czwartek, 10 sierpnia 2017

Rozdział 16 - Spróbuj chrapać ciszej


Zdaje mi się, że mam problem z jelitami. Że w tej ciszy absolutnej, w której pogrążony jest cały salon domu przy Pershing Road, numer piętnaście, słyszę, jak płyny przepływające przez moje jelita natrafiają na opór w okolicy pępka.
Jestem zdziwiona, że jelita pochłaniają mnie do tego stopnia, że mam kilka sekund na oddech, zanim znów nie będę miała jak go zaczerpnąć. 
Na podłogowych panelach leżą cztery typy szczęk. Pierwsza mamy, pokremowana kremem nawilżającym i przeciwzmarszczkowym, z dolną wargą muśniętą pomadką w kolorze wyschniętej krwi. Druga ojca, ze skórą spaloną słońcem i okruchem maślanego herbatnika w niedokładnie zgolonym zaroście. Trzecia Sary, z brzoskwiniowym błyszczykiem na ustach i drobniutkim meszkiem okalającym kości policzkowe. A ostatnie Joego, która nawet po oderwaniu od reszty ciała jest zaciśnięta tak, jakby mocnym zgryzem zębów podtrzymywała ładunek wybuchowym.
Tego dnia oczy wszystkich czworga się nie różnią. Pary geometrycznych kul zawieszonych w próżni, boleśnie ukrwionych od ciągłego wytrzeszczania.
Natomiast największa bitwa rozgrywa się za moimi plecami, gdzie dłonie moje i Justina toczą bój palcami o to, co się przed chwilą wydarzyło. Palce Justina próbują pochwycić moje i powiedzieć: "zwolnij, bo twoje opuszki zbladły z niedokrwienia", a zaraz po tym: "jeśli nie podoba ci się moja wersja wydarzeń, chętnie usłyszę twoją". Z kolei moje próbują dotrzeć do jego brzucha i przewiercić go na wylot, krzycząc jak opętane: "sprawiłeś, że rodzice wykreślą mnie z listy uczestników tej rodziny; zrobią to, na pewno to zrobią".  
Pierwszy z tego szeregu zdeformowanych twarzy wyłania się Joe, jego ramiona są przygarbione, a spodnie nierównomiernie podwinięte na krańcach nogawek. Patrzę w jego twarz i widzę nieprzespane noce, godziny zmartwień, i obgryzione w nerwach paznokcie, gdy spuszczam wzrok na dłonie bezwładnie wiszące na końcach przydługich ramion. Bardzo żałuję, że nie rozstaliśmy się przed tygodniami, gdy martwiłby się tylko trochę i tylko trochę obgryzał skórki.
-Żarty się ciebie trzymają - mówi podenerwowanym głosem, ale nie jestem pewna, w które z nas celuje tymi słowami. Widzi moją spanikowaną minę, a jego ramiona opadają jeszcze niżej. - Co to, do cholery, znaczy?
-Joe... - mówię, bo to jedyne, czego jestem pewna. Jego imię.
A potem nie mam pomysłu na to, co chciałabym powiedzieć. Co powinnam powiedzieć. Nie wiem, naprawdę nie wiem, jak wytłumaczyć chłopakowi będącemu ucieleśnieniem czułości, że postanowiłam związać się z własnym gwałcicielem, bo lubię, gdy stróżka potu spływa po moim karku jak Amazonka. Jak wytłumaczyć rodzicom, że związałam się z własnym gwałcicielem, którego odizolowali ode mnie murem więzienia, jak dwa ocalałe po klęsce żywiołowej lwy walczące o przetrwanie.
A nawet gdybym już wiedziała, jakim absurdem ich uraczyć, nie jestem pewna, czy którekolwiek ze słów przepchnęłoby się przez moje gardło.
Wtedy Justin nachyla się nieco nad moim uchem i szepcze:
-Nie wysyłaj mnie z powrotem do więzienia. - Bierze oddech i dodaje niepewnie: - Proszę. - Co szczerze powiedziawszy brzmi bardziej jak pytanie niż prośba.
Ale tyle wystarczy, by moje dobre, absolutnie abyt dobre serce wywinęło koziołka, rozpychając się między tylną a przednią ścianą klatki żeber. Przez jedną krótką chwilę daje mi poczucie, że coś zrozumiał i że to coś jest większe niż wstręt przed więziennym jedzeniem, albo że to coś jest dłuższe niż czas trwania jednej więziennej potyczki. I nie chcę go wysłać z powrotem do więzienia. Wydaje mi się, że naprawdę tego nie chcę.
-Poznałam go z innej strony - odzywam się cichuteńko. Próbuję coś zrobić, żeby nie brzmieć jak zlęknione kurczę jadące w furgonetce na rzeź, ale nie przestaję tak brzmieć, gdy mówię dalej: - Po wyjściu z więzienia przeprosił mnie za to, co zrobił. Zmienił się. Jest innym człowiekiem.
Zastanawiam się, czy rodzice słyszą,  że wciąż nie nauczyłam się kłamać, i czy Justin ma szansę się o tym przekonać. Choć z drugiej strony to wcale nie tak, że kłamię każdym słowem. Justin się nie zmienił. Po prostu zawsze było w nim coś dobrego, co nie ma siły samotnie wypłynąć na powierzchnię. Chciałabym tylko rozstąpić dla niego wody.
-To on kazał ci to powiedzieć, tak? - pyta mama zduszonym głosem. - On kazał ci kłamać? Grozi ci? Przetrzymuje? Gwałci i poniża?
-Mamo, przestań - mówię dosadnie. Jestem zaskoczona siłą, z jaką mój głos zadudnił w nieruchomym powietrzu. - Do niczego mnie nie zmusza. Nigdzie mnie nie przytrzymuje.  Przecież tu jestem. Jak jednocześnie miałabym być zamknięta w jakiejś obskórnej piwnicy bez prądu, wody i odświeżacza powietrza?
-Uprowadził cię - stwierdza tata, jakby wiedział najlepiej. Bo pewnie wie.
-Wyjechałam z nim dobrowolnie - stwierdzam, czując, jak bagno tych absurdów wciąga mnie coraz głębiej w ciepły gnój.
Ale jestem zdeterminowana. Chyba boję się mniej, niż powinnam się bać, i to sprawia, że patrzę na obraz tego nieszczęsnego justinowego życia trzeźwym wzrokiem: jedyne, co może zrobić więzienie, w którym zamknęliby go, gdybym tylko wyznała rodzicom prawdę, to przebić na wylot ten dobry kryształek, który się z niego wyłania.
-Zabrałem Noelle na miesiąc miodowy - mówi Justin, zanim zdążę bezgłośnie poprosić go, by nie mówił nic. - Albo może konfiturowy. Jest coś takiego jak miesiąc konfiturowy?
Patrzę na wszystkie cztery twarze przede mną i główną rzeczą, którą w nich dostrzegam, nie jest strach o mnie, nie jest niedowierzanie, nie jest nawet rozczarowanie moim zdeformowanym gustem. Są absolutnie rozbici, sądząc, że związałam się z gwałcicielem, który próbuje opatentować ideę przedślubnego miesiąca konfiturowego.
Odwracam się do Justina połową twarzą.
-Nic więcej nie mów - proszę skrajem ust. - Nie mów nic więcej.
Wiem, że rodzice chcieliby powiedzieć tysiące małych i większych rzeczy, ale trwają w ekstremalnym szoku i nie są w stanie zebrać swoich szczęk z podłogi.
-Przepraszam was - mówię półgłosem. - Przepraszam. To skomplikowane. Ale on nie zrobił nic złego. Nie tym razem. Powinnam była powiedzieć wam, że wyjeżdżamy. Powinnam przyznać, że sprawy nieco zmieniły bieg.
-Zmieniły bieg? - dławi się ojciec. - Zniknęłaś na dwa tygodnie z człowiekiem, który skrzywdził cię w najbardziej obrzydliwy sposób, w jaki mężczyzna może skrzywdzić kobietę. Twoja matka i ja nie przespaliśmy spokojnie ani jednej nocy od dnia twojego zaginięcia. Postawiłem na nogi każdy patrol policji w tym stanie. Twoją najlepszą przyjaciółkę wieźliśmy na pogotowie, kiedy dostała ataku paniki. A ręcznik, w który płakał twój chłopak, był tak mokry, że można by napoić nim połowę cholernej Afryki! - krzyczy.
A ja zaczynam płakać.
Zaczynam płakać tak, że cofam się o krok i przywieram plecami do piersi Justina. Wcale nie dlatego, że nagle wywąchałam w nim bezpieczeństwo. Aktualnie jest jedyną osobą, która nie widzi we mnie bezmózgiego padalca.
Wychodzę z domu, kiedy Sara łapie mnie za obie dłonie i wyprowadza na podjazd. Jej palce są zimne i suche, a cera bledsza niż jej dotychczasowa bladość. Wędrujemy za narożnik domu, zatrzymujemy się na skraju betonowej ścieżki okrążającej fundamenty domu.
Patrzy na mnie wzrokiem surowej matki, więc sama zaczynam mówić.
-To nie prawda. Nie do końca prawda. Nie wyjechałam z nim dobrowolnie, na pewno nie na żaden miesiąc miodowy. Porwał mnie i moja nienawiść do niego osiągnęła ekstremalne wielkości. Ale w międzyczasie wydarzyło się coś, co pozwoliło mi w nim dostrzec odrobinę dobra. A właściwie nie wydarzyło się nic wyjątkowo konkretnego. Po prostu otworzyłam oczy szerzej i spojrzałam na niego inaczej. On potrzebuje pomocy, a nie kolejnej odsiadki w więzieniu. Jedyne, czego od ciebie chcę, to zaufanie. Zaufaj mi Sara. Nic mi nie zrobi. Jestem bezpieczna. A przynajmniej na tyle bezpieczna, na ile można być bezpieczną w otoczeniu gwałciciela, który przypadkiem zabłądził na lepszą drogę życia. Chcę mu pomóc, Sara. Czuję, że to jest właście to, co powinnam teraz zrobić. 
A ona, jako najlepsza przyjaciółka, która na mój pogrzeb przyszłaby w różowej sukience, którą kupiłam jej na szesnaste urodziny, i z paczką moich ulubionych herbatników, których okruszkami przykryłaby całą płytę nagrobną, mówi:
-Wiem, że wiesz, co robisz. Nie do końca to pojmuję i nie wiem, czy kiedykolwiek mi się uda, ale ci ufam. To ja jestem tą od robienia głupich rzeczy. Tobie one nie wychodzą. - Zanim wraca do mojego domu, by zabrać swoje rzeczy i zakończyć operację "odbicie Noelle z okopów wroga", dodaje: - Przestałaś się go bać. Widziałam to w sposobie, w jaki trzymałaś go za rękę. Nigdy wcześniej nie widziałam tak dziwacznie splątanych palców. I trochę mnie to przeraża.
Sara chwyta mnie w pospieszny, krótki uścisk, i skręca za narożnik, by zabrać z domu torebkę i odespać dni, które spędziła z zapałkami pod powiekami, czekając na mój wspaniały powrót. Długo nie stoję sama za domem, bo nagle słyszę przeraźliwy trzask tłuczonego szkła i uzmysławiam sobie, że zostawiłam tam Justina samego, przed wściekłym tłumem ludzi, którzy są tak zdesperowani, że porywają się na samodzielne wymierzenie sprawiedliwości.
Biegnę z powrotem do salonu, a tam, w tysiącach odłamków stłuczonego, kryształowego wazonu, stoją stopy Justina, a z jego nosa kapie krew. Szkło obtoczone w czerwieni wzbudza we mnie lęk.
-Nic nie zrobiłem - mówi natychmiast. 
A ja mu wierzę, bo Joe w nienaruszonym stanie stoi trzy kroki przed Justinem, próbując wytrzeć lepką od krwi pięść w brudny T-shirt.
Chwytam podbródek Justina w dwa palce, okręcam jego głowę i oceniam straty. Nie są druzgocące, bo obawiam się, że mój prawy sierpowy jest wciąż bardziej profesjonalny niż prawy sierpowy Joego.
-Kochałem cię! - krzyczy Joe. Jest jak pies zerwany ze smyczy, ojciec musi przytrzymywać go od tyłu za ramiona, ale nawet nie świerzbi go, by obezwładnić Joego, rzucić nim o panele i wyrecytować, że ma prawo zachować milczenie, ma prawo do adwokata i wszystko, co od tej pory powie, może zostać użyte przeciwko niemu. - Kochałem cię, a ty zrobiłaś mi coś takiego!
-Joe, przepraszam - chlipię, wycierając łzy w rękawy bluzy Justina. - Nie chciałam, żeby tak to wyszło. Chciałam, żebyśmy rozstali się w... przyjacielskich relacjach.
-W przyjacielskich relacjach - wypowiada to w sposób tak wściekły, że w kącikach jego ust pieni się ślina. - Jesteś pieprzoną egoistką. Zawsze byłaś.
Tata, jako że zdaje sobie sprawę, że lada moment padną słowa, których matka nigdy w życiu nie słyszała, i jako że jego ojcowska miłość do mnie nie mija tak prędko jak ta joeowa, wyprowadza mojego niedoszłego towarzysza przez życie tylnym wyjściem do ogrodu. A ja, jako że jestem nieodporna na absolutnie zawiedzione spojrzenie matki, wychodzę z domu, tłumiąc szloch w kołnieżyku bluzy. To nie tak, że wychodzę z niego na stałe. Że od teraz będę się żywić dworcowymi kanapkami pzoostałymi po podróżach, zalegającymi w przesypujących się koszach. Wychodzę z niego, bo chcę dać mamie czas, by zapragnęła mojego powrotu. Przyjdę wieczorem, myślę, kiedy zmęczenie całym dniem nie pozwoli im się denerwować.
Przechodzę przez podjazd i zatrzymuję się dopiero na krawężniku, na wysokości równo ostrzyżonego żywopłotu sąsiadów. Moich przygarbionych pleców nie widać z okna w salonie, tak samo okna w salonie nie widać  spomiędzy soczystych liści w kształcie spłaszczonych serc.
-Chyba nie wyrzucą cię z domu - głos Justina dociera sponad mojej głowy. Gdybym zadarła głowę, mógłby napluć mi wprost w oczodół. - A nawet jeśli wyrzucą, nie powinnaś się martwić. Pewnie założyli ci jakieś konto oszczędnościowe, kiedy jeszcze sikałaś w pampersy.
-Nic do mnie nie mów - warczę w obłoki i w jego twarz zawieszoną pomiędzy nimi. - Co ci strzeliło do głowy, żeby wymyślić taki absurd?
-Związek tłumaczy wspólny wyjazd, niechęć do policyjnej ingerencji i jakiś odcinek czasu, który zamierzasz ze mną spędzić.
-To ty planujesz spędzić go ze mną - poprawiam. - Ty jesteś tym, który potrzbuje ratunku, zanim zostaną z ciebie same zgliszcza.
-To twoja wersja wydarzeń. Nie kłócę się z nią, jako że nie mam ochoty wracać do więzienia po zaledwie paru tygodniach na wolności. A teraz wstań z chodnika, bo przeziębisz sobie pęcherz, i zdecyduj, czy wracasz do domu, czy przyczepiasz się do mnie jak rzep do psiego ogona i jedziesz do Harolda, zanim wydam wszystko, co pozostało po jego zaległych dwudziestu tysiącach.
Nie pamiętam chwili, w której wsiadałam do jego Alfy Romeo za sto dolarów. Pamiętam tylko, że kiedy podnosiłam się z krawężnika, wyciągnął do mnie rękę. Chwyciłam się i zwróciłam mu uwagę, że ma wysuszone kłykcie, które jak najprędzej powinien posmarować olejem kokosowym. Na co on oznajmia, że olejem kokosowym powinnam wysmarować sobie prawy półdupek, i na tym kończy się nasza rozmowa na temat kosmetologicznych właściwości oleju kokosowego.
To nieprawdopodobne, myślę sobie, mijając półmetek drogi do jego domu. Jego. Przez wielkie J. Zastanawiam się, czy nie są to aby pierwsze symptomy podupadania na zdrowiu psychicznym, ale prędko przypominam sobie, że robię to w imię dobra ogółu, dla lepszego funkcjonowania bostońskiego społeczeństwa, i przez chwilę nawet sobie wierzę.
-Jesteś wierzący? - pytam ni stąd, ni zowąd, myśląc przez moment, że wiara ma cokolwiek wspólnego z byciem dobrym człowiekiem.
Nie ma.
-Wierzę w siebie, w tabletki na zapalenie pęcherza i wierzę właścicielowi osiedlowej budki z kebabem, kiedy mówi, że nie dosala frytek.
Justin zmienia pas ruchu, pamiętając o kierunkowskazie, a  gdy na niego patrzę, zauważam nawet, że pas bepieczeństwa zdobi jego pierś jak wstęga. Nie żebym na siłę doszukiwała się w nim jakichś zalet, ale w obliczu całego niebezpieczeństwa, które siedzi na jego barkach jedynie ze względu na to, że jest właśnie tym, kim jest, w ciągu wielu tysięcy wspólnie przebytych mil ani razu nie poczułam niebezpieczeństwa motoryzacyjnego. Jeżdżenie z nim w jednym samochodzie jest zaskakująco przyjemne, i gdy to sobie uzmysławiam, przedziera się przez mnie dreszcz zdrajcy. Zdradziłam ojca i matkę, i pana Richarda zwykle kierującego poranną linią autobusową numer 126.
Nie pamiętam, w której z poszarzałych kamienic mieszka Harry.Dopiero kiedy widzę jego księżycowy pojazd z napędem na cztery koła, i kiedy Justin majstruje kierownicą tak, aby zmieścić się między nim a skuterem z logo pobliskiej pizzerii, odnajduję wzrokiem właściwe wejście na klatkę schodową. Idę pół kroku za Justinem, jako że wizyta u człowieka, który spędził z Justinem niemalże dwie dekady i wciąż nie napalił nim zimą w kominku, sama w sobie może wydawać się dziwna.
Kiedy Justin wchodzi jak do siebie, chcę go zbesztać, zanim przypominam sobie, że jakby nie patrzeć, wchodzi właśnie do siebie.
-Wróciłem, pyszczku - mówi od progu. - Masz dla mnie coś dobrego? Knedle ze śliwkami, naleśniki z sosem klonowym albo makaron ze szpinakiem?
Jak armatni pocisk wystrzelony z lufy pod ciśnieniem, paczka słonych krakersów godzi Justina w brzuch. Tuż za pociskiem wyłania się Harry, a jego twarz wyraża napięcie tak silne, że przez chwilę zamartwiam się o szwy jego skóry.
-Cholerna bostońska policja przeprowadzała całe tłumy wycieczek przez moje mieszkanie i przynajmniej trzy razy musiałem stawiać się na pobliskim komisariacie, by przynajmniej trzy razy wytłumaczyć, że to absolutny zbieg okoliczności, że mieszkasz w moim mieszkaniu, jesz moje jedzenie i śpisz pod moją pościelą. - Gdy kończy mówić, jest zdyszany jak lokomotywa parowa u schyłku kariery. Dopiero wtedy dostrzega mnie i jakby nieco gaśnie. - Co ta urocza kukiełka tutaj robi? Czy plan nie był taki, że wydajesz ją za mąż za przyjemnego starszego Jordańczyka?
-Plan uległ zmianie - tłumaczy Justin, jakby nieco stłamszony tym chłodnym powitaniem. - Noelle nie wyśle mnie z powrotem za kratki, jeśli w zamian zgodzę się łaskawie, by podszkoliła mnie w kwestii...
-Człowieczeństwa - podsumowuję. - I nie podszkoliła, tylko nauczyła od podstaw. Jak elementarza.
-Nauczyła? - powtarza Harry. - Jego? To bydle bez krzty sumienia? Rybciu, zdajesz sobie sprawę, na co się porywasz?
-Zdaję - mówię pewnie, nieco lekceważąc jego ostrzeżenia, nieco patrząc na niego litościwie, jak gdybym chciała zapytać, czy naprawdę sądzi, że może mnie pouczać w kwestii justinowego nieczłowieczeństwa. Chcę mu powiedzieć, że z całym szacunkiem, ale to właśnie ja w dość dotkliwy sposób przekonałam się o nim na własnej dziewiczej skórze.
Justin chwyta mnie za szlufkę w spodniach. Robi to często, gdy chce mną pokierować i kiedy słusznie zdaje mu się, że nie mam ochoty, by trzymał mnie za rękę. Idziemy do salonu, gdzie siadamy na kanapie przy szklanym stoliku kawowym, trzymając nogi na włochatym dywanie w kolorze paru nieregularnych smug ecru. Justin rozgląda się po pokoju, jakby spodziewał się zobaczyć istotne zmiany. Wyraz jego twarzy się nie zmienia, mogę więc przypuszczać, że nie Harry pod jego nieobecność nie dokonał tu żadnych drastycznych przemeblowań.
-Mam coś dla ciebie, Harold - mówi, i kiedy nasza dwójka siedzi już na dwóch przeciwległych kanapach, Justin wstaje i wyciąga z tylnej kieszeni jeansów szarą kopertę zawiniętą raz w poprzek i raz wzdłuż. - Uszczknąłem z tego dwa tysiące. Na bilety, samochód, fajki i jedzenie dla tej małej. Ale cała reszta jest w nienaruszonym stanie. Zaległe osiemnaście tysięcy dolarów za zapewnienie mi odpowiednich warunków socjalno-bytowych na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat. Za to, że przynosiłeś mi papier toaletowy, gdy wziąłem ostatni listek z rolki. I za to, że nigdy nie wpadłeś na pomysł zrobienia ze mnie konserwy spożywczej.
-Na pomysł wpadłem - odpowiada Harry. - Po prostu nigdy nie miałem odpowiedniego sprzętu, by zmielić twoją gruboskórność. A teraz schowaj te pieniążki, synku, i zrób z nich dobry użytek. Może one przypomną ci, że masz dwadzieścia siedem lat i najwyższa pora, żebyć się nieco usamodzielnił. Nie chcę przez to powiedzieć, że wyrzucam cię z mieszkania, ale - wychyla się za kanapę i podnosi z podłogi bostoński dziennik drukowany na szarym papierze - zaznaczyłem kilka ofert wynajmu mieszkań zielonym markerem, i kilka ofert pracy niebieskim.
-Nie sądzę, żebym...
-A ja sądzę - wtrącam natychmiast i zabieram gazetę z rąk Harry'ego. - Bardzo sądzę, że namiastka samodzielności dobrze ci zrobi. Poza tym, gdybyś był lepszym obserwatorem, zobaczyłbyś, że w wazonie na kuchennym blacie stoi bukiet róż i szczerze wątpię, żeby Harry kupił je samemu sobie, co jednocześnie oznacza, że brak ciebie w jego domowym zaciszu wspomógł jego strefę... emocjonalno-uczuciową, i nie miałby nic przeciwko, gdyby ta strefa została na poziomie, który udało mu się osiągnąć pod twoją nieobecność.
Odwracam wzrok i próbuję określić pochodzenie plamy na włóknach dywanu, gdy Justin przechodzi chwilowe załamanie nerwowe i oswaja się z byciem samodzielnym, męskim przedstawicielem świata dorosłych. Jest mi tak źle, że wyrwałam go spod gorącego prysznica i postawiłam bosymi stopami na dachu iglo, że przez chwilę czuję niechęć do samej siebie. Bo chociaż nie chcę o tym myśleć, Harry jest jedynym elementem świata ludzkiego, który sprawia, że Justin może nazwać swoją egzystencję życiem. Bez Harry'ego jest tylko Justinem - imienną formą życia, odżywiającą się, czerpiącą witaminę D ze światła słonecznego i wegetującą pomiędzy rodzinami, które nie są jego, przyjaciółmi, którzy nie są jego, i kobietami, które nigdy, przenigdy nie będą jego. 
To pierwszy raz, gdy jest mi go tak żal, że aż zmniejszam odległość między naszymi ciałami do dwóch guzików łączących zszycia kanapy.
-Mam się wynieść? - pyta, całkiem zbity z pantałyku.
Odzywam się, nim Harry użyje tonu weterana wojennego, który rozerwane ludzkie mięso traktuje jak przystawkę.
-Harryemu nie chodzi o to, że jesteś dla niego ciężarem, tylko po prostu...
-Po prostu kiedy zapraszam do siebie dziewczynę i kiedy uprawiamy seks, nie chciałbym słyszeć, jak krzątasz się po kuchni i siosrbiesz mleko z kartonu. Albo nie chciałbym wiedzieć, że golisz jajka moją maszynką. Jesteś trochę jak kundel, na którego wszyscy mają uczulenie.
Myślę, że pęka mi serce, ale kiedy widzę skupioną minę Justina, jakby zastanawiającą się, czy właście otrzymał komplement, czy go nie otrzymał, pęknięcie w moim sercu się zrasta.
-Obaj potrzebujecie odrobiny prywatności - podsumowuję. - A skoro Harry nie zamierza naliczać do twojego długu odsetek, i skoro w końcu masz parę wolnych dolarów, może nadeszła pora, żebyś przed trzydziestką spróbował osiąnąć coś tak nieskomplikowanego, jak własne cztery ściany?
-Ale - mamrocze, nagle wycofany. - Miałbym sam płacić rachunki, prać pościel i kupować pastę do zębów?
-Sam - mówi Harry.
-Samiuteńki. Ale będziemy ci pomagać. Nie finansowo, rzecz jasna, bo moje kieszonkowe nie dają dużego pola manewru, a Harry wystarczająco długo sponsorował twoje życie. Ale Harry jest twoim przyjacielem i nie ważne, ile razy nacisnąłeś mu na odcisk, nie przestaje nim być.
-Dziewczyna wie, co mówi - wtrąca Harry, siorbiąc bezkofeinową z mlekiem.
-A ja będę ci pomagać, bo właśnie po to tu jestem. Pośrednio. Nie zamierzam szukać ci dziewczyny, sadzić za ciebie drzewa, płodzić twojego syna, ani przygarniać za ciebie psa, tylko... Właśnie, gdzie Budyń? - Nagle podrywam się z kanapy, kolanem zawadzam o stolik i krople niespokojnej kawy rozchlapują się po blacie. - Gdzie mój Budyń?
Harry unosi jeden palec, również wstaje i znika za drzwiami kolejnego pomieszczenia, w którym, wydaje mi się, dostrzegam narożnik łóżka. Nie mam nawet czasu przyjrzeć się Justinowi, który zagryza nerwowo policzki, kalkulując swoje szanse normalnego funkcjonowania w pojedynkę, bo po chwili Harry wraca, a spomiędzy jego zaplecionych na piersi ramion wyślizguje się nie mniej energiczny Budyń. Kiedy mnie dostrzega, wybija się ze ścięgna Harry'ego tylnymi łapami, leci ponad stołem jak w tunelu powietrznym i wpada w moje wyciąnięte dłonie akurat wtedy, gdy kończy się jego inercja i zaczyna spadać.
Później przez piętnaście minut zastanawiam się, czy głośniej piszczę ja, czy Budyń, i czy mokre ślady na mojej twarzy to jego pocałunki, czy po prostu wyciągnięty język.
-Dbałeś o niego? - pytam, oglądając jego uszy, łapy i pazury. - Karmiłeś tylko najlepszej jakości mięsem, z ekologicznej hodowli, testowanym alergologicznie?
-Jadł kawior, cielęcinę i trufle, a po wszystkim robił iście szlachecką kupkę.
O nic więcej nie pytam, bo stężenie sarkazmu w powietrzu przekracza dopuszczalne normy. Przez cały ten czas Justin nie odzywa się słowem. Patrzy w gęstniejące powietrze, a oczy drżą mu od ciepła pokoju. Albo nie od ciepła pokoju. O drugiej ewentualności staram się nie myśleć, bo żyło mi się lepiej, gdy mieliśmy ustalone jasne progi: ja jestem tą jasną, on jest tym ciemnym; pod każdym względem.
W końcu pyta:
-Mam się wynieść już teraz?
-Po pierwsze, nie masz się wynieść, tylko wyprowadzić, dla dobra nas obu. A po drugie, wyprowadzisz się, kiedy znajdziesz jakieś lokum, a nie wymagam od ciebie, żebyś znalazł je w przeciągu paru godzin. I tak, jak powiedziała Noelle, twoja wyprowadzka nie oznacza, że przestajemy być przyjaciółmi. Łączy mnie z tobą tak wiele intymnych i niezręcznych sytuacji, o których wiesz jedynie ty, że zerwanie tej relacji byłoby wyjątkowo niebezpieczne.
Postanawiam się ulotnić, kiedy uznaję, że rodzice odtajali po pierwszym szoku i są jednocześnie na tyle zmęczeni, by w ogóle dać mi prawo głosu. Przed wyjściem Harry wręcza mi telefon, który zarekwirował razem z Budyniem, i odprowadza mnie do przedpokoju, jak na dobrego gospodarza przystało. Zanim zamyka za mną drzwi, wyślizguje się przez nie Justin, podzwaniając kluczykami do samochodu i przeżuwając gumę tak, że widzę jego niewycięty trzeci migdał.
Bez słowa sprzeciwu korzystam z jego usług transportowych i wsiadam do alfy romeo, w której wyczuwam ostrą nutę naszych niewywietrzałych zapachów. Justin rusza, trzymając papierosa między prawymi trójkami. Wypala go na pierwszych światłach i śmierdzący dymem, jest nieco bardziej swój.
-Naprawdę uważasz, że powinienem się wyprowadzić? 
-Tak - odpowiadam, podpatrując go dyskretnie. - Absolutnie. Takie przywiązanie do jednej osoby nie jest całkiem zdrowe. To jak życie w jednej doniczce. Twoje korzenie zaczynają gnić, kiedy nie mają miejsca do rozrostu. 
-Jest mi dobrze tak, jak jest.
-Ale jemu nie jest dobrze. Harry jest nieco mniej nienormalny niż ty i zbliżając się do trzydziestki może myśleć o ewentualnej żonie, ewentualnym dziecku i ewentualnej prywatności.
Przez resztę drogi Justin wygląda tak, jakby próbował pojąć, z marnym z resztą skutkiem, co pociągającego może być w samej idei rodziny. Zatrzymując się przed moim domem, nadal ma twarz ściągniętą zadumą, a jego brwi stroszą się po środku twarzy, w miejscu zderzenia.
-Czy te obrzydliwe smsy jeszcze przed wyjazdem wysyłałeś ze swojego numeru?
-Si - odpowiada. - Harry sprawdzał je pod względem gramatycznym.
-W takim razie mam twój numer. Jutro zdzwonimy się w sprawie mieszkania. Chcę być z tobą, kiedy będziesz wybierał swój pierwszy własny kąt. Kiedy już się wyśpisz, przysiądź nad paroma ogłoszeniami w internecie, spisz numery telefonów i adresy.
-Nie mam komputera.
-Ale Harry z pewnością ma. I z jeszcze większą pewnością pomoże ci sporządzić jakąś listę, na dobry początek. I zacznij się cieszyć, że wszystko uchodzi ci w życiu na sucho, bo to nie ty właśnie wybierasz się na inaugurację III wojny światowej z moimi rodzicami.
Wysiadam z auta, zanim poczuję, że cała odwaga przed tą konfrontacją uciekła wszystkimi szczelinami w moim ciele. Wygładzam ubranie, a gdy orientuję się, że mam na sobie bluzę Justina, ściągam ją prędko i rzucam w rabarkę pelargonii. Na dobrą sprawę nie musiałam tego robić, bo pod jego bluzą obkleja mnie jego koszulka, a jej nie zdejmę w obawie przed wzmożoną złością rodziców dotyczącą również mojego raptem frywolnego stylu ubioru. Wchodzę do przedpokoju, zaskakująco długo ocieram krawędzie podeszew w wycieraczkę, a potem przedzieram się przez mgłę gęstego od napięcia powietrza i staję twarzą w twarz z rodzicami, wcale nie spokojniejszymi, wcale nie mniej wzburzonymi i wcale nie bardziej zmęczonymi.
-Zanim zaczniecie krzyczę, proszę was o jedno - mówię natychmiast, unosząc na wysokość twarzy otwartą dłoń będącą mediatorem w naszym sporze. - Nie krzyczcie.
Nagle mama chwyta mnie za szyję i przyciąga do piersi tak mocno i tak gwałtownie, jakby chciała nakarmić mnie swoim mlekiem w porze suszy, kiedy to każda kropla jest na wagę złota. Przypominam sobie wtedy, że wszystko, przez co przebrnęła nasza rodzina w ostatnich dniach, nie zwalnia moich rodziców z funckcji bycia rodzicami, ani nie zwalnia mnie z funkcji bycia córką. Odwzajemniam uścisk tak gorliwie, jak tylko potrafię. A kiedy przyłącza się do nas ojciec, żałuję, że nie mam rąk Inspektora Gadgeta i nie mogę objąć ich obojga.
Siadamy na kanapie w salonie. Jednej. Czuję się nieswojo, gdy mama i tata otaczają mnie z obu stron, zwróceniu kolanami w stronę moich.
-Dziecko drogie - zaczyna ojciec, a jego głos brzmi tak, jakbym wsiadła z Justinem na motor i uległa wypadkowi, w którym moje nogi leżałyby po przeciwnej stronie jezdni niż ręce. - Co ci strzeliło do głowy? Uciekać? Z tym człowiekiem?
-Wcale nie uciekłam - mówię, energicznie kręcąc głową, a mama trzyma dłoń przy moim uchu i próbuje zahaczyć za nie tłuste włosy. - Po prostu... wyjechałam.
-Po prostu wyjechałam nie wiadomo dokąd, nie mówiąc nam ani słowa, żebyśmy każdego dnia twojej nieobecności mogli przeżywać zawał mięśnia sercowego - podsumowuje ojciec po swojemu.
Przez chwilę zastanawiam się nad jedną kwestią. Jak moi rodzice, ludzie, którzy znają mnie od lat siedemnastu i jeszcze ani razu błędnie nie określili moich uczuć, teraz nie widzą, ile paskudnych kłamstw kapie z mojego języka, i z jaką łatwością te krople spadają. I wtedy myślę, że Sara miała absolutną rację. Mój strach przed Justinem jest tak znikomy, że osiedlił się tylko w chropowatej skórze na piętach i nawet ja odczuwam go wyjątkowo rzadko, gdy uwiera mnie w przyciasnych butach.
-Kiedy wyszedł z więzienia - zaczynam opowieść, wiarygodną jak wierzenia rdzennych indiańskich plemion - skontaktował się ze mną. Przysyłał listy. Przepraszał. I był całkiem innym człowiekiem. - Gdybym mogła przyznać sobie order kłamcy, przyznałabym. Przyznaję i tak, mimo że nie mogę. - Zaproponował, żebyśmy wyjechali na kilka dni. Więc wyjechaliśmy. Żeby pomyśleć. Porozmawiać. Nie wiem po co. Po prostu wyjechaliśmy, i już.
-I już - naśladuje tata. - Trzymaj mnie, Stella, bo jej "i już" sprowokuje mnie do rzeczy, których jako policjant absolutnie nie powinienem praktykować - mamrocze pod nosem. - Nigdy w życiu nie dostałaś lania w tyłek. A teraz, kiedy masz siedemnaście lat i kiedy wyglądałoby to znacznie gorzej, niż dziesięć lat temu, mam ogromną ochotę to zrobić. 
-Wiem, że was zawiodłam - ciągnę. - Że wolelibyście myśleć, że pielęgnuję swoją depresję każdego popołudnia pod kołdrą. Ale ja ją zaniedbałam. Zaniedbałam do tego stopnia, że nie chce już przy mnie czuwać.
-Nic z tego nie rozumiem - wtrąca się mama. - Przecież widziałam pogróżki, które do ciebie wysyłał. Oboje z twoim ojcem je widzieliśmy. A raptem dwa tygodnie później oznajmiasz nam, że jesteście razem?
-Razem - powtarza z przekąsem tata. - Co to w ogóle oznacza?
Mama karci go, przylizując mu nastroszoną brew. 
-Dlaczego czuję, że nie mówisz nam całej prawdy, Noelle?
-Bo nie jesteś przyzwyczajona, że sprawiam problemy wychowawcze, mamo - odpowiadam. Przez chwilę wydaje mi się, że mogłam zabrzmieć nieprzyjemnie, ale mama w swej ogólnej rozpaczy nie kryje do mnie urazy. - W każdym razie Justin jest moim - chrząkam - chłopakiem. Takim, jakim był Joe.
-Chwała Bogu - dudni ojciec. - Już się bałem, że to coś poważnego, a to tylko szczeniacki wybryk eksperymentującej nastolatki.
Nie sprzeczam się z nim, żeby za parę tygodni, kiedy zakończymy ten niedorzeczny eksperyment, tata nie wypominał mi wielkiej miłości spalonej nagle, jak podpałka do grilla.
-Mimo wszystko, nie mogę zrozumieć jednego - stwierdza tata i czuję, że powie coś, co podsumuje ich spojrzenie na całą tę sytuację. - Nie jest ci wstyd, że po tym wszystkim, co ci zrobił, dajesz mu się dotykać?
Pozostawia to pytanie w powietrzu i wstaje z kanapy, a za nim wstaje mama. Również wstaję, bo gdy jestem jedyną siedzącą osobą, ciężko jest mi określić, jak wysoki jest stopień ich niechęci do mnie i czy można ją nazwać zniesmaczeniem. Czy to możliwe, żeby rodzic, patrząc na swoje jedyne dziecko, czuł wczorajsze śniadanie wędrujące przełykiem do gardła? Albo żeby widząc je, myślał o tasiemcu, owsikach i gliście ludzkiej?
Kiedy wchodzę schodami na piętro, czuję się nieco bardziej obco, niż czułam się, wchodząc nimi ostatnim razem. Jakbym po dwóch tygodniach spędzonych z Justinem przynależała odrobinę bardziej do niego i odrobinę mniej do swojego rodzinnego domu. Jeszcze zanim wchodzę do swojego pokoju, odnoszę wrażenie, że nie wszystko jest takie, jakie powinno być. Mama nigdy nie zamyka moich drzwi, kiedy nie ma mnie w domu, tłumacząc, że cyrkulacja świeżego powietrza między poszczególnymi pomieszczeniami domu to najważniejszy element zgodnego funkcjonowania na równi z naturą.
Ale absolutnie nie spodziewam się, że kiedy pociągnę klamkę i wejdę do wnętrza wywietrzonego na wszystkie możliwe sposoby, zastanę Justina w moim skąpym szlafroku, przechadzającego się między szafką z bielizną a łazienką, z również moją szczoteczką do zębów w wargach. Satynowa czerwień ledwie przykrywa mu nagie krocze, a mokre stopy zostawiają ślady na panelach i cmokają za każdym razem, gdy odrywa je od podłogi.
-Czego, do cholery, szukasz w moim pokoju? - syczę, wciąż nieostudzona po kłótni z rodzicami. - Dlaczego swoją nagą dupę przykrywasz moim szlafrokiem? Dlaczego swoje brudne zęby myjesz moją szczoteczką? I dlaczego, do jasnej Anielki, próbujesz założyć moje skarpety na swoje hobbicie stopy?
-Pomyślałem - bełkocze z pianą w ustach - że skoro Harold mnie nie chce, zdrzemnę się u ciebie. Ale znam parę podstawowych zasad dobrego funkcjonowania w społeczeństwie. Nie wszedłbym pod twoją czystą pościel, brudny jak kominiarz po dwóch zmianach. Więc wziąłem prysznic. I umyłem zęby. I co miałem założyć, skoro moje ciuchy rozpylają brud nawet na odległość?
Wpierw zamykam drzwi. A potem krzyczę:
-Nie mój szlafrok, do cholery! Ściągaj go! Albo nie, nie ściągaj. Idź do łazienki i przebierz się w coś, co należy do ciebie. 
-One śmierdzą. Daj mi coś swojego.
-Jestem kobietą - podkreślam. Jestem zażenowana, że muszę tłumaczyć mu coś tak prymitywnego. - Nie chodzę w męskich ubraniach. Jedyne, co mogę znaleźć, to jakaś stara wyciągnięta koszulka taty. A jeśli dobrze rozejrzysz się przed domem, znajdziesz w rabatce swoją bluzę. Bo nie, nie zdrzemniesz się u mnie. Nie wysikasz się u mnie. Nie skończysz nawet myć tych cholernych zębów. W tej chwili się ubierasz i wychodzisz stąd oknem, żeby przypadkiem rodzice nie uznali, że przemycając cię do pokoju, zasłużyłam na tytuł lafiryndy roku.
Justin przestaje szorować szczoteczką górne jedynki. 
-To gdzie mam się podziać?
-Harry nie wyrzucił cię z domu. Po prostu nalega, żebyś rozejrzał się za czymś własnym. A to oznacza, że możesz do niego wrócić, możesz się u niego wykąpać, możesz się u niego wyspać i możesz umyć zęby własną szczoteczką do zębów - tłumaczę z coraz większym niesmakiem. Wmawiam sobie, że wcale nie widzę, jak memła językiem miękkie włosie szczoteczki. - Zabieraj się stąd.
Stojąc twarzą do ściany, czeszę włosy tak długo, aż nie usłyszę szczęku zamka w okiennej klamce. wtedy odwracam się i widzę Justina ubranego w swoje brudne dresy i wyświechtaną koszulkę mojego ojca, siedzącego okrakiem na parapecie i oceniającego, którą kostkę w razie konieczności mógłby skręcić, gdyby niefortunnie wylądował na ogrodowym trawniku.
-Powiedziałam, że zdzwonimy się jutro - mówię, podchodząc do niego niespiesznie. 
Przez chwilę oboje wpatrujemy się w nocną ciemność Bostonu i słuchamy dźwięków wiecznie żywej aglomeracji.
-Myślałem...
-Źle myślałeś. Nie jesteśmy w cholernym funfiction. Nie pozwolę ci spać na moim dywanie, a potem nie stwierdzę, że wygodniej będzie ci w moim łóżku, bo przecież to takie normalne, że dziewczyna, którą zgwałciłeś, zaprasza cię pod swoją ciepłą  pierzynę i nie ma żadnych oporów, by twoje wielkie cielsko lepiło się do niej przez pół nocy. - Obejmuję jego udo obiema dłońmi i przekładam przez parapet, tak, że teraz obie jego stopy stoją na zadaszeniu garażu, a wilgoć powietrza osadza się na jego sznurowadłach. - Dobranoc, Justin - kończę i zanim zdąży dobrze przymierzyć się do skoku, zatrzaskuję okno, a szyba drży w plastikowych ramach jeszcze długo, długo po tym.
Zanim odchodzę od parapetu, widzę jego samochód zaparkowany w zaroślach sąsiadów.
A kiedy budzę się następnego ranka, błogo otumaniona ciepłem domowego zapachu, on wciąż tam jest. 
Nie otwieram okna tylko dlatego, że nie chcę słyszeć, jak głośno chrapie.







~*~



nie wiem czemu ani na bloggerze, ani na wattpadzie nie podkreśliły mi się żadne literówki.......
podoba mi się ta końcówka, sama nie wiem. ogólnie odkąd nie pracuję, tak dobrze mi się pisze
aż mi głupio że większość z was kończy wakacje za dwadzieścia dni, a ja mam ich jeszcze pięćdziesiąt lol
miłego zastanawiania się, co będzie dalej, buzi







2 komentarze:

  1. Mega opowiadanie. Ogółem, miałam sporą przerwę z czytaniem jakiegokolwiek ff i ostatnio nie miałam co robić, więc stwierdziłam, że czegoś poszukam. Trafiłam na Twoje i natychmiast mnie wciągnęło! I wydaje mi się, że dostrzegam mega postęp w pisaniu, bo kiedyś już czytałam coś Twojego. To jednak przebija wszystko :) Już nie mogę się doczekać kolejnego rozdziału!

    OdpowiedzUsuń