środa, 18 października 2017

Rozdział 22 - Jak wiewiórkę zrobić z dzika, czyli żmudny proces oswajania potwora ze światem



Nie potrafię dokonać wyboru - czy droga odchodząca ku północy jest zbyt północna i czy droga prowadząca na wschód jest zbyt wschodnia - i dlatego od dwudziestu minut okrążamy osiedle Sary, przeciskając się wątpliwie oświetlonymi alejami. Po szóstym okrążeniu, gdy po raz szósty przecinamy drogę czarnemu kotu, zaczynam się zastanawiać, czy pomnożyć przyszły pech przez sześć, czy wystarczy mi jego jednokrotna dawka.
A on czeka. I czeka. I nic nie mówi, wierząc, że w końcu się czegoś doczeka - jakiejś reakcji, jakiegoś bliżej określonego zbioru zachowań, które pozwolą mu stwierdzić, czy wzięłam w rozważania największą z niedorzeczności: dobrowolny seks z nim określający szansę powodzenia w trwałym złączeniu z płcią przeciwną.
Ale nie zamierzam odpowiadać. Nie trudzę się odpowiedzią na pytanie, na które istnieją mniej niż dwie poprawne odpowiedzi. Wsparta na szybie - najdalszym poprzecznym punkcie w samochodzie - obgryzam skórki paznokci i zastanawiam się, czy fakt, że jestem ubrana w piżamę, skłoni Justina do zaprzestania tych nocnych eksploatacji osiedla. 
Nie skłania. Ósme okrążenie jest okrążeniem ostatnim. Wraz z jego końcem Justin opuszcza osiedle swojskich domów jednorodzinnych i jedzie wraz z wytycznymi ruchu drogowego ku większej światłości, głośności, ku sobie i temu, co definiuje jego przydomową, prywatną strefę. Podczas tej podróży przez nocne centrum Bostonu odkrywam nową absurdalną przyjemność - ciszę. Cisza z nim jest abstrakcyjnym pojęciem równowagi i stateczności i, święci pańscy wybaczcie, cisza, którą porozumiewa się Justin, jest najbardziej zrozumiałą ze wszystkich cisz, którymi kiedykolwiek rozmawiałam.
Gdy docieramy przed kamienicę Justina, mogłabym spytać, dlaczego mnie tu przywiózł, dlaczego izoluje mnie od decyzji dotyczących mojej lokalizacji w terenie, dlaczego przywłaszcza sobie moje życie i uzależnia je od swojego. Nie pytam o żadną z tych rzeczy, bo nie przywykłam do stawiania retorycznych pytań, a wiem, że kiedy usta Justina zapominają, że są wypełnione słowami, zapominają o tym na długo. Cisza trwa jeszcze przez całą drogę na piętro, podczas poszukiwania kluczy do górnego zamka i nawet wtedy, gdy oboje wyczuwamy niewywietrzały zapach kobiecych perfum i niewykwintnego seksu.
-Jeśli przywiozłeś mnie tutaj z nadzieją, że rozpoczniesz praktyczną część kursu przygotowawczego do życia takiego, jakim powinno być, popełniłeś ogromny błąd - mówię na wstępie, wygrażając palcem. - Jak ty to sobie wyobrażasz? Skrzywdziłeś mnie w najokrutniejszy ze sposobów, w jaki można skrzywdzić kobietę, i oczekujesz, że zrobię ci przysługę i raz jeszcze otworzę przed tobą nogi?
-Jeśli tego nie zrobisz - mówi, zdejmując kurtkę i rozwieszając ją na oparciu powgniatanej kanapy - wszystkie twoje poprzednie starania pójdą na marne. Dziewczyny są niezaspokojone. Nie znajdę żadnej na stałe, jeśli nie nauczę się spełniać każdej z ich zachcianek.
-Zrobiłeś się nagle wybitnie pojętny.
-Wkroczyliśmy w tematy, o których lubię i chcę rozmawiać. Jeśli masz dla mnie jakieś wskazówki, pierwszy raz jestem gotów ich wysłuchać.
Podchodzę do niego w odstępie kroku, kładę dłonie na jego ramionach. Są na tyle wysoko, że krew z wolna spływa mi do stawów łokciowych.
-Delikatność - mówię z wyczuciem. - Jedyne, czego ci trzeba, to cholerna delikatność, której za nic w świecie nie potrafisz przyswoić. Ale chyba wpadłam na pomysł, jak cię z nią zaznajomić.
Przechodzę za kuchenną ladę ozdobioną zielonymi jabłkami, podchodzę do lodówki i wyjmuję kartonowe opakowanie jajek. W środku są dwie sztuki, wyjmuję więc jedną i wręczam Justinowi. Ten wyskubuje przypadkową szczątkową część piórka przylepionego do skorupki.
-Potraktuj je jak kobietę - tłumaczę łagodnie. - Z taką delikatnością, jaka nam się należy.
