choć zdjęcie trwa w jednym ujęciu, jestem pewien, że ich końcówki łaskotały Cię w ramię. Wybacz, że bez konsultacji, ale wydrukowałem tę fotografię na pastelowej ryzie papieru. Śpi pod moją poduszką i jest mu tam wygodnie.
Nadal utrzymuję, że to nie obsesja. Jedynie silne przywiązanie do kogoś, kogo tak ciężko posiąść.
Jesteś jak Iphone w dłoniach ubiegłowiecznego Einsteina. Mam do ciebie żal, że nie dołączyłaś instrukcji.
Chcę się z tobą spotkać. Możesz traktować to jak propozycję, możesz jak nic nieznaczącą uwagę wrzuconą w papier. Traktuj, jak dusza zapragnie, lecz przygotuj się, że do tego dojdzie. Nie dziś. Nie jutro. Nie za tydzień. Ale dwa tygodnie bez ciebie są dość odległe, by dopominać się jakiegoś przełomu.
I, Noelle, moja słodka Noelle, zamykaj na noc okna. Nie chcę, by czyjekolwiek prócz moich listów trafiały na twój parapet.

J.B.           

Ps. Harold prosi, bym przekazał Twojej przyjaciółce, że ona również doskonale całuje.
Jeśli tak bardzo pragnęłaś mnie zobaczyć, że zadałaś sobie tyle trudu, by wytropić mojego posłańca, wystarczyło cierpliwie zaczekać, moja słodka Noelle. Harold parzy doskonałą herbatę z imbirem.






~*~


zawsze gdy słyszę "Harold" mam ochotę wyć ze śmiechu jak wilk do księżyca. ale nie jestem wielbicielką piosenki harolda. lou ze swoim just hold on nadal wygrywa
poza tym nie podoba mi się ten rozdział, w siurka mi się nie podoba, ale nie cierpię pisać czegokolwiek dwa razy, więc zostaje mi wierzyć, że kiedyś mi się spodoba
a w następnym rozdziale............................. :):)
ps. jutro oficjalnie po 12 latach skończę szkołę, o jak mi dobrze, musiałam się pochwalić (średnia 4,4 przy zerowym wysiłku kurka mać)
ps2. wchodzić, głosować, rozsyłać, pomóc ani. ładnie proszę i dziękuję
https://sweek.com/#/read/23976/1400000162
twitter/ask ---> @Paulaaa962







2 komentarze:

  1. Uwielbiam fanfiki z Jusem! Czekam na kolejną część x
    W chwili wolnej zapraszam:
    www.pod-lodem.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń