niedziela, 23 kwietnia 2017

Rozdział 1 - Kiedy róża pachnie konwalią


zagłosujcie w ankiecie po lewej stronie bloga!


Joe Bloom nie jest moim chłopakiem dlatego, że jego muskulatura zawstydza wszystkie sąsiednie muskulatury do dziewiętnastego roku życia w promieniu dziesięciu kilometrów. Nie jest moim chłopakiem z powodu lśniących kasztanowych włosów, miękkich nawet bardziej niż futro szczenięcia. Nie jest nim dlatego, że nosi koszulkę kapitana szkolnej drużyny koszykówki ani nawet dlatego, że na jego widok cheerleaderkom odpadają sztuczne rzęsy. Jest moim chłopakiem, ponieważ ojciec, zagorzały policjant pełniący czynną służbę, prześwietlił jego kartotekę od A do Z i uznał, że może bezpiecznie wpuszczać go pod swój dach.
I na tym koniec. Amen. Finito. Jeden czysto polityczny powód jest wystarczający, by tworzyć silny związek pełen zaufania, szczęścia, miłości i...
Finito ujęcie drugie. Wychodzą mi zbiórki żywności na rzecz porzuconych zwierząt, nie kłamstwa.
Joe Bloom ma dziewiętnaście lat i nie stroni od podkreślania swojej niedojrzałej dorosłości. Jego szczęka jest tak ostra, że gdy go całuję, boję się krwi. Jądra Joego ściskane są w jeansach jak kasztany w łupinkach na wiosnę, ale ignoruje moje liczne uwagi, że jeśli myśli o dzieciach, powinien przerzucić się na dresy. Nie kocham go. Absolutnie go nie kocham. Myślę, że popadam w syndrom ofiar przemocy – zamieniam miłość na bezpieczeństwo. A Joe jest moim piorunochronem, choć nie robi nic, bym czuła się jak pod parasolem. Błędnie widzę w jego mięśniach ciszę po burzy, tę spokojną, trwającą aż do kolejnej ciszy przed.
Ramię Joego opada na moje barki, czuję się kontuzjowana, gdy tak przygniata mnie i myśli, że jestem dumna, kiedy patrząc na jego ramię widzę swoje udo. Nie jestem. Będę dumna, jeśli spojrzę w jego T-shirt i ujrzę Dartha Vadera zamiast wydekoltowanej Kalifornijki.
-A ty co sądzisz, gwiazdeczko?
Kilkanaście par oczu pali moją skórę. Siedzimy na trybunach za szkolny boiskiem, porozrzucani po rzędach ławek jak pieprzyki po ciele: Joe, połowa szkolnej drużyny koszykówki podporządkowana kapitanowi i połowa szkolnej drużyny cheerleaderek, również podporządkowana kapitanowi; innymi słowy – wybiórcze okazy ostatnich klas szczycące się ponadprzeciętną popularnością w szkolnej dżungli, i na dokładkę młodsza ja, nieprzeciętna dzięki nieprzeciętności znajomych siedemnastoletnia uczennica drugiej klasy.
-O czym w ogóle rozmawiamy? - pytam umęczonym głosem spod ramienia, które wciąż wgniata mnie w ławkę.
Następuje uniesienie teatralnej kurtyny i cheerleaderki na czele ze Scarlett Jones wzdychają śpiewnie. Później kurtyna opada, przenosimy się do taniego baru piwnego i wybucha gromki okrzyk śmiechów koszykarzy. Na koniec Joe całuje mnie w tył głowy i sam rechocze jak żaba stawna. 
-Noelle nie może się skupić – komentuje kumpel Joego, jeden z wielu, Mike. - Widzimy jedną rękę Joego. Kto wie, czy drugiej nie trzyma w jej majtkach.
Próbuję myśleć, że nasze poczucia humoru różni inteligencja, bo jestem jedyną, która zmusza się do uśmiechu półgębkiem. Joe gryzie mnie w ucho i nie chcę po raz wtóry powtarzać, że jego ślina spływająca mi po małżowinie nie jest szczytem marzeń.
-Rozmawiamy o tym, o czym rozmawiamy od ostatnich trzech tygodni, gwiazdeczko. O balu jesiennym. 
Na który, jako że spotykam się z kapitanem drużyny koszykówki, zostałam zaproszona bez możliwości odmowy i dzięki temu promienieję z radości jak księżyc podczas zaćmienia. Nie ma we mnie zawiści, więc nie czuję satysfakcji nawet na myśl o kilometrowym korku dziewcząt gotowych wylizać Joemu buty, by trzymał je za rękę na czas wejścia do sali gimnastycznej. Oddam jego ręce. Obie. Nie chcę przeżywać balu z dwuletnim wyprzedzeniem. Chcę przeżyć go należycie: w ostatniej klasie, z przydomkiem nowicjusza w kwestii balu, na który nigdy dotąd mnie nie zaproszono. To jak lot na księżyc w schowku bagażowym. Albo wakacje w Tajlandii z grypą żołądkową.
-Faceci, jak to faceci, przyjdą w garniturach – Scarlett zabiera głos, jej pupilki kiwają głowami jak figurki samochodowych piesków. - Ale my, kobiety, dziewczyny – patrzy na mnie z plastikową szczerością – powinnyśmy wyglądać wystrzałowo. - Jej uwaga niesie za sobą głośną aprobatę koszykarskich półgłówków. - Proponuję miniówki w kolorze od szlachetnego turkusu po nocny granat. Albo od pudrowego różu po wściekłą fuksję.
Zgłaszam swój przeciw, prostując się i chrząkając. Ramię Joego, ciężkie jak Fred Flinston z maczugą, turla się po moich plecach na ławkę.
-A jeśli ja nie chcę świecić gołym tyłkiem? - pytam donośnie. - Masz dla mnie jakąś alternatywę?
-Oczywiście, gwiazdeczko – naśladuje Joego, ale tak naprawdę zżera ją zazdrość, że sama jest co najwyżej jedną z planet podległych tej gwieździe. - Załóż habit. Tylko nie łudź się, że będziesz tą, którą Joe odwiezie po balu do domu.
Odwracam się do nich plecami, siadam okrakiem na ławce, moje kolana dotykają kolan Joego. Gdy nie widzę całej gromady jego popleczników, nieco lepiej znoszę jego towarzystwo. Różnica między tym, jaki jest przy nich, a jaki jest przy mnie i tylko przy mnie, nie jest ogromna, ale jest. Sama w sobie, ta drobinka, która dzieli jego naturalnie irytujący wyraz twarzy od irytującego wyrazu twarzy podrasowanego towarzystwem. Całuje mnie powłoką warg w czubek nosa, na chwilę przymykam oczy, gdy czuję jego miętowy oddech i gładką skórę. Później, gdy trzyma dłonie na moich udach, a ja przykrywam swoimi roznegliżowany dekolt kobiety z jego koszulki, by pozbyć się wrażenia, że żyje w bezwłasnowolnym trójkącie, całujemy się chwilę, cicho i czule, tak mi się wydaje. Wiem, że jest trochę bardziej ze mną, a trochę mniej z nimi, gdy mętnieją mu oczy, więc pytam:
-Odwieziesz mnie do domu? 
Joe wzdycha, uradowany moimi aspołecznymi zapędami.
-Posiedzimy jeszcze chwilę. Później zawiozę cię pod same drzwi.
 Więc spędzam jeszcze jedną godzinę na piersi Joego, patrząc w wyścigi chmur na niebie, mierząc obniżającą się temperaturę września ciałem, plując włosami, które wiatr złośliwie wpycha mi do ust i słuchając o przygotowaniach do balu, który chcę ominąć jak ospę.
Kiedy tyłki cheerleaderek pod krótką falbanką spódniczek zaczynają marznąć, przesiadają się na chłopięce kolana zgromadzone wokół. Kiedy i ten rodzaj ciepła zawodzi, wznoszę oczy do nieba i dziękuję prądom atmosferycznym za te anomalia pogodowe, bo wszyscy jak na komendę zbieramy manatki, schodzimy po stromych schodach trybun, przemierzamy boisko po przekątnej i krok od murowanej elewacji szkoły przechodzimy na dziedziniec i parking, skąd każdy koszykarz odwozi każdą cheerleaderkę, bo odgórnie przyjętym wstydem byłoby, gdyby tego nie zrobił.
Wsiadam do samochodu swojego koszykarza i zastanawiam się, czy irytowałby mnie jednakowo, gdyby był siatkarzem, piłkarzem czy hokeistą.
W aucie panuje względny porządek. Wybaczam mu papierek po gumie do żucia i zużyte opakowanie ketchupu z McDonalda. Przypinam się pasem, bo wiem, że on tego nie dopilnuje. Łapię się na hipokryzji. Niegdyś, kiedy jeszcze wierzyłam, że tęczę roztaczają za sobą jednorożce, przyrzekłam sobie, że mój chłopak, całkiem jak ojciec, będzie pilnował, bym nigdy nie rozstawała się z pasami bezpieczeństwa. 
Ruszamy sprzed szkoły ostatni, obieramy kurs na południe. Przebijamy się przez zakorkowany Boston, rozmawiając niewiele.  Ja odciągam go od tematu balu, on odciąga mnie od wszystkiego, co nie jest balem, więc kończymy na pogodzie i kolorze popołudniowego nieba.
-Nie lubisz ich, co? - pyta nagle. Nie bawi mnie, że prowadzi z obiema dłońmi sklejonymi z kierownicą. Bawi mnie, bo wygląda przy tym jak Piotruś Pan zgłębiający prawo karne Nibylandii.
-O kim mówisz?
-O moich kumplach. I koleżankach. Jesteś zazdrosna?
Chcę mu powiedzieć, że zazdrość przy dość sporej obojętności to ślepy zaułek. Niczego tam nie znajdzie.
-Nie jestem zazdrosna. Nie przepadam za nimi, bo doskwiera mi ich specyficzny humor. Ale nie przejmuj się tym. Jestem z tobą, nie z twoimi znajomymi, nie muszę ich wielbić, a z samą akceptacją nie mam większych problemów.
Joe przyjmuje tę wersję i z uśmiechem szkolnej gwiazdy plącze się pośród skrzyżowań i rond, aż w końcu zatrzymuje się trochę zbyt gwałtownie przed moim podjazdem, tak, że pas wbija mi się w mostek, a włosy wyrywają się wprzód jakby przeskakiwały kałużę.
Siedzimy w cichym samochodzie bez wentylacji powietrza. Widzę, jak drobiny kurzu opadają na deskę rozdzielczą, oświetlane ostatnimi igłami słońca wycelowanymi w przednią szybę. Pierwsza odwracam głowę, chcę go pożegnać muśnięciem w policzek, więc nachylam się ponad dźwignią zmiany biegów, ale wtedy Joe przekręca głowę i całuje mnie w usta. Zaczyna łagodnie, ospale, jak pedały roweru na ostatniej przerzutce. Bierze mój policzek w dłoń, potem oba, rozchyla moje wargi i wślizguje się do środka jak szczurzy ogon w norę pod podłogą. Pieści językiem krawędzie moich zębów, może sądzi, że mam zewnętrznie unerwione kości. Jest nachalny bardziej i bardziej, przenosi dłoń na moją talię i biodro, i pośladek, i udo, i znów pośladek, bo dłoń ma na tyle dużą, że obie te sfery obejmuje naraz. Wtykam opuszki palców pomiędzy nasze usta, odpycham jego głowę. Jakiś kwiat, który niegdyś rozkwitł mi w piersi, teraz więdnie.
Joe wzdycha głośniej niż ostatnim razem i wraca na swój fotel, nie wisi już nad popielniczką i gniazdkiem USB między nami. Patrzy w szybę, wygląda jak ja, gdy patrzę w deszcz. Spojrzenie ma zamyślone, próbuję ściągnąć z niego mgłę, ale ona mnoży się jak rozlane mleko. W końcu mówi:
-Minęły już ponad dwa lata.
Wiem, o czym myśli, i pierwszy raz chcę myśleć o czymś całkiem odległym niż jego myśl. Patrzę w szybę, jak on, i próbuję dostrzec deszcz, który uspokoiłby mnie i wprowadził w równy rytm. Jak kapanie. Chcę kapać. Dokapać się do drzwi. Potem dokapać do sypialni. Wkapać pod kołdrę. I wsiąknąć.
Joe jest jedną z dwóch osób w kręgu moich znajomych, która wie, że ten brud na mnie to cudzy naskórek, a nie zaniedbanie. Wyznałam mu całą prawdę dwa miesiące po pierwszym pocałunku – kiedy jego kartoteka była dogłębnie sprawdzona, a moje uczucie już i jeszcze podrygiwało. Dotrzymał słowa, mówiąc, że pomimo dziewczęcych skłonności do siania plotek jak trawy, tę jedną zamknie pod kluczem, a klucz wyrzuci przez okno, gdy rozpędzi się do dwusetki w mercedesie ojca.
-To dla mnie za wcześnie – mówię półgłosem. - Myślałam, że to rozumiesz.
-Noelle, przecież nic ci nie grozi. On siedzi. A ja nie jestem taki jak on.
-To za wcześnie – powtarzam. Ciągnę za klamkę, ale ta nie ustępuje, nagle przygniata mnie lawina paniki. - Wypuść mnie – nakazuję.
-Jesteśmy ze sobą już niemal rok.
-To nie daje ci prawa do przetrzymywania mnie w samochodzie. Otwórz drzwi – żądam. 
Wie, że nic więcej nie ugra, bo nie raz już próbował, więc wypuszcza mnie i odjeżdża. Patrzę za nim, na tablicę rejestracyjną obklejoną komarami, oddalającą się na półmetku drogi osiedlowej. Schemat się powtórzy. Wrócę do domu, wlepię gały w okno i przez pół wieczoru będę się zastanawiać, czy pojechał do blondwłosej, brązowowłosej czy czarnowłosej cheerleaderki, a jeśli nie pojechał do żadnej z nich - do której chciałby pojechać. Chowam się w domu, zanim jego samochód niknie za zakrętem.
I natychmiast wpadam na rodziców przyklejonych do okna w salonie, nieudolnie maskujących się zasłoną, która okręca ich jak boa. Zanim się z niej wyswobadzają, urywają dwie żabki przy karniszu.
-Znowu – mówię tylko z niedowierzaniem, bo wiem, co zaraz usłyszę.
I słyszę.
-Tacie wydawało się, że sąsiad Wilson znów pakuje poćwiartowane zwłoki w plastikowych workach do bagażnika. Swoją drogą wiesz, że kupił nowy samochód, a...
-A ich kot obsikał naszą rabatkę – kończę. - Ich kot obsikuje naszą rabatkę średnio za każdym razem, gdy Joe odwozi mnie do domu.
-Ja jedynie sprawdzam, czy nie jeździ z przepaloną żarówką – tłumaczy się ojciec. - I czy aby na pewno zapinacie pasy.
-A ja zwyczajnie się o ciebie martwię – wyznaje mama. - Nie podoba mi się ten cały Joe. Może nie ma wyglądu kryminalisty, ale to książkowy przykład łamacza serc. Niedopuszczalnym jest, bym nie martwiła się o twoje połamane organy wewnętrzne.
-Ależ Stella – ojciec obejmuje ją ramieniem. - Mówiłem ci wielokrotnie, że sprawdziłem go pod kątem wszelkiego rodzaju pobicia. W kartotece, której nie ma, nie było słowa o złamanej ręce czy nodze, nie mówiąc już o sercu.
Na ogół w ten właśnie sposób zaczyna się ich dyskusja o Joem, o mnie, o nas obojgu. Przyglądam się, gdy toczą polityczny spór pełen elokwentnych słów, których znaczenia nie staram się później wyjaśnić.
Mama jest szatynką we wczesnej fazie czterdziestki preferującą styl biurowy z lat osiemdziesiątych. Jedyną formą aktywności fizycznej, jaką uznaje, są porządkowe prace ogrodowe, więc dla utrzymania szczupłej sylwetki trawi wyłącznie sałatę po grecku, sałatę po francusku, sałatę po włosku i sałatę z każdego innego zakamarka świata, byleby nie ociekała orientalnymi wysokokalorycznymi dodatkami. Pracuje w agencji nieruchomości i głęboko wierzy, że świeżo cięte kwiaty w domu, który próbuje opchnąć z możliwie najwyższą prowizją, przynoszą jej szczęście zawodowe. Nie wiem, czy mogę nazwać ją typem nadopiekuńczej matki. Jest matką po przejściach. Nadopiekuńczość jest całkiem zrozumiała.
Z kolei tata jest aspirantem policji na osiedlowym komisariacie i przeciwnie do mamy, rozszerza formy aktywności fizycznej o bieganie przynajmniej dwa razy w tygodniu, by zaliczyć coroczne testy sprawnościowe. Skrupulatnie sprawdza ewentualne istnienie kartotek wszystkich moich znajomych i dba o częstą wymianę przedniej i tylnej lampki w moim rowerze. Jest w wieku mamy, lecz wbrew powszechnie przyjętemu założeniu, że to kobiety starzeją się pierwsze, to na jego głowę wkradają się siwe włosy i pogłębiają zakola. Wyznacza sobie jedną puszkę piwa tygodniowo, twierdząc, że dwie to już alkoholizm, i co jakiś czas każe mi profilaktycznie dmuchać w służbowy alkomat. W jednej kwestii nie różni się od mamy – również jest ojcem po przejściach, ale gdy patrzę na jego starania, na starania ich obojga, jestem wdzięczna za tę głęboką ingerencję w moją prywatność.
Ich sprzeczkę przerywa chrzęst jabłka, w które zatapiają się moje zęby.
-Chciałabym być pewna, że dobrze cię traktuje – podsumowuje mama. 
-Dobrze – zapewniam. Bo nie mogę mu niczego zarzucić. To nie jego wina, że bywa irytujący, milcząc. - Mam dużo nauki, pójdę już do siebie – mówię, odprowadzają mnie do schodów uśmiechy rodziców. Nim znikam na piętrze, słyszę jeszcze, że wybierają się na zakupy, bo nasza lodówka cierpi na deficyt sałaty z powodu mamy i deficyt czegokolwiek innego z powodu taty.
Ale kiedy zamykam za sobą drzwi sypialni, wcale nie siadam do książek. Siadam na łóżku, pościel stopniowo mnie w siebie wchłania, aż spędzam całe popołudnie głęboko pod kołdrą, tak głęboko, że niemal nie pamiętam drogi powrotnej. 

Nie wiem, że śpię, dopóki się nie budzę. Mama starym zwyczajem puka do moich drzwi, a gdy nie odpowiadam, wchodzi na palcach. Wynurzam głowę spod poduszki, widzę ją za kratami, bo włosy przykrywają mi oczy szachownicą. Podchodzi, siada na łóżku. Prostuję się i uśmiecham, bo nie chcę, by myślała, że jest gorzej, kiedy w istocie jest gorzej. Zbyt wiele jej utraconych kilogramów jest wynikiem stresu. Nie chcę, by któregoś dnia z mojego powodu zostały po niej wyłącznie ubrania.
-Wszystko w porządku, skarbie? - pyta, gładzi mnie po dłoni. Jej 'skarb' wydaje mi się czulszy niż 'gwiazdeczka' Joego. 
-Tak, byłam po prostu zmęczona – kłamię i nie kłamię.
Naraz mama wyciąga zza pleców kopertę, czerwoną, zdaje mi się, że pulsuje z niej zapach konwalii. Kładzie ją na moich kolanach i przez chwilę obie przypatrujemy się przybyszowi z kosmosu. Cienkim skórzanym rzemykiem przywiązana jest do grzbietu świeża miniaturowa róża, trzyma się sztywno papieru. Podważam ją paznokciem, przyklejoną szybkoschnącym klejem.
-To do ciebie – mówi, w razie gdybym nie zauważyła swojego imienia wypisanego ozdobną męską kaligrafią ponad pąkiem róży. - Nie mówiłaś, że masz adoratora.
-Bo nie mam – mamroczę. 
Jestem zażenowana, ale nie wiem czym: albo obecnością mamy w tej intymnie romantycznej chwili, albo samą tą chwilą i cudzymi staraniami, by ją zabarwić.
-Mogłabyś... - proszę cicho, spoglądam znacząco na drzwi.
-No wiesz, myślałam, że przeczytamy go razem.
-Zrobię to pierwsza – mówię. - Nie chcę, żebyś poczuła się niezręcznie, w razie gdyby był to jakiś erotyk.
-Noelle...
-Tak tylko mówię.
Krótkie negocjacje pozwalają mamie wyjść z pokoju. Kiedy klamka powraca do poziomu, pozwalam, by zalała mnie ciekawość barwy tajemniczej koperty, więc wkrótce jestem czerwona od palców u stóp po czubki uszu. Wciągam obie nogi na łóżko, krzyżuję je, dziękuję żółtemu światłu lampy za klimat. Zabieram się do otwierania koperty jak turysta bez scyzoryka do otwarcia konserwy. Oglądam ją z każdej strony, szukam znaczka, nadawcy, ale widzę puste rubinowe pola. Najchętniej wydłubałabym w narożniku dziurę skuwką długopisu, ale uznaję, że nie wypada mi zbezcześcić zewnętrznego piękna i powoli odrywam klej od kleju, aż wpada mi w ręce biała kartka, starym stylem przypalana na rogach, a na niej pochyłe staranne pismo i słowa, w których się rozpuszczam.


Kochana Noelle!

To we mnie siedzi, głęboko jak rak, albo gangrena. Ale nie gniję. Nie tak, jak to sobie wyobrażasz.
Nie potrafię wymazać twojej twarzy z każdej myśli, jest we mnie wszczepiona, ale nie zabieraj jej. Przyjemnie jest budzić się, otwierać oczy, patrzeć w słońce, w niebo, i widzieć ciebie.
Nie musisz się bać. Ta obsesja ci nie zagraża. Jest bolesna tylko dla mnie. Nie sądzę, by pseudoefedryna czy ibuprofen miały jakieś głębsze zastosowanie w mojej przypadłości. Słyszałaś może o tabletkach poronnych uśmiercających miłość w zarodku? Jeśli usłyszysz, postaraj się o bezterminową receptę.
Wiesz, jestem skory przyznać, że żałuję. Żałuję, że ujrzałem cię po raz pierwszy. Nie mogę pojąć, jak ludzie w takim stanie wiążą buty, liczą resztę w sklepie, czy oddzielają białka od żółtek. Jeśli podam ci adres, wyślesz mi z powrotem moje skupienie? Zapłacę za znaczek i kopertę.
Chcę powiedzieć, że zmierzam do pewnego spostrzeżenia: oślepłem, choć nadal widzę świat. Bo tak jak ślepiec widzi czerń pod powiekami, ja widzę wyłącznie ciebie. To przyjemny rodzaj ślepoty. Nieco uzależniający, ale przyjemny. Więc kiedy już zdałem sobie sprawę ze swego zaćmienia, postanowiłem, a jakże, zaprzeczać temu. Kiedy ślepiec patrzy w noc, nie odczuwa swojej ślepoty. Kiedy ja patrzę w ciebie, również czuję się całkiem zdrowy. Twoje zdjęcie byłoby okularami w subtelnie dobranych oprawkach.
Kiedy cię widzę, pozwalam sobie uszczknąć skrawek twojego piękna i cieszyć się nim dopóty, dopóki nie znajdę pretekstu, by ujrzeć cię raz jeszcze. Schodzę na psy, żebrząc na tym cienkim świstku papieru o twoją uwagę. Wybacz mi ten akt desperacji.

J.B.            


Nie wiem, ile razy czytam ten list, ale wkrótce znam go na pamięć. Zwracam uwagę na drobne spirale na krańcach dużych liter, próbuję przekalkulować, ile czasu spędził autor, żeby ozdobić każdą z osobna. Wącham list, czuję delikatne wspomnienie płomieni, może jakiś połysk ostrych męskich perfum, ale tylko może, nie jestem ich pewna. Później raz jeszcze wącham kopertę, ale mimo że wtykam nos między płatki róży, nadal czuję konwalie. I czuję też coś, czego nie potrafię nazwać. Jakiś rodzaj poruszenia. Wzruszenia. Siedzę na łóżku, przyciskając list do piersi, bo chcę, by w ten sposób wszystkie słowa przedarły się do niej przez żebra.
Ciszę tego wieczoru przerywają skrzypiące drzwi szafy niespodziewanie otwarte na oścież. Przez nie wytacza się Budyń, zaspany szczeniak rasy buldog francuski, z oklapniętym uchem i rozchwianą równowagą. Uderza łapą w narzutę, chce się wdrapać do mnie, na górę, więc pomagam mu i biorę go w ręce. Mości się w dziurze między moimi skrzyżowanymi nogami, przykleja spód pyska do kolana i gdybym nie zaczęła drapać go za uchem, najpewniej zasnąłby znów.
Choć rodzice wariacko temu zaprzeczają, myślę, że Budyń miał być nagrodą pocieszenia, jakimś promyczkiem silnym tak, że dziurawi chmury. Nie rozumiem tylko, dlaczego dostałam go dwa lata po tym, jak chmury się nagromadziły. Ma dwa miesiące, język w kolorze dojrzałych malin, nieustanne czterdzieści stopni Celsjusza i pęcherz wielkości łupinki orzecha. Najbardziej przykre jest to, że moje uczucie do niego jest huraganowo większe niż uczucie względem Joego.
-Spójrz, Budyń – mówię do niego półszeptem, w razie gdyby rodzice stali za drzwiami i słuchali, jak drewno futryny przewodzi głos. - Jakiś facet oszalał. Postradał zmysły. I to chyba dla mnie.
Jeszcze raz analizuję list, analizujemy go razem z Budyniem. Dostrzegam w prawym dolnym narożniku listu inicjały, jakby bardziej koślawe, może bliższe osobowości autora, i od razu myślę o Joem. Joe Bloom. J.B.
Ciało człowieka składa się w około 60% z wody. Zastanawiam się, czy mogę liczyć, że tyle też Joego poznałam przez rok. Nie jest osobą przesadne skrytą. Właściwie nie jest wcale skrytą. Należy do tej grupy, która wrzuca na Facebooka zdjęcie ściętych u fryzjera włosów, a w zakładce 'o mnie' ma wytłuszczoną długość penisa. Mimo to, mimo obszernego poznania i nieobszernego niepoznania, nie chce mi się wierzyć, że kumulowałby w sobie takie pokłady wrażliwości, przez miesiąc, rok, dekadę, by teraz rozlać ją na ozdobnej papeterii. Czy skubnięte sumienie może zmusić kapitana szkolnej drużyny koszykówki do takiego dziwactwa, jakim jest wysyłanie ręcznie zdobionego listu pod koniec drugiej dekady XXI wieku? Nie żeby dzisiejsza sprzeczka była naszą pierwszą i nie żeby jej motyw przewodni był ledwie co zapoczątkowanym.
Z drugiej jednak strony, kto inny przelałby tyle czasu, wysiłku i szczerości, by wyznać mi uczucie, którego nie znam, nie rozumiem i o którym nie słyszałam?
Zastanawiam się raz jeszcze.
To nie mógł być Joe. Choć nadal wierzę, że była to jedna z jego osobowości.
Podchodzę do parapetu, wieczór za oknem jest ciemny i głuchy. Pobliski orzechowiec rzuca cień na ścianę sypialni. Przez chwilę przyglądam się, jak ruchy gałęzi zgrywają się z odbiciem na farbie, myśląc o wszystkich chłopakach w moim otoczeniu, których inicjały przedstawiają się nie inaczej, tylko właśnie J.B.
Gdzieś koło lewej rogówki przebiega mi twarz, sama twarz Jai'a Brooks'a, skrzydłowego w drużynie Joego, jednego z jego neutralnych kolegów, który lubuje się w taniej trawce i tlenionych kudłach za łopatki. Gdy go sobie wyobrażam, mam wrażenie, że w moim pokoju zalęgła się samosiewna plantacja konopi indyjskich, bo ich ususzony zapach prędko zabija wolne rodniki konwalii. Nie chce mi się wierzyć, że jego zadymione dłonie mogłyby pozostawić na liście tę tajemniczość, którą wciąż bezskutecznie interpretuję.
Mimo wszystko postanawiam nazajutrz w szkole wypytać obu podejrzanych, podejść ich sprytnie i dowiedzieć się, czy doznali wstrząsu mózgu, czy któremuś z nich zabawa moim kosztem sprawia większą przyjemność niż zabawa kosztem kogokolwiek innego.
Wieczorny prysznic rozgrzewa mnie do czerwoności, więc kiedy wychodzę z łazienki, nie błądzę i obieram kurs pod pościel. Budyń zasypia u moich stóp, ze spiczastym uchem wetkniętym między palce. Nie chcę się przyznać, że wkładam list pod poduszkę, bo chcę być jedyną właścicielką tej wrażliwości. Ale jeszcze bardziej nie chcę się przyznać, że kiedy zasypiając, kształtuję w myślach zamgloną twarz epickiego wielbiciela, jest wszystkim, tylko nie podobizną jednego z potencjalnych kandydatów. Bo nie chcę, by okazał się którymkolwiek z nich.


