piątek, 4 sierpnia 2017

Rozdział 15 - Łuski w zębach, czyli krótka rozprawa o kolbie kukurydzy


rozdział, jak zwykle, niesprawdzony, więc jeśli zauważacie jakieś idiotyczne literówki albo ogólnie jakiś chaos oznaczający że nie powinnam pisać rozdziału o trzeciej w nocy, cytujcie w komentarzach :-)



-Nie mam pojęcia, w czym widzisz problem. Podchodzisz do kelnerki, mówisz jej, że ładnie wygląda, i wręczasz dwa dolary napiwku.
Pod stołem obejmuję stopami lewą kostkę Biebera, przyszpilając go do podłogi, do tego boksu, do chwili, która stwierdzi jednoznacznie, czy mam do czynienia z gburowatym przedstawicielem gatunku ludzkiego, czy z czymś absolutnie nieludzkim.
-Gdybym wiedział, że chcesz wplątać mnie w taką szopkę, w życiu bym się na to nie zgodził.
Godzinę później nadal siedzimy w boksie w małej kawiarence na uboczu miasta, zmiana strefy czasowej daje się nam we znaki wcale nie mniej, a fusy na dnie kubków ułożyły się w tak zawiłe pętle, że Justin wywróżył mi z nich cellulit, wzmożone owłosienie łonowe i rozstępy poporodowe przed końcem obecnej dekady.
-Komplementowanie drugiej osoby jest wrodzonym elementem zwykłej ludzkiej wrażliwości - informuję tonem podniosłym i dość sztywnym.
-Nie szukam dziewczyny.
-A ta kelnerka z całą pewnością nie szuka faceta. Ma na palcu obrączkę - tłamszę go. - Chcę tylko, żebyś do niej podszedł i powiedział, że ładnie dzisiaj wygląda.
-Skąd mam wiedzieć, czy rzeczywiście ładnie dzisiaj wygląda, skoro nie widziałem jej ani wczoraj, ani nie zobaczę jutro?
Moje plecy prostują się i w ten sposób irytacja rozpływa się po moim ciele, aby nie być skumulowaną wyłącznie w słowach.
-Na miłość boską, jesteś facetem, masz parę nieupośledzonych oczu, więc chyba wiesz, która kobieta ci się podoba, a która ci się nie podoba.
-Sęk w tym, że ta mi się kompletnie, absolutnie nie podoba. - Raz jeszcze zerka na kelnerkę, a włoski na jego przedramionach naprężają się boleśnie.
-Nie masz się z nią żenić, do cholery. Masz ją tylko skomplementować.
-Ale po co?
-Żeby zrobić jej przyjemność? Żeby poprawić jej humor? Żeby odzwyczaić się od bycia dupkiem z rodowodem?
-Przecież nawet jej nie znam.
-Jesteś bardziej problematyczny, niż przypuszczałam - warczę, szarpiąc się za włosy. - To znajdź kogoś znajomego i szepnij mu do ucha jedno miłe słówko.
Nagle Justin wstaje gwałtownie od stolika, a szklanki na wszystkich sąsiednich zaczynają drżeć. Przesuwając dłonią po blacie i strącając wszystkie okruszki na moje kolana, okrąża kant stołu i siada po mojej stronie boksu. Przysuwa się, a nogawki naszych spodni poznają swoją strukturę. Odgarnia mi włosy za ucho i zanim ta chwila we mnie uderza, szepcze ustami przyklejonymi do mojej małżowiny:
-Ładnie wyglądasz.
A potem wstaje, potrącając kubek po kawie, wsuwa pod popielniczkę pięć dolarów i zanim wychodzi na spotkanie porannej Florydzie, pyta przelotnie:
-Tak się to robi?
Drobinki jego śliny za moim uchem są wciąż ciepłe i żywe, kiedy wybiegam za nim z kawiarni. Przez gęstą zasłonę chmur niemrawo przebija się słońce, lśniąc w kałuży silnikowej benzyny i tworząc tęczę rozciągniętą przez jej horyzont. W najbardziej północnym krańcu dostrzegam odbitą kieszeń na prawym pośladku, a w niej odznaczający się portfel i nasz fałszywe dokumenty. Kiedy orientuję się, że nie mogę opuścić opuszczonej głowy, odwracam wzrok, bo obserwowanie odbitej w kałuży poświaty justinowego pośladka wydaje mi się wyjątkowo nieapetyczne.