Ale kiedy tylko Justin bierze je w palce, skorupki z trzaskiem rozgniatają się między jego palcami, a kleiste żółtko spływa po jego kłykciach.
-Mam już dwa jajka, oba bezużyteczne, i nie potrzebne mi trzecie, tylko wiedza, jak użyć pierwszych dwóch.
-Właśnie dlatego trzecie jajko jest niezbędne. - Wyjmuję z opakowania kolejne i kładę na linii życia na jego dłoni najdelikatniej jak potrafię. - Jeśli nie kobieta, wyobraź sobie, że to twoje dziecko. Małe, bezbronne dziecko. Twoje i tylko twoje. Powiedz, Justin, wolałbyś mieć synka czy córeczkę.
-Syna - odpowiada nieprzekonany.
-Więc potraktuj to jajko jak syna. Nadaj mu imię i opiekuj się nim do czasu, aż stwierdzę, że pojąłeś podstawowe prawa delikatności.
Justin bierze jajko w dwa palce i podnosi do oczu. Ogląda, szuka przyrośniętych piórek, później wącha, krzywi się i wzdycha. Ale nie robi nic, by skorupka pękła. Nic, by pękło to życie, które na drodze abstrakcji zapoczątkowaliśmy.
-Nazwę go Kevin. Chcę, żeby moje trzecie jajko nazywało się Kevin. Myślisz, że skoro to moje trzecie jajko, będzie mu przyjemnie, gdy je potrę?
Uderzam go w znamię po szczepionce na odrę, uważając przy tym, by nie zahaczyć o skorupkę.
-Dziecko. To jajko ma pełnić rolę twojego tymczasowego dziecka. Nie traktuj go jako obiekt seksualny.
-On ma umię - wtrąca urażony. - Mów do niego 'Kevin', żeby oswoił się z naszymi głosami.
-Nie wczuwaj się przesadnię w rolę ojca.
-Jeszcze parę chwil temu chciałaś, żebym wczuł się aż nazbyt dogłębnie. Mogłabyś nie nie zmieniać swoich przekonań w tym tempie, bo nie jestem w stanie ich dogonić?
Zatem pozwalam, by nowe stanowisko go pochłonęło, bo dochodzę do wniosku, że opieka nad osieroconym jajkiem z supermarketu nie może przyspożyć mu żadnych nowych kłopotów. Siedząc na wysokim barowym stołku, przyglądam się, jak wysypuje na kuchenny blat zapałki, ścieli wnętrze pudełeczka skrawkiem ręcznika papierowego i ostrożnie, na popis przed parą moich oczu, układa Kevina na posłaniu.
-Powinieneś go jeszcze przykryć - wtrącam sarkastycznie.
Ale mój sarkazm przetapia się przez Justina i wypływa gdzieś po drugiej stronie. Nie będąc nim zahaczony, odrywa kolejny skrawek papierowego ręcznika i okrywa nim Kevina. Całuje jego łyse czoło, obiecuje, że zostawi włączoną lampkę, po czym wkłada go do jednej z szafek i zgodnie z obietnicą nie zamyka drzwi, by snop światła mógł wspomagać jego sen.
-Byłaby szczęśliwsza, gdybyś nie robił tego wszystkiego na pokaz - mamroczę sennie.
-Nie robiłbym tego wszystkiego na pokaz, gdybyś nie kazała mi zajmować się pierdolonym jajkiem.
-Kiedy nauczysz się, co oznacza troska i odrobina delikatności, będziesz mógł spuścić je w sedesie, poćwiartowane na całe mnóstwo drobnych części. Ale tak długo, jak terminy "delikatność", "wyczucie" i "obycie z ciałem, które nie jest równie odporne co twoje" są ci całkiem obce, będziesz zajmował się pierdolonym jajkiem cały pierdolony dzień i całą pierdoloną noc. A teraz odwieź mnie do domu. Albo do Sary. Chciałabym się wyspać przynajmniej w niedużym stopniu tak dobrze jak twoje jajko.
Zakładam buty i wciągam na ramiona kurtkę, która wraz z luźnymi spodniami w kratę, nieodłączną częścią późnojesiennej garderoby, tworzą modowy cyjanek potasu. Czekam, zwrócona twarzą do drzwi wyjściowych, i kiedy od tego czekania pod moimi pachami zaczyna skraplać się pot, odwracam się nerwowo przez ramię. Justin jak siedział, tak siedzi dalej na podwyższonym krześle i zdrapuje paznokciem przyschnięte ziarno pomidora z kuchennego blatu.
-Idziesz? - pytam, podenerwowana sennością.
-Nie - odpowiada krótko. - Opiekuję się niemowlęciem kurzego jaja. Nie wypada mi zostawiać go samego po zmroku.
Więc idę sama.

*

Patrzy w nich jak przyszły ślepiec. Jakby wiedział, że lada chwila oba elementy z pary jego oczu zawisną na drucie kolczastym albo wplotą się w element czyjejś niekonwencjonalnej biżuterii. Patrzy w nich tak, jakby pragnął nasycić zmysł wzroku największą odrazą i obrzydliwością świata. Żeby po utracie wzroku nie żałował, że już nie widzi.
-Tak zwana miłość - instruuję. - Albo ostatnie stadium zauroczenia.
-Co oni robią? - pyta zniesmaczony.
-Okazują sobie uczucia. Czyli wykonują najbardziej fundamentalną czynność łączącą dwoje ludzi.
Siedzimy na odrestaurowanej ławce w parku miejskim, przyglądając się parze na pograniczu zauroczenia z zakochaniem i podczas kiedy Justin ślepnie w powolnych mękach, ja poddaję się rozważaniom pod zgrabnym tytułem: "Jak wiewiórkę zrobić z dzika, czyli żmudny proces oswajania potwora ze światem".
-Czy całowanie się i obłapianie w miejscach publicznych nie jest przypadkiem zabronione prawnie?
-Te niewinne uściski nazywasz obłapianiem? - Ręką ciężką od zdemotywowania wskazuję subtelne czułości nieopodal. - Ku twojemu zmartwieniu, nie są. Kiedy już znajdziesz sobie dziewczynę i zaprosisz ją na spacer do parku, nie dostaniesz mandatu za całowanie jej.
-Przydałoby się - mamrocze pod nosem. - Przydałoby się tępić to szatańskie plemię.
-Powiedział gwałciciel na widok pary zakochanych gówniarzy.
-Po co mnie tu przyprowadziłaś?
-Żeby w praktyce pokazać ci podstawy, które musisz przyswoić, zanim zyskasz samo podłoże do zajęcia się kwestiami mniej podstawowymi. Jeśli chcesz, żeby dziewczyna, z którą idziesz do łóżka, nie uciekła tuż po, musisz wiedzieć, jak ją przutylić, pocałować w skroń i objąć ramieniem.
-I mam pojąć to wszystko w trakcie przyswajania teorii? Patrząc na ten drętwy obrazek, który nie ma odwzorowania w praktyce, która istotnie by mi się przydała?
-Teoria pomoże ci pojąć istotę tego wszystkiego. Nie każ mi dłużej tłumaczyć kwestii, które powinieneś mieć tu - dotykam małego palca u jego prawej dłoni - i tu - zmierzam ku głowie - i przede wszystkim tu. - Ale nie dotykam jego piersi, w której bije żywe serce. Bo to największy element teorii. Niektóre elementy teorii nie znajdują odwzorowania w praktyce.
Kładę na kolanach torebkę, tę samą, która powinna teraz leżeć pod szkolną ławką i zarastać kurzem, i rozpinam zamek błyskawiczny. Wyciągam zeszyt, ten sam, który powinien leżeć na szkolnej ławce i zarastać kurzem, i wyrywam ze środka kartkę. Kreślę pochyloną tabelę, ale nie uzupełniam jej, dopóki nie mam czym. Potem przerywam fach kreślarski, by wytłumaczyć Justinowi, jak wyobrażam sobie wstęp do jego praktyk.
-Pójdziemy na spacer - oznajmiam. - Będziemy mijać liczne osobniki płci pięknej.
-Nic na to nie poradzę - mamrocze pod nosem, ale upuszczam jego wtrącenie na chodnik.
-Podejdziesz, przytulisz, pocałujesz mniej lub bardziej erotycznie. Za każde powodzenie będziesz nagradzany plusem w tabeli, za każdorazowe niepowodzenie minusem. Po podliczeniu procentowej ilość plusów i minusów stwierdzę, do jakiej grupy kalectwa społecznego kwalifikujesz się na daną chwilę. A potem zrobimy wszystko, by przetransportować cię o poziom wyżej i wyżej, i wyżej, aż nie będzie półki, na którą mógłbyś się wspiąć. 
-To żałosne.
-Nie bardziej niż twoja niekompetencja.
-Nie nauczysz psa sikać do muszli, jeśli pod przymusem zamkniesz go w kiblu.
-Wciąż łudzę się, że mój pies posiada tę umiejętność i wystarczy ją jedynie wyzwolić. - Wstaję i wygładzam zagniecenie jesiennego płaszcza. - Rusz się, czas zrobić w dobrym kierunku... cokolwiek.
Chwytam go za rękę tylko i wyłącznie po to, by przyspieszyć leniwy proces podnoszenia się z ławki. Jednakże on wychwytuje w tym drugą stronę i postanawia nie pozwolić mojej dłoni wyślizgnąć się spomiędzy jego palców. Idziemy więc przez park ze splecionymi rękoma, wyglądając jak dwa uszkodzone ludzkie twory, bo tego - prawidłowego trzymania za rękę - Justin również nigdy dotąd nie przyswoił. 
Kiedy wychodzimy na ulicę, a on nadal nie puszcza mojej dłoni, czuję się nieco bardziej upośledzona. Mam tak spoconą skórę, że liniami papilarnymi jak korytami rzeki płyną rwące potoki. Patrzę w niebo, bo przez chwilę myślę, że jedna z chmur pękła w szwach. Trzymanie go za rękę jest ekstremalnie krępujące. Nawet bardziej ekstremalne niż całowanie go, niż przyznanie, że smak jego śliny nie jest najgorszym z moich życiowych doświadczeń.
-Spójrz na nią - mówię naraz, nim oddalamy się od parku. Wskazuję dziewczynę siedzącą na ławce i czytającą książkę, jej włosy tańczące na wietrze do rytmu z jesiennymi liśćmi, jej skromny ubiór i delikatność, jaką wkłada w przewracanie kartek. - To twój pierwszy cel. Chociaż cel to z lekka niefortunne określenie. To twoja pierwsza próba. Podejdź do niej, zagadaj, potem pokaż mi, że nie potrzebujesz teoretycznej lekcji wyjaśniającej definicję delikatności. Po prostu spraw, żeby jej ponury jesienny dzień stał się nieco mniej ponury. Nie spieprz tego. Obserwuję cię.
Nim rusza w kierunku zaczytanej niewiasty, wyjmuje z kieszeni kurtki Kevina i wkłada go w moją śliską od potu dłoń. Omal nie upuszczam jajka. Próbuję zatuszować fakt, że byłam tak bliska morderstwa.
Opieram się o pobliskie drzewo, podczas kiedy on oblega wolną połowę ławki. Siada. Wpierw opiera łokcie na kolanach. Potem zabiera je i kładzie dłonie. Plecy prostuje, przykleja do oparcia ławki. I cały ten proces trwa ledwie sekunde, bo nim jego pośladki mają szansę zaznajomić się z powierzchnią ławki, on sam zaczyna mówić.
-Nie spytam, co czytasz, bo to ponoć jedno z najbardziej niefortunnych pytań, jakie można usłyszeć. - Mimo całego zagmatwania mogę stwierdzić, że wykład z historii umiejętnego flirtu nie będzie mu potrzebny. 
-Z tym mogę się zgodzić - odpowiada dziewczyna, nie kontrolując dłoni, która skrabie się po włosach i zakłada jedno pasmo za ucho. - Powiedziałabym ci tytuł, pokazała okładkę, ty spytałbyś, o czym jest, ja prawdopodobnie opowiedziałabym ci powierzchownie fabułę i tak wyczerpalibyśmy tematy do rozmów.
-Niekoniecznie - stwierdza on. - O cokolwiek bym nie zapytał i cokolwiek ty byś na to odpowiedziała, nie zmieniłoby to pytania, które chcę ci zadać jako drugie.
Dziewczyna unosi brwi. Moje również lekko się wychylają.
-Widzisz tę panienkę przy drzewie? - Odwraca się przez bark i wskazuje mnie kciukiem. - Pójdzie ze mną do łóżka, jeśli wykażę się ludzkimi odruchami i kilka losowych pań potraktuję z należytym szacunkiem. Zechciałabyś ułatwić mi zadanie, dać się pocałować tak, jak to robią w hollywoodzkich komediach romantycznych, na koniec uściskać mnie, by pokazać jej, że nie ma na tym świecie rzeczy, za którą byłabyś bardziej wdzięczna, a potem odejść, bym mógł w samotności spijać całą śmietankę tego przedsięwzięcia?
Mam prawo przypuszczać, że to pierwszy raz, gdy policzek Justina piecze pod wpływem kobiecej dłoni. Gdybym nie trzymała Kevina, piekłby również pod moją.
-Minus! - krzyczę, nim zamykamy odległość między nami. - Minus, długi jak stąd na Alaskę!
-Czy podstawową zasadą prawidłowego współżycia społecznego nie jest bezwarunkowa szczerość? - pyta, autentycznie zbity z tropu.
-Nie jest - burczę, pogrubiając minus wyryty na kartce. Pogrubiam go nawet wtedy, gdy kartka pęka i kreślę na ręce. - Miałeś ją tylko przytulić. Pocałować. Wnieść w jej życie jeden przyjemny impuls. Czy to cię, do cholery, przerosło?
-Najwyraźniej.
-Więc zrób coś, by nie przerastały cię absolutnie podstawowe kwestie.
-Po to tu jesteś - podnosi głos. - Żeby nauczyć mnie funkcjonowania tych absolutnie podstawowych kwestii.
-Myślałam, że zaczniemy od poziomu B1, a ty zdajesz się tkwić w punkcie A0. To jak z umiejętnością chodzenia. Nikt nie uczy cię, jak stawiać pierwsze kroki. Sam do tego dochodzisz. A przynajmniej powinieneś. Więc będąc starym draniem, spróbuj sam dojść do tego, jak wypluć cały jad, który utknął ci na języku.