Następnego dnia jestem w szkole dziesięć minut przed dzwonkiem. Przedzieram się przez zatłoczone korytarze, wącham poranną ludzką świeżość, przed WFami, wizytami w stołówce i matematyką wzmagającą produkcję potu. Docieram do tej części szkoły, gdzie równym rzędem pod ścianą ustawione są szafki ostatniego rocznika. Zanim dostrzegam Joego, zauważam jego wizualnie spektakularne ramię wysunięte z żywopłotu cheerleaderek ustawionego wokół niego. Przewracam oczami, bo nie mogę nie przewrócić, i znajduję dziurę między ich osimi taliami, przez którą przepycham się do niego. Mija chwila, nim zauważa mój ubogi wzrost przed sobą.
-Możemy porozmawiać? - pytam, a dopiero później orientuję się, że jestem żałosna, prosząc o rozmowę własnego chłopaka. Jestem jeszcze bardziej żałosna, kiedy muszę czekać na odpowiedź.
-Rozmawiajmy tutaj – mówi bezwstydnie. - Jak mniemam, nie chcesz rozmawiać o pikantnych szczegółach naszego związku. Których, ach tak, nie ma.
Nie mam jaj, ale wiem, jaką siłę ma ból po skopaniu ich. Patrzę na Joego spod byka, zastanawiam się przez chwilę, dlaczego z nim jestem, później przypominam sobie, że odprowadza mnie do domu, zawsze, i nie muszę błądzić sama, nigdy, i uznaję, że to kolejny wystarczający powód. Więc pytam:
-Wiesz coś o czerwonej kopercie?
Ma minę tępego osiłka, nie odstaje więc od renomy, którą pragnie sobie wyrobić. Patrzę przez chwilę w jego twarz, próbuję stwierdzić, czy coś do mnie czuje, już nawet wydaje mi się, że jego uwaga plasuje się powyżej przeciętnej i cały nietakt zrzucam na eksperymenty ze sterydami.
-O jakiej kopercie? - bełkocze pod nosem.
Klepię go pobłażliwie po piersi i odchodzę, czując jakiś rodzaj ulgi, że to nie jego wyprodukowana w bólach wrażliwość, a czyjaś szczera. 
Przemierzam korytarz w drodze powrotnej, w powietrzu krąży już nieco mniej świeżości. Patrzę w mijane twarze, szukam należącej do Jai'a. Wychodzę przed szkołę w rześki poranek i wschodzące słońce, zmierzam na boisko, na którym od czasu pierwszej randki z Joem marnuję regularne godziny dzień w dzień. Pośród grupek palaczy ustawionych rzędem pod murami dostrzegam jedną, z którą spoufala się Jai. Chwytam go w zaskoczenie, jak Joego, ale nie pozwalam sobie stanąć tak blisko, bo zapach przepalanych trocin w jego oddechu i palcach cofa niedawne śniadanie do przełyku.
-Cześć, Jai – mówię, zaglądając pod daszek bejsbolówki w jego ziemistą cerę. Nos ma długi i prosty, kolczyk odchyla lewą krawędź jego dolnej wargi, a kiedy patrzę mu w oczy, odnoszę wrażenie, że coś nas oddziela - gaza, bibuła, może ryza papieru do drukarki – bo jego spojrzenie jest mętne jak woda w kanalizacji. - Podobam ci się? - pytam, zanim on zabiera głos.
To prawdopodobnie pierwsza rozmowa jaką ze sobą prowadzimy i staram się nie myśleć, że za tę rolę przysługuje mi angaż w trupie cyrkowej.
-Czyżby Joe nie dawał rady? - zaśmiewa się, zjarany. 
Widzę plus tej sytuacji – kiedy otrząśnie się z tego dymnego stanu, o ile kiedykolwiek zdarza mu się otrząsać, nie będzie pamiętał o błazenadzie, którą odprawiam przed nim jak mszę.
-Zapomnij, że o cokolwiek pytałam – mówię, kiedy nabieram pewności, że staranna kaligrafia nie wyszła spod jego ręki i nawet jeśli wytarzałby się w polu konwalii, nadal zostanie buchającą fabryką zieleniny. A przede wszystkim, patrzy na mnie jak na schabowego z ziemniakami, a autor listu patrzyłby jak na karmel na mlecznej piance Latte Macchiato. To nie on.
Odchodząc, zasysam policzki, bo w ten sposób neutralizuję uśmiech.
I robię to przez cały niespokojny dzień. Zeszyty krzyczą białymi stronicami, które powinny zostać obsypane drobnym pismem, nie mogę się skupić, nie uważam. Patrzę w zwieńczone łukiem okna, wysyłam pomruki w ramach odpowiedzi, jestem ciałem w świecie, w którym wszyscy mnie widzą i oczekują. Ale tak naprawdę, po wejściu do mojej przeźroczystej kapsuły, widać na ścianach szkice mniej i bardziej wyraźnych twarzy, o rysach ostrych i łagodnych, o brwiach krzaczastych i zgrabnie wykształconych naturą, z zarostem i gładkich, czarnych na czubku, brązowych, płowych; jest i miejsce dla księcia z Kopciuszka, i ze śpiącej królewny, jest nawet ten, który zaglądał do studni z Królewną Śnieżką i płoszył z nią ptaki.
Mam adoratora. Romantycznego adoratora. Jestem nieroztropna, gdy nie zastanawia mnie, w jaki sposób list trafił bezpośrednio do mojej skrzynki; nieroztropna, gdy nie myślę o zagrożeniach i potencjalnym początku obsesji. Jestem sprzedajna. Sprzedałam czujność za parę komplementów strzeżonych przez miniaturową różę. Wstyd.
Być może właśnie dlatego, przez ten wstyd, podczas przerwy obiadowej omijam stołówkę, zaszywam się na ostatnim piętrze i w ciemnicy kanciapy woźnego wącham list, recytując go półszeptem, tak, jak on by go recytował.
Jakimś cudem docieram do ostatniego dzwonka. Jeszcze zanim dzwoni, czekam w półprzysiadzie z torebką na ramieniu. Nie wiem, dokąd się tak spieszę, wiem tylko, że szkoła unicestwia wyobrażenie królewicza na białym koniu, który podjeżdża pod frontowe drzwi z pytaniem, czy aby nie odstawić mnie na podjazd przed domem. Zabija, może z natury, bo szkoła nie jest powszechnie uznana za antonim przyjemności, może przez wgląd na Joego, który wypytuje o mnie od rana, a gdy widzę go na korytarzu, wrastam w podłogę za murem z pleców któregoś z rosłych czwartoklasistów. Nie chcę z nim rozmawiać, bo gdy na niego patrzę, nie widzę księcia, a co najwyżej nadwornego błazna w kapeluszu z dzwonkami.
