wtorek, 18 kwietnia 2017

Prolog - Gdy zapada zmrok


Dwa lata wcześniej


Nie mogę pozbyć się ognia spomiędzy nóg. 
I zapachu tytoniu z włosów, choć płukałam je w soku z winogron, w kozim mleku i w wannie pełnej Chanel numer 5.
I śliny z płatka lewego ucha, choć szorowałam je szczoteczką do paznokci, szorstką stroną gąbki i pumeksem.
I naskórka ze szczytowej linii żeber, choć zdrapywałam go paznokciami, boleśnie, do krwi.
I zarysu kostki brukowej z łopatek, i naporu osiemdziesięciu kilogramów z piersi, i galopującego oddechu ze snów.
Mnie i gwałt na mnie dzieli miesiąc, ale jego wspomnienie jest wciąż tak żywe, że zaczynam wierzyć w zagięcie czasoprzestrzeni.
Słowa wskrzeszają czyny.
A właśnie tego – słów - oczekują ode mnie sędzia – majestat neutralności; prokurator – uparcie twierdzący, że już po bólu, kiedy ja nie wiem, gdzie się z tego bólu rozebrać; rodzice - spleceni dłońmi na ławce dla świadków; jego adwokat – stawiający w wątpliwość mój opór w trakcie gwałtu pomiędzy oderwaną felgą a zawilgoconym kartonem po pizzy; i on sam – napawający się lękiem i sztywnością mojego karku, który nie pozwala mi odwrócić głowy i spojrzeć mu w oczy. 
Nie rozumiem, dlaczego miałabym patrzeć w parę tych, które śnią mi się każdej nocy. Jego brąz jest połączeniem Apokalipsy świętego Jana z zesłaniem antychrysta i wycieczką krajoznawczą po Pandemonium.
Stoję na podwyższeniu w sali sądowej, za zdobioną balustradą dla świadków, a mój głos niósłby się stąd po same drzwi. Gdybym mówiła. Oczekują ode mnie słów, oni wszyscy, tymczasem ja dopiero odnajduję się w tym ogromie spojrzeń, a w ustach mam sucho i nie wiem, czy wypada mi poprosić o szklankę wody. Milczę jeszcze przez chwilę, moje policzki wypełniają się śliną, przełykam ją jak mrożoną herbatę w sierpniu, a potem ćwiartuję ciężar, który mnie przygniata, i zaczynam mówić.
Ale nie wierzę, że którekolwiek z nich rozumie te słowa.
Bo jest wieczór. Dzielnica Beacon Hill w Bostonie. Przed miesiącem. Księżyc nie trzyma tej nocy wachty, a mnie coraz bardziej niepokoi pozornie ciepła żółć światła latarni. Pnę się w górę Branch Street, rękoma splecionymi na piersi osłaniam się przed wiatrem, który uderza we mnie z niewłaściwej strony. Mam włosy w ustach i nie wiem, czy to one szczypią mnie również w kącikach oczu, czy się skraplam. Dopiero bezwiedne pociągnięcie nosem daje mi do zrozumienia, że zaczynam płakać. Bo się gubię. W rodzinnym mieście, którego nie zwykłam zwiedzać po zmroku.
Czuję go od dwustu sześćdziesięciu siedmiu kroków, trzech przecznic obrośniętych kamienicami i pięciu zmian tempa marszu. Wiem, że skrada się za moimi plecami, bo robi to ostentacyjnie głośno. Wiem, że siedzi mi na karku, bo choć nie dociera do mnie ciepły powiew jego oddechu, słyszę świst bardziej gardłowy niż trzeszczenie wiatru. Wiem, że nie jest żadnym z moich sąsiadów, który również przepadł w ciemnicy i trzyma się mojego ogona z nadzieją, że wyprowadzę go z labiryntu. Bo celem nie jest dom, mieszkanie, ganek na drewnianym podeście. Celem jestem ja.
W końcu dzieje się to, co musi się stać, by ubarwić ten mrożący krew w żyłach moment. Po skręcie w kolejną boczną odnogę docieram do kresu ślepego zaułka. Wyrasta przede mną mur wysoki na trzy metry, a ulica wkoło niego jest tak zatrważająca, że nawet wiatr traci głos. Jestem ja, jest ściana, jest kostka brukowa pod cienkimi podeszwami tenisówek i jest jego znieruchomiała muskulatura trzy oddechy przede mną. Trzy, bo kiedy oddycha po raz trzeci, mam w nozdrzach tytoń.