-Bycie szczerym nie oznacza bycia jadowitym.
-Ale bycie boleśnie szczerym owszem. - Odgradzam pierwszą nieudaną próbę linią chylącą się ku północy kartki i tworzę kolejne pole w tabeli. - Nie traćmy czasu. Czeka nas długi dzień. Nie zakończymy go, dopóki z czystym sercem nie postawię ci plusa.
-Postawić możesz mi pałę. O każdej porze nocy i dnia. I jakby nie patrzeć, do tego się to wszystko sprowadza: staram się o plusa, żeby pójść z tobą do łóżka.
-Nigdy nie powiedziałam, że jeśli otrzymasz plusa, zanurkuję z tobą pod kołdrę.
-Prawidłowo - stwierdza. - Seks pod kołdrą to doprawdy żadna zabawa.
-Nigdy nie powiedziałam, że wyląduję z tobą na kołdrze - prostuję.
-Nie powiedziałaś. Ale kiedy wyobrażam sobie, że powiedziałaś, jestem bardziej zmotywowany.
-Masz zgniły mózg.
-Jeśli to komplement, przyjmuję go z otwartymi ramionami i szczęściem na twarzy.
Kierujemy naszą wyprawę w kierunku pobliskiej galerii handlowej. Justin chowa Kevina w wewnętrzną kieszeń przejściowej, jesienno-zimowej kurtki, a ja dzierżę stukartkowy blok biurowy pod prawą pachą. Idziemy w znośnej odległości od siebie; mimo tej odległości nie decyduję się jednak opuścić luźno ręki i pozwolić jej wisieć wzdłuż ciała. Wciąż tli się we mnie obawa, że Justin postanowi się jej złapać. Teo dnia czułam zbyt wiele jego palców. Uważam za rozsądne, by przez pewien czas być świadomą jedynie ich obecności, nie obecności pomiędzy moimi. A potem orientuję się, że bardziej rozsądne byłoby zwyczajne niemyślenie o nich.
Wchodzimy do galerii bocznym wejściem, wychodzimy na korytarz oblepiony bardziej ekskluzywnymi butikami z torebkami, skórzanym obuwiem i bielizną erotyczną. Justin przygląda się temu ostatniemu, po czym wchodzi do środka, a ja wchodzę za nim, bo nie pozostaje mi nic innego niż wejście. Jestem nieufna względem jego oderwanych od rzeczywistości pomysłów, więc obserwuję go bacznie, gdy wędruje pomiędzy wieszakami. Ostatecznie zbliża się do wystawy sklepowej, ściąga z podwyższenia kobiecego manekina, ściska go dłonią za nagie biodra i atakuje martwe, zimne usta swoimi ustami. W pocałunku z manekinem widzę więcej pasji niż w całej reszcie jego życia.
-Czy za ten wyczyn jestem godzien otrzymać plusa?
-Za ten wyczyn jesteś godzien otrzymać łóżko w psychiatryku. Co to, do jasnej cholery, miało być?
-Popis moich zdolności interpersonalnych.
-To plastik.
-Sprawia wrażenie żywego.
-Ale nie jest żywy. Nie mogę uwierzyć, że wstydzisz się okazać odrobinę czułości prawdziwej dziewczynie, ale nie masz nic przeciwko oblizywaniu sklepowego manekina w samym sercu galerii handlowej. Nie wspominając o wirusach, bakteriach i zwykłej obrzydliwości, wiesz, co oznacza termin 'przyzwoitość'?
-Nie obraź się, ale bardziej nieprzyzwoite jest napastowanie obcych ludzi i całowanie ich w biały dzień, niż napaść seksualna na manekina. Manekin nie pójdzie na policję i nie wsadzi mnie do więzienia na kolejne dwa lata. - Drugie dno w tym stwierdzeniu jest tak wyraźne, że nagle staje się pierwszym dnem. - Ale jeśli życzysz sobie, żebym wyzwolił w sobie samca alfa, nic prostszego.
I zanim jestem w stanie go od tego odwieźć, przecina drogę przez środek butiku i wparowuje do przymierzalni o zasłoniętej kurtynie. Ze środka daje się słyszeć ogłuszający pisk i szum stających dęba włosów, a Justin zostaje wypchnięty z wnętrza przymierzalni, zaplątany w kurtynę, zrywając ją z metalowej poręczy ponad głowami. Zamieszanie zdaje się kłębić jak śnieżna kula i powiększać razem z coraz większą świadomością ludzi nieopodal, więc jedyną słuszną rzeczą, na którą jestem w stanie się zdobyć, jest chwycenie Justina za łokieć i wyciągnięcie z dala od kłopotu, od tego sklepu, od całego nieszczęsnego korytarza galerii. Przestaję ciągnąć, gdy siadamy na krzesłach w części restauracyjnej, osłonięci półściankami, torbami w jedzeniem i pochłoniętymi przyswajaniem kalorii ludźmi. Cała ta gwarna otoczka daje nam osobisty spokój.
-Czy twoim zdaniem przejawem delikatności jest napastowanie kobiet w przebieralni w sklepie z bielizną?
-Pocałunek z manekinem był według ciebie za mało męski.
-Nie za mało męski - wtrącam. - Był skrajnym idiotyzmem, a nie dowodem niemęskości. Nie będziesz zdziwiony, jeśli długość drugiego minusa będzie podwojeniem tego pierwszego?
-Czy tobie da się dogodzić? - pyta z warknięciem.  - Robię z siebie kretyna i robię go specjalnie dla ciebie. Możesz docenić fakt, że dobrowolnie godzę się na spadek samooceny tylko po to, by tobie było dobrze?
-Nie jest mi dobrze, kiedy z jednej strony zachowujesz się jak najgorszy cham, a tuż po tym przekraczasz granice chamstwa absolutnego i wracasz do bycia seksualnym maniakiem.
-Nie wracam do bycia seksualnym maniakiem, bo erotyczna bielizna ze sklepu z erotyczną bielizną jest ostatnim, co może działać na mnie w sposób podniecający.
-Dostajesz minusa - stwierdzam bezkompromisowo.
-Wsadź sobie tego minusa w swoją ciasną pizdę. Nie jestem w podstawówce.
-Czy mógłbyś postarać się nie być tak wulgarny, jak przeważnie jesteś? Czuję w przełyku wigilijną kolację.
-Wypluj ją, jeśli ci przeszkadza. - Wzrusza napiętymi ramionami. - Jestem głodny. Chcesz coś, czy suki przeważnie żywią się niepowodzeniem innych?
-Sam wpadasz na te złośliwości? 
-Staram się i ilekroć patrzę na twoją twarz, zyskuję przypływ weny. Jesteś moją muzą w czynieniu złych rzeczy na świecie.
Nie jest łatwo przekonać go, że wszystko to, co uważa za skrajne upokorzenie, może przynieść zamierzony efekt, więc gdy w końcu mi się to udaje, przez chwilę nie wiem, co zrobić z taką mocą. Postanawiam wysłać go na trzecią, w myślach i nadziejach ostatnią próbę upokorzenia. Wybieram jeden ze stolików w części restauracyjnej, celowo najliczniejszy, tłumnie zastawiony przez pełne niespokojnych ruchów dziewczęta z przełomu szkoły średniej i studiów wyższych. Mylnie sądzę, że pośród większego wyboru przebiera się łatwiej. Pośród większego wyboru obecna jest świadomość, że niewybrany wybór patrzy i ponagla. Tym razem niewybrany wybór patrzy i ponagla wyłącznie Justina, który pocąc się między piórami tatuażu na karku, podchodzi niezgrabnie do stolika zasypanego estrogenami.
Wyprostuj się - przesyłam na naszym prywatnym kanale mentalnym, ale on się nie zgłasza. - Wyprostuj się, przeczesz palcami włosy i nie wkładaj, na Boga, rąk w kieszenie. To nieestetyczne - myślę znów, ale on również znów się nie zgłasza. Zostaje mi jedynie wiara w jego przypadkowe powodzenie.
Ale stolik estrogenów nie pozostawia na nim suchej nitki. To znaczy, nie pozostawiłby, gdyby Justin pocił się z nerwów. Gdyby w ogóle wiedział, co oznacza bycie zdenerwowanym. Przypuszczam, że jeszcze się z tym nie zderzył.
Wydaje mi się, że wtedy po raz pierwszy szczerze myślę o nim jak o facecie, który może podobać się właścicielkom estrogenów. Jak o mężczyźnie przystojnym i zdolnym do poruszenia - poruszenia wszystkim tym, co stanowi ruchomą część kobiety.
I jestem trochę oburzona, a owe 'trochę' oznacza pianę w kącikach ust, że żadna z pięciu dziewcząt nie otwiera szerzej ramion, by Justin bez wątpliwości 'jak, po co i dlaczego' mógł w nie po prostu wpaść. Tłumaczę sobie, że zlot tych dziewcząt jest nietajnym zebraniem feministycznym obradującym na temat pierwszego ruchu kobiety w stronę mężczyzny zamiast pierwszego ruchu mężczyzny w stronę kobiety, i podsumowuję tę porażkę panoszącym się równouprawnieniem.
Niemniej jednak wstawiam najdłuższego ze wszystkich dotychczasowych długich minusów, kiedy Justin wraca po paru minutach z dwoma wegetariańskimi burgerami na plastikowej tacy wyłożonej folderem informującym o składzie wartości odżywczych i kalorycznych, informując, że:
-Po pierwsze: jedna miała ekstremalny trądzik, druga rozdwojone końcówki włosów, trzecia zbyt szeroką szparę między zębami, czwarta plamę po ketchupie na brodzie, a piąta psią kupę na podeszwie. A po drugie, uprzedzałem, że ścianki mojego żołądka sklejają się ze sobą z głodu. Nie jestem w stanie myśleć racjonalnie, kiedy burczenie w brzuchu zagłusza moje własne myśli.
-Chcesz mi powiedzieć, że nawet nie spróbowałeś odezwać się do którejkolwiek z nich?
-Nie wymagałaś ode mnie rozmowy, tylko działania. A ja właśnie przedstawiłem ci cały szereg przyczyn, dla których wszelkie działanie nie było możliwe. - Wsuwa się na jaskrawą kanapę obitą sztuczną skórę, siada obok mnie w odległości niewłaściwej dla poczucia komfortu. - Jedz, nim wystygnie.
-Nie mam ochoty na cholernego burgera - warczę przez zęby, a piana z kącików ust powoli wychyla się poza nie.
-Trzeba było powiedzieć. Kupiłbym coś innego.
-Nie mam ochoty na żadne cholerne jedzenie. Nie chcę od ciebie burgerów, ciastek czy jakiejkolwiek innej formy spożywczej. Chcę postępu. Chcę, żebyś udowodnił, że nie jesteś amebą, która nie przyswaja wiedzy z zakresu życia.
Powstrzymanie się przed strąceniem tacy z krawędzi stolika kosztuje mnie więcej, niż pozyskuję w czasie regeneracji. Przedzieram się przez część restauracyjną, by wyjść w główną aleję odprowadzana spojrzeniami zaintrygowanymi naszą kłótnią. Już prawie sprawdzam rozkład jazdy autobusów, bo jestem również prawie pewna, że Justin nie drgnie, dopóki nie skończy obu wegetariańskich burgerów, a gdy już je skończy, wróci do domu i włoży Kevina do pudełka po zapałkach, ironicznie naśladując mój głos instruujący go w kwestii pozycji horyzontalnej, w której dziecko czułoby się najbezpieczniej.
Ale tak się nie dzieje. Żadna z tych rzeczy. Nie są nawet zbliżone. Bo kiedy wszystkim ciekawskim spojrzeniom wydaje się, że mogą wrócić do penetrowania swojego kawałka wołowiny w niewegetariańskich burgerach, on krzyczy z połowy galerii, a potem przemierza całą tę odległość jednym susem, łapie mnie za nadgarstek, okręca w miejscu tak, że moje kości przedramienia układają się w spiralny kształt śruby, by na sam koniec pocałować mnie tak, że cały mój rozsądek wysypuje się ze mnie uszami, i docisnąć swój brzuch do mojego, by sprawić wrażenie, jakby to ten drugi wydawał dźwięki nieposkromionego niedźwiedzia grizzly.
-Nie możesz ode mnie oczekiwać, że wyliżę gębę absolutnie obcej dziewczyny, bo tak się składa, że twoja ślina jest jedyną, której się nie brzydzę. Więc bądź tak łaskawa i wstaw mi tego cholernego plusa za pocałunek z tobą, a potem zrozum, że kontakty interpersonalne nigdy nie były i nie będą moją mocną stroną, co nie oznacza, że nie potrafię pocałować dziewczyny, którą znam, lubię i która nie ma w sobie żadnych zniechęcających elementów.
Wtedy moja ręka zaczyna kreślić plusa na kieszeni jeansów na udzie. Nie kreśli go na kartce tylko dlatego, że Justin ciągnący mnie przez środek galerii do wyjścia nie pozwala mi zgłębiać sztuki kaligrafii w biegu. Wychodzimy z galerii, przecinamy parking i dwie pobliskie przecznice. Wsadza mnie do samochodu, a potem bez słowa, z odrobiną mojej piany na wardze, wiezie nas do swojego mieszkania. Gdy wchodzę do środka, czuję chłód jesiennego powietrza na kłykciach, ale w policzkach mam dwa niewystudzone krzesiwa.
-Wszczynanie awantur na oczach setek ludzi również zalicza się do bycia biegłym w kontaktach interpersonalnych, więc przywiozłem cię tutaj, by oznajmić, że nie bawią mnie idiotyczne podchody, jakie urządzasz, żeby mnie a) upokorzyć, b) zrównać moją samoocenę z ziemią lub c) jedno i drugie. Nie jestem dzieckiem żeby otrzymywać plusy za dobre, a minusy za złe uczynki. Wychowałem się w domu dziecka, spędziłem połowę twojego życia w więzieniach, a jedyne panny, które uprawiały ze mną seks, zyskiwały z tego spory procent. Czy możesz zatem dopuścić do świadomości, że nigdy nie będę księciem na białym koniu, któremu komplementy same wysypują się z ust? Czy możesz dopuścić do świadomości, że już zawsze będę gruboskórnym gnojem, który być może liczy na to, że być może znajdzie kiedyś zołzę i sukę swojego pokroju. Na przykład taką jak ty.
-Nie jestem suką - mówię cicho.
-Jesteś Noelle. Jesteś cholerną, chamską, żywiącą się cudzymi niepowodzeniami suką - mówi, zrzucając z kuchennego blatu stos talerzy. Próbuję myśleć, że ruch, który wykonał ręką, był niekontrolowany. - I to właściwie jedyny powód, dla którego jesteś jedną z dwóch osób, z którymi rozmowa sprawia mi zwykłą przyjemność. Wiesz, co odróżnia prawdziwych ludzi od kogoś, kto tylko wizualnie przypomina człowieka? - pyta, łapiąc mnie za bluzkę w miejscu splotu słonecznego. - Charakter. Ja go mam. I ty też go masz. Jeśli jesteś chamska i wredna, nie staraj się tego zmienić. Zamiast tego znajdź kogoś, kto będzie jeszcze bardziej chamski i jeszcze bardziej wredny, by twoja złośliwość i wredota nigdy nie zaczęła się cofać. Bo właśnie to cię wyróżnia.
-Zgwałciłeś mnie, bo mam charakter i wrodzoną złośliwość? - pytam cicho, ciszej niż powinnam, bo przez tę ciszę czuję, że mój charakter się zapada. A w tej chwili wyjątkowo nie powinien.
-Zgwałciłem cię, bo źle oceniłem stosunek procentowy skromnego ubioru do inteligencji i nie w porę dostrzegłem kogoś wartościowego pod niewartościowymi ciuchami. Ale zdaje mi się, że tym razem nie kłócimy się o to.
Nie mam ochoty na dalszą kłótnię, odkąd orientuję się, że w tym wyznaniu było coś, co można podciągnąć pod świadome przyznanie się do błędu.
Ale nie mówię mu o tym, nie mówię o definitywnym końcu awantury i nie mówię, że owe awantury są jedną z najprzyjemniejszych części znajdujących się pomiędzy nami, bo w tym samym momencie rozlega się dzwonek do drzwi. Justin, zmierzając do przedpokoju, rozdeptuje okruchy szkła i roznosi je wgłąb mieszkania w podeszwach nieściągniętych butów. Gdy otwiera drzwi, pozwala, by rozdeptywała je również kobieta w przydługiej spódnicy i źle skrojonej garsonce, dzierżąca w rękach usztywnianą podkładkę do notowania.
-Nazywam się Miranda Hoock i jestem pracownicą opieki społecznej - informuje powściągliwym tonem.
Justin spogląda na mnie, nim ja wpadam na pomysł, by spojrzeć na niego.
-To nie do pomyślenia - mówię, wyczuwając ten wyrazisty charakter, który rzeczywiście we mnie tkwi. - Czy moi rodzice naprawdę posunęli się do poinformowania opieki społecznej o tym, że jako osoba niemalże pełnoletnie spędzam czas z tym, z kim chcę spędzać czas, o godzinie siedemnastej w sobotę? Czyli wtedy, gdy ogół moich rówieśników przygotowuje wątroby do całonocnego wchłaniania napojów wyskokowych?
Wtedy do pracownica opieki społecznej patrzy na nas oboje tak, jakbyśmy na jej oczach zerwali się z choinkowej gałęzi i potoczyli po panelach.
-Nie wiem, drogie dziecko, kim jesteś, o czym mówisz i jaki problem dostrzegają twoi rodzice w spędzaniu czasu z kimś, przy kim nie wchłaniasz napojów wyskokowych - informuje rzeczowym, delikatnie sarkastycznym tonem. - Pan Justin Bieber? - pyta. On wykonuje drgnięcie podbródkiem. - W takim razie przyszłam tu, by porozmawiać tylko i wyłącznie z panem, panie Bieber.





~*~



oh my goodness, przepraszam że tyle to trwało. ale dopiero po wielu nieowocnych wieczorach w pokoju odkryłam, że najlepiej pisze mi się na mieście. prawie 3 tygodnie męczyłam się z paroma pierwszymi akapitami, by ostatecznie napisać całą resztę rozdziału w dwa wieczory poza domem. to mój nowy patent:)
okay, a teraz zagadka dla was. po kiego czorta babka z opieki społecznej zawitała w bieberowych progach?

3 komentarze:

  1. A co tu się dzieje ? Co ta babka od niego chce ? Hmmm 😕 justin w tym rozdziale jest gnojkiem ale uroczym gnojkiem 😊 nie mogę się doczekać następnego 😘

    OdpowiedzUsuń
  2. Omg, Justin i opieka społeczne to dobre zaskoczenie 😂👌

    OdpowiedzUsuń