Tuż po dzwonku wypadam ze szkoły, jak myślę pierwsza, ale mylę się, bo Joe czeka przy samochodzie. Na szczycie potężnych schodów jestem wystawiona jak świnia na rzeź. Nie mam dokąd uciec, więc schodzę powoli do Joego, który wystawia do mnie ramiona, myśli, że w nie wpełznę, bo według statystyk to najbezpieczniejsze miejsce na świecie i muszę się z tym zgodzić – ramiona Joego zebrały spokój z każdego zakamarka świata i nagromadziły w tej półmetrowej przestrzeni. A jednak dzisiaj tego nie robię, nie przytulam się do niego. Staję blisko, opuszki jego palców w wyciągniętych rękach dotykają moich kości barkowych. Odpuszcza, kiedy widzi, że nie podejdę bliżej.
-Może pójdziemy razem na obiad? Tylko ty i ja – proponuje. 
Jeszcze wczoraj skusiłaby mnie wizja dwóch godzin w towarzystwie tego Joego, który irytuje mnie mniej niż jego mentalny brat bliźniak. Ale dzisiaj pragnę tylko leżeć w łóżku i szukać w liście mankamentów, których koniec końców i tak bym nie znalazła.
-Nie jestem głodna – odpowiadam mrukliwie.
-Więc może kino? Zgodzę się nawet na jakąś łzawą komedię romantyczną.
-Nie chcę, żebyś poświęcał się dla mnie z litości – stwierdzam nieprzyjemnie. - Poza tym nie mam ochoty na kino.
Joe nie traci zapału.
-Więc może lody, spacer, cokolwiek, co pozwoli mi myśleć, że mojej dziewczynie na mnie zależy?
-Możesz mnie odwieźć do domu. Proszę.
Otwiera przede mną drzwi, chce się wkupić w osobowość księcia, choć nie wie, że takiego szukam. Jedziemy przez centrum, odnoszę wrażenie, że celowo wybiera taką trasę, by zahaczyć o wszystkie możliwe korki. Gdy w końcu wydaje się, że zastój zaczyna się przerzedzać, przyspiesza, ale nie trwa to długo i hamuje gwałtownie na następnej przecznicy. Rozpięta torebka turla się po moich kolanach i łydkach, uderza w wycieraczkę, następuje deszcz zeszytów, zbiorów zadań, podpasek i tamponów, a wśród tych deszczowych kropli spada jedna wielka – czerwona koperta z różą, która nie potrafi zwiędnąć.
-Co to jest? - pyta natychmiast Joe, zaglądając pod moje nogi. Nim zmienia się kolor światła, wyrywa list z wnęki, idzie mu nawet lepiej niż przy bezfaulowym przejęciu piłki podczas meczu.
-Coś, co nie dotyczy ciebie – odpowiadam, próbuję zabrać od niego list, cząstkę mojej prywatności, która nie ma prawa wypłynąć poza mnie. - Oddaj mi to.
-Jestem tylko ciekaw – cedzi powoli. 
Sunąc dalej w korku, rozkłada list jedną ręką i czyta go na głos, ale jego głos brzmi całkiem inaczej niż głos tego, który powinien czytać mi ten list. Nie wzruszam się, nie reaguję, próbuję nawet zatkać uszy, by te słowa, te piękne słowa, których Joe nie potrafi deklamować, nie stały się nagle bezpłciową marmoladą liter. Wkrótce kończy, bo pędzi do ostatniego zdania jak na złamanie karku, bez finezji i wyczucia. Oddaje mi list i próbuję dyskretnie określić, czy każdy z przypalonych rogów wyszedł z tego gruboskórnego spotkania bez szwanku.
-Co to za frajer? - pyta wzburzony.
Nie mówię, że ten frajer ma więcej obejścia od niego, że słowa tego frajera są jedynymi, których pragnę słuchać, że to o tym frajerze myślę, kiedy powinnam myśleć o nim. W ogóle nic nie mówię.
-Masz faceta na boku? - naciska, łapie mnie za łokieć, ale łokieć to nie twarz i nadal na niego nie patrzę. - Odpowiedz.
-Nikogo nie mam – zarzekam się, bo Joe jest jak praca w korporacji: wyzyskująca i nieprzynosząca satysfakcji, ale stała i dobrze płatna, a pensja napływa przed piątym każdego miesiąca. - Znalazłam ten list wczoraj w skrzynce. Nie wiem, od kogo jest, nawet się nie domyślam. Mój krąg znajomych jest ograniczony w twoim kręgu znajomych, a nie chce mi się wierzyć, że którykolwiek z nich dysponuje wrażliwością pozwalającą napisać coś tak... - szukam zamiennika piękna i wrażliwości i mówię: - zagmatwanego.
-Po co nosisz to ze sobą do szkoły?
-Położyłam wczoraj na biurku, dziś zgarnęłam razem z książkami i zeszytami. To czysty przypadek.
-Nie wierzę w przypadki – mamrocze do siebie. - Wyrzucisz go. Albo spalisz. W tym zakresie daję ci wolną rękę.
-Nie ma mowy – protestuję. Joe wgapia się we mnie z niedowierzaniem. - Kiedy któraś z cheerleaderek rzuca ci swoje majtki po wygranym meczu, nie każę ci ich palić, choć to nieco obrzydliwe, że kolekcjonujesz je wszystkie w kartonie pod łóżkiem, więc ty tym bardziej nie masz prawa do ingerencji w moją prywatność, zwłaszcza że piękny i wzruszający list jest przy pakiecie koronkowych majtek jak syrop na kaszel przy heroinie.
Nie krzyczę, bo właśnie zajeżdżamy pod dom. Chowam list w głęboką kieszeń torebki, tak głęboką, że Joe, pomimo swojego  1,90 metra i łap długich jak stąd na księżyc nie mógłby go tak po prostu dosięgnąć. Wysiadam, nie chcę ciągnąć tej rozmowy, kiedy oboje jesteśmy spoceni złością. Musimy wystygnąć i odtajać. Joe nie pozwala na to żadnemu z nas, gdy krzyczy przez opuszczoną szybę, że mnie kocha i nie pozwoli, by jakiś rozmiękły romantyk wykradał mu dziewczynę organ po organie. Nie odwracam się, więc odjeżdża w towarzystwie pisków spod opon. 
Wściekła jak osa brnę przez podjazd do domu. Nic nie każe mi wkładać ręki do skrzynki na listy – po prostu ją wkładam. I czuję miękką świeżość płatków usztywnionych rzemykiem, i spiczaste krawędzie koperty, i jestem niemal pewna, że przez dziurki w skrzynce wylatuje wstęga gęstej woni konwalii, tak gęstej, że przez chwilę wątpię, czy powietrze zawiera umowne 21% tlenu, bo mogę oddychać tylko tą pisaną miłostką.
Różni się od wczorajszego. Koperta jest koloru łososiowego, dopasowana do barwy miniaturowej róży na wierzchu. Wiem, że głupio byłoby rozejrzeć się wokół, a jednak robię to. Ulica jeszcze nigdy nie była tak pusta. Wymiotło wszystkich. Jestem tak niezdrowo podekscytowana, że zamiast wejść do domu, siadam na ostatnim schodku przed domem, robię małą dziurkę w kopercie i otwieram ją ostrożnie płaskim grzebieniem, bo sam list to jedno, ale list w kopercie zawstydzającej każdy wydźwięk sztuki, zawstydza i mnie. 


Kochana Noelle

Pierwszy dowód mojego istnienia był chaotyczną próbą przekonania się, czy mam na tyle odwagi, by się przed tobą ujawnić. Wybacz mi niespójność i roztargnienie. To stała cecha uczuć – właśnie ta niestałość.
Wierzę, że druga próba nie będzie wspinaczką na ten sam szczyt. Muszę się pozbyć tego egoizmu. Wciąż jestem ja. Ja czuję. Ja kocham. Ja uwielbiam. Ja nie mam odwagi i ja mimo wszystko próbuję. Porozmawiajmy może o tobie. Pozwolisz, że znów to ja zabiorę głos. Jednak egoizm się mnie trzyma.
Strach jest zbędny. Nie chodzi o to, by wywierać na tobie presję. Potraktuj te wyznania jak biadolenie trzeźwego alkoholika. Gdybyś się zastanawiała – jestem trzeźwy. Jestem wstrząsająco trzeźwy. Alkohol i potężna dawka moich uczuć do ciebie byłyby przekroczeniem granicy bezpieczeństwa.
Spróbujmy liczyć. Według najświeższych badań różnorodność populacji jest niezwykle umiarkowana – nie ma istotnej różnicy pomiędzy ilością kobiet i ilością mężczyzn. Załóżmy więc, że Ziemię zamieszkuje 3,6 miliarda kobiet. Odliczmy od tego dzieci i osoby starsze i przypuśćmy, że pozostanie nam połowa – 1,8 miliarda kobiet. Rachunek prawdopodobieństwa pozwala nam wylosować jedną osobę ze wspomnianych niespełna 2 miliardów. Właśnie tyle wynosi odsetek procentowy dobrania drugiej połówki i choć wiem o tobie równie niewielki ułamek procentowy rzeczy, które chciałbym wiedzieć, sądzę, że w moim przypadku los był łaskawy.
Znasz tę amerykańską komedię romantyczną z '98, z Tomem Hanksem i Meg Ryan - „Masz wiadomość”? Zapewniam cię, że nie jestem klasycznym przedstawicielem zachodniego romansu. Nie skradam się za tobą po szkole i nie obklejam szafek twoimi zdjęciami. Nie chcę cię osaczyć. Nie wykluczam, że już mnie kiedyś spotkałaś, ale nie wykluczam też, że tego nie zrobiłaś. 
W tym miejscu przyciśnij palec do papieru, wpierw liżąc opuszkę. Jak widzisz, atrament nieco się rozmazał. To znak, że nie jestem twoim aniołem stróżem, nawet jeśli takowego byś pragnęła.
Nie chcę mówić, że cię kocham, bo to nic nie znaczy. Ludzie kochają buty, czekoladę i aliexpress, sprzątających właścicieli psów i tanie klimatyzatory na Florydzie. Powiem więc, że jeśli będziesz potrzebowała nerki, pamiętaj o mojej, a jeśli będziesz potrzebowała dwóch, wiedz, że wciąż mam obie.
Ps. Wiem, że post scriptum powinno zaistnieć poniżej podpisu, ale na potrzeby elegancji tego listu pozwolę sobie złamać konwenanse. Jeśli poczujesz potrzebę odpisania na moje literackie kalectwo, zostaw białą kopertę pod czwartą ławką na zachodniej alejce w parku Boston Common. Jeśli jej nie poczujesz, zrozumiem. 

J.B.              


Nie wiem, na której przecznicy zostawiłam zdrowy rozsądek. Wiem tylko, że odpowiedź napiszę piórem wiecznym, a atrament będzie niebieski.

           





~*~ 


bum. tak prezentuje się pierwszy rozdział. justina niby nie ma. a niby jest. może:) wyczuwacie święte nawrócenie czy paskudny spisek?
kilka spraw na dobry początek:
-to normalne, że noelle nic nie podejrzewa
-też normalne, że ma chłopaka. to, że została zgwałcona, nie wyklucza jej z życia (tak gdyby ktoś się przyczepił:) )
-zakładka bohaterowie zaktualizowana. dla tych którzy tam nie dotarli - joe, chłopak noelle, to jack gilinski, mój trzeci crush
-dla tych, którzy czytali made in heaven: imię matki noelle (stella) nie sugeruje niczego, co było w mih, po prostu nie chciało mi się wymyślać kolejnego, którego i tak bym nie zapamiętała
-i jeszcze raz do tych, którzy czytali moje made in heaven
MAM TO W WERSJI KSIĄŻKOWEJ, ODEBRAŁAM W PIĄTEK
(musze sie pochwalić pa)

okładka = ja + kredki bambino, prawda że piękna
-jeśli podoba wam się flushing birds out, rozsyłajcie link znajomym i nieznajomym. dziękować
-jakieś pytania, skargi, zażalenia: twitter.com/Paulaaa962 ask.fm/Paulaaa962


5 komentarzy:

  1. Nie mogę doczekać się następnego 😊 + kiedy książka będzie dostępna w księgarniach? 😅

    OdpowiedzUsuń
  2. Boże, kobieto... jestem twoją cichą wielbicielką!
    Piszesz niesamowicie, choć to uboga definicja twojej twórczości... Z każdym kolejnym opowiadaniem coraz silniej, bardziej dosadnie powalasz mnie na kolana...❤️
    Rozdział jest piękny, a okładka... finezyjna.😊
    Mam kilka pytań i zastanawiam się czy dałoby radę złapać cię jakoś... prywatnie?
    Czekam na kolejny rozdział!
    Pozdrawiam i z niecierpliwością ozekuję odpowiedzi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. dziękuję xx
      pytania: twitter/ask - linki po lewej stronie bloga:)

      Usuń
    2. Tylko prawdę piszę.xx
      Jest jeden drobny problem, nie mam konta na Twitter'ze ani nawet ask'u.
      😂
      Drobne zacofanie.

      Usuń
    3. luzik, ja tez jestem z tych nieco zacofanych - brak facebooka, snapa czy czegokolwiek z tych nieanonimowych rzeczy. zapraszam na maila paulaaa962@gmail.com

      Usuń