Stoi pod zadaszeniem wejścia do pobliskiej księgarni, zamkniętej, utopionej w rozmaitych fałdach kurzu za witryną. Trzyma w palcach papierosa. Dostrzegam, że pali szybkiego. Nie umieszcza fajki między wskazującym a środkowym palcem, nie zaciąga się do pęknięcia szwów w płucach, a potem nie wypuszcza dymu tak, by objętość jego klatki piersiowej się zmniejszyła. Zaciska papierosa między kciukiem i drugim palcem, w samych opuszkach, łamiąc go tuż za połową. Przykłada kraniec do ust, zaciąga się krótko i łapczywie. Widzę w tych haustach pośpiech i niedokładność, a dym, który wypuszcza, ucieka mu również nosem. Depcze niedopałek podeszwą, jeszcze zanim żar ogrzewa jego opuszki
Wkrótce do mnie dołącza i idziemy powoli w górę ulicy, w kierunku centrum. Trzyma ręce w kieszeni, a ja splatam przedramiona na piersi. Zerkam na niego co któryś krok, tak, żeby przypadkiem nie zorientował się, że na niego zerkam. Ale, święci pańscy, orientuje się prędzej, niż jestem w stanie zaakceptować. Już na pierwszej przecznicy przystaje, wyjmuje z głębi kieszeni jakąś wyświechtaną chusteczkę higieniczną i wciska mi ją w garść.
-Jeśli jestem gdzieś brudny, po prostu mnie wytrzyj i przestań się tak gapić.
-Wcale się nie gapię - mówię speszona. - Po prostu cię obserwuję. Prowadzę badania nad agresywnym gatunkiem człowieka w jego naturalnym środowisku lęgowym.
-Bardzo zabawne - mówi, przekręcając oczami tak, że zahacza tył swojej czaszki. - Podobam ci się, czy jak?
-Nie bądź śmieszny. Jesteś najbardziej nieatrakcyjnym facetem, jakiego w życiu spotkałam.
-A ty najbardziej nieatrakcyjną... A nie, jednak nie. Ale ja też nie jestem brzydki. Przynajmniej tak mi powiedział Harold. Jestem brzydki? - Patrzy na mnie wyczekująco.
-Tak, jesteś. Absolutnie i nieprzyzwoicie brzydki. Powinieneś chodzić z papierową torbą na głowie. Albo w ogóle nie wychodzić z domu.
-Dzięki - mówi i znów wracamy do powolnego tempa w górę ulicy.
Kiedy tak idziemy, ramię w ramię przez z wolna rozbudzające się Miami, uświadamiam sobie, że w sposób pośredni i dość dyskretny skomplementował mnie dwa razy w przeciągu dziesięciu minut i jestem zaskoczona, jak spokojnie przyjmuję ten fakt do wiadomości. Mam na myśli - powinnam być obruszona, nastroszona, albo chociaż zaogniona na twarzy. A nie jestem. Jedyne, co łączy się z "jestem", to irytacja. Justin musi wciągać ją nosem albo wyczuwać koniuszkami uszu, bo podśmiewa się pod nosem. Kończymy tym, że maszeruję dwa kroki przed nim i chrząkam za każdym razem, kiedy zdaje mi się, że chce coś powiedzieć.
Tym samym równym krokiem docieramy do umiejscowionej na obrzeżach miasta wypożyczalni samochodów. Justin przystaje przy bramie i chwyta mnie za tylną szlufkę spodni, zanim zdążyłabym oddalić się na odległość większą niż zasięg jego draśniętego kulą ramienia. Coś siedzi w starym porzekadle mówiącym o męskim mózgu rozwijającym się w sytuacjach kryzysowych albo do takich zmierzających. Zanim zdążę powiązać fakty, Justin wciąga mnie na teren wypożyczalni i przykrywa oczy daszkiem z dłoni, rozglądając się za pracownikiem.
-Co robisz? - pytam syczącym szeptem, chwytając go za rękaw. - To nie Tajlandia, tylko Stany. Niewykluczone, że jesteś tu poszukiwany listem gończym i w takim stanie rzeczy chcesz wynajmować samochód?
Justin wyjmuje z kieszeni fałszywy paszport i ten ruch ma mi wszystko wytłumaczyć. I właściwie tłumaczy. Jestem z lekka spokojniejsza o moją podróż powrotną do domu i jej dość prędkie tempo. 
Przez stepowe tereny zastawionymi samochodami różnej maści zbliża się do nas pracownik wypożyczalni w koszulce polo rozpiętej pod szyją i szortami w kolorze khaki skrojonymi tak, że prawa nogawka odsłania kolano, a lewa tego nie robi.