Jesteś śliczna – mówił i po dziś dzień słyszę ten szept w skroniach. - Jesteś już dużą dziewczynką – ciągnął. - Mamusia z pewnością ostrzegała cię, żebyś nie nosiła tak krótkich spódniczek. I nie wracała po nocach bocznymi ulicami. I nie rozmawiała z nieznajomymi, którzy wyglądają tak, jakby tylko czyhali na twoje dziewictwo.
Potem zadaję sobie pytanie, gdzie są ludzie, kiedy ich trzeba. A jeszcze później przestaję pytać, bo z bólu wgryzam się w wargi do krwi i kładę wszelkie siły na próbę odizolowania się od jego basowego sapania. Właśnie wtedy pojawia się ten ogień między nogami, ognisko tak potężne, że spala mnie od miesiąca. Jednocześnie jest mi zimno, bo deszcz zasypuje nas wielkimi kroplami i wcale nie jestem mu wdzięczna, że osłania mnie przed nimi ciałem. W smudze czerwieni na opustoszałym chodniku moje dziewictwo wydaje ostatnie tchnienie. Żegnam się z nim emocjonalnym zdławionym łkaniem i nie podnoszę wzroku, gdy przemoknięty diabeł rzuca mi do stóp dwadzieścia dolarów, mówiąc: ”Na tabletki wczesnoporonne. I nowy tusz do rzęs, bo ten ci się rozmazał.”
Jedyne, co widzę, to szrama, którą wyżłobiłam pękniętym paznokciem w poprzek rozpostartych na jego karku skrzydeł.
Sala sądowa niewiele różni się od ślepego zaułku nieopodal Branch Street. Bo on tu jest. Wgryza się we mnie wzrokiem, a spojrzenie ma tak intensywne, że przygniata mnie do ziemi. Chcę stąd wyjść, bo czuję za uchem dwieście stopni jego oddechu, bo czuję wrzątek, którym się we mnie spuszcza, ale mama trzyma moją dłoń tak mocno, że pękają mi kłykcie. 
A potem zapada wyrok.
Dwudziestoczteroletni Justin Drew Bieber zostaje skazany na dwa lata pozbawienia wolności za gwałt na piętnastoletniej Noelle Whitford.
Kiedy tamtego dnia dowlokłam się do progu, omal nie na czworaka, z mozaiką siniaków na ciele i rozżarzonymi węglami pod bielizną, nie chciałam zawiadamiać policji.
Ale rodzice prędko ukrócili zakres moich obowiązków: płacz, spanie, kęs jedzenia, potem znowu płacz, jeszcze później przejażdżki na pobliską komendę, recytowanie sceny gwałtu jak Inwokacji, później znowu kilka łez, i jeszcze kilka.
Dzięki nim dostanie bezpłatny nocleg z dwudziestoczterogodzinnym nadzorem. Całodobowe wyżywienie. Trzyletni karnet na siłownię. Opłacane bezrobocie. Pełne garści wolnego czasu. I przede wszystkim – okazję do namysłu, jak mi za ten dobrobyt podziękować.
Jestem pewna tych podziękowań, bo kiedy wyprowadzają go przez rozwarte drzwi sali sądowej, wyswobadza się z siły strażników tylko po to, by raz jeszcze rozwiać mi włosy oddechem i szepnąć do ucha:
-Pamiętaj, że pewnego dnia wyjdę, a wtedy nie myśl, że zapomnę, jak wyglądają twoje frontowe schody.





~*~



let's start with something new
jak widzicie, prolog rozgrywa się dwa lata wcześniej, co oznacza, że pierwszy rozdział będzie już w czasach współczesnych. mam ogromną nadzieję, że uda mi się tego nie spieprzyć. fabuła, tak myślę, będzie całkiem ciekawa, ale to pozostawię do oceny wam. pierwszy rozdział pojawi się na dniach, a tymczasem odsyłam was do obejrzenia zwiastuna (który chyba pierwszy raz mi się podoba lol)




5 komentarzy:

  1. Jak się ciesze ze znowu wybrałaś Lily jako główną bohaterkę bo mimo że w poprzednim była to inna dziewczyna to i tak wszystko wyobrażałam sobie jak w third time lucky haha.
    No I czekam na kolejny hehe

    OdpowiedzUsuń
  2. Jezu kochany, czekałam na takie ff w twoim wykonaniu. Nie mogę się doczekać pierwszego rozdziału <3

    OdpowiedzUsuń
  3. jeju czekam na kolejny! uwielbiam twoje opowiadania

    OdpowiedzUsuń
  4. Właśnie zaczęłam czytać i umieram z ciekawości więc lecę do następnego rozdziału. :D

    OdpowiedzUsuń