-Potrzebuję samochodu - mówi krótko.
-A ja pieniędzy, seksu i chęci do życia - rechocze tamten i jest jedynym, który zanosi się śmiechem. Justin przeżuwa język, patrząc na niego martwymi oczami, i całym ciałem zdaje się mówić, że ich poczucia humoru pochodzą z dwóch przeciwległych biegunów. - Ale to chyba jak wszyscy - podsumowuje niemrawo. - Jakiego autka trzeba?
-Jeżdżącego - odpowiada Justin i zaczyna rechotać, a jego rechot brzmi zaskakująco podobnie do rechotu pracownika. - Ale to chyba jak wszyscy.
Mężczyzna o dwóch różnie ściętych nogawkach przygląda się Justinowi i zahacza wzrokiem mnie, a potem prowadzi nas do sportowej Alfy Romeo typu hatchback, zakładając zapewne, że niestary facet z niestarą dziewczyną pasują wyłącznie do niestarego samochodu. Justin kiwa głową, wyjmuje z kieszeni paszport i sto dolarów,  które mają posłużyć jako kaucja z wynajęcie samochodu na jedną dobę. Nie odzywam się, mimo że na kilometr wyczuwam jakieś nieprawidłowości, i dopiero gdy wsiadamy do wnętrza samochodu pachnącego południowym słońcem i skóropodobną tapicerką, wylewam wszystkie wątpliwości.
-W jaki sposób zamierzasz zawieźć nas do Bostonu i odstawić samochód na Florydę w przeciągu jednej doby?
Justin uśmiecha się, odsłaniając jeden ząb, po czym mówi:
-Wcale nie zamierzam go odstawiać. Właśnie kupiłem Alfę Romeo z rocznika 2014 za sto dolców. Przyznaj, że interesy ostatnimi czasy wychodzą mi nienagannie.
-Zwłaszcza ten jeden  - mamroczę pod nosem. - Za dwadzieścia tysięcy. Poza tym jak, do cholery, zamierzasz poruszać się po Bostonie kradzionym samochodem bez ryzyka, że posadzą cię za kradzież?
-Zmienię blachy. I tyle. Na drugim krańcu kraju nikt nie będzie szukał jednego marnego samochodu, wartego wcale nie tak wiele. I nie marudź, ptaszyno, bo nie dorobię ci drugiego kompletu kluczyków.
-Brzydzę się jazdą kradzionym samochodem - stwierdzam wyniośle.
Na to Justin wysiada z samochodu, okrąża go od strony maski i otwiera moje drzwi, mówiąc:
-W takim razie drogę do Bostonu przejdziesz piechotą.
Kiedy nie wysiadam z auta przez kolejne piętnaście sekund, Justin uznaje, że nie brzydzę się jazdą kradzioną aż tak bardzo, by drałować na piechotę przez tysiące mil dzielące nas od domu, i z powrotem wsiada do samochodu. Przez kolejne pięć minut dostosowuje fotel do swoich przygarbionych pleców i przednie lusterko do potylicy opartej o zagłówek. Potem odpala, a ja czuję się zadziwiająco bezpiecznie z nim za kierownicą i nie wiem, czy ma to związek z jakąś wprawą, którą posiadł za kierownicą, z przekroczoną prędkością, która, gdy on kieruje, wcale nie wydaje się przekroczona, czy z faktem, że między fotelem kierowcy a fotelem pasażera nie ma żadnego fotela, na którym mógłby usiąść. I może jeszcze dlatego, że czuję się mniej porwana, kiedy jadąc, słuchamy Seleny Gomez.
Co jakiś czas pytam Justina, czy jego ramię nie zaczyna gnić i czy nie woli, żebym zmieniła go za kierownicą, ale jeszcze zanim on odpowiada: "nie trudź sobie głowy, dziecino; pedały naciskam stopami", zastanawiam się, dlaczego w ogóle w jakimś stopniu się nim przejmuję. Wmawiam sobie, że to ze względu na mnie, że chciałabym po wszystkich ekscesach bezpiecznie spędzić ostatnią drogę. Ale jakoś tracę zapał, by w to wierzyć. Być może uznaję, że nauka delikatności wyjdzie mi lepiej, kiedy Justin będzie posiadaczem więcej niż jednego ramienia.
Jedziemy cały dzień i całą noc bez wytchnienia, aż o czwartej nad ranem Justin orientuje się, że jedziemy na oparach benzyny, i skręcamy na stację. Która okazuje się zamknięta,  z wywieszoną plakietką, że punkt poboru paliwa rozpoczyna swoją działalność o szóstej rano. A jako że nie jesteśmy w stanie przejechać ani mili więcej, zjeżdżamy z szosy i za stacją skręcamy na pole ściętej kukurydzy. Zawieszenie hatchbacka zostaje wystawione na próbę wytrzymałości i gdy ciężkim jękiem oznajmia, że nie przejedzie przez ani jeden rów więcej, zatrzymujemy się  pomiędzy jedną nieściętą kolbą i drugą nieściętą kolbą. Wysiadamy z auta, Justin otwiera tylną klapę i siadamy na listwie rozpoczynającej spore wnętrze bagażnika, a nasze nogi wiszą spory kawałek nad wilgotną ziemią. Kiedy patrzę w niebo, czuję się trochę jak na stabilnym dywanie Alladyna.
A Justin wyciąga papierosa, luzem z kieszeni, nieco zawilgoconego, odpala go zapalniczką, która chwyta płomień dopiero po piątej próbie, i zanim orientuję się w sytuacji,  wkłada mi go w usta. Ale nie wypuszcza z palców. Dlatego gdy zaskoczona pluję, papieros nie leci jak płonący motyl na pole kukurydzy, tylko wędruje do jego ust.
-Co to miało być? - burczę zaskoczona. - Chciałeś sprawdzić, jak smakuje moja ślina, czy co?
-Chciałem sprawdzić, czy umiesz palić.
-Nie palę. - Wycieram język w skraj jego koszulki, by pozbyć  się nieprzyjemnej goryczy dymu. - Umiem tylko pić.
-Nie pij.
-Nie pal.
-Mówię poważnie. - Uderza kolanem w moje kolano. - Nie porównuj papierosów do wódki.
-Piję wino. A poza tym jestem skora stwierdzić, że odsetek martwych palaczy jest większy niż odsetek martwych alkoholików.
-Ale fajki nie zmieniają cię w porąbanego agresora.
-Ciebie zmieniają.
-To nie fajki - stwierdza, wypuszczając dym prosto w mój nos. - To gazy cieplarniane.
Przyglądam się jego zamkniętym oczom wystawionym na pierwsze promienie słońca wygrzebującego się zza monumentalnego horyzontu. Przyglądam się smudze dymu, która zaskakująco długo wspina się pod niebo, widoczna i nierozmyta. Przyglądam się wszystkiemu, co go otacza, i zastanawiam się, co mnie podkusiło, by brać na siebie coś tak ciężkiego jak przemiana ropuchy w księcia, bez użycia ust, pocałunków i śliny. Ale jestem w jakiś sposób podekscytowana, chociaż nie do końca wiem czym. Załóżmy, że jestem typem społecznika i coś kwitnie mi w piersi na samą myśl, że Justin otrzyma ode mnie jedyną i niepowtarzalną szansę na nowe życie pełne optymizmu, empatii, poezji romantycznej i charytatywnej pracy na rzecz ochrony zagrożonych gatunków motyli.
-Znów to robisz. - Jego zachrypnięty głos wyrywa mnie z zamyślenia. - Gapisz się na mnie. Czuję się gwałcony.
Niespodziewanie drętwieje mi kręgosłup, a włoski na całym ciele wyrywają się ze skóry, by stanąć do góry nogami i pozwolić maleńkim cebulką zbadać zagrożony teren.
-To był naprawdę kiepski żart - mówię przygaszona.
Wtedy poranny, rześki podmuch uderza mnie w twarz i szepcze:
"Nie zapomnij, że chcesz ugotować kluskę bez wody i rozmiękczyć faceta, który zrobił z ciebie materac i podpórkę na fiuta."
I przez chwilę mam w sobie trochę mniej entuzjazmu i samozaparcia. Muszę pamiętać, że w pierwszej kolejności nie jest porywaczem, szaleńcem czy nawet nieemocjonalnym przedstawicielem gatunku z planety o całkiem odmiennym pojęciu humoru. W pierwszej kolejności jest gwałcicielem. I doprawdy nie wiem, co musiałoby się stać, aby przestał nim być. Jego upośledzony gen czułości jest wszechobecny i trwały. Jak włosy łonowe.
-Opowiedz mi o sobie - odzywam się nagle, przerywając ciszę po kilku niezręcznych minutach. - O swoim dzieciństwie, o rodzicach, o tym, dlaczego nie pijesz, i o tym, dlaczego traktujesz Harolda jak najwygodniejszą parę bokserek.
Nie zauważam, by miał jakiekolwiek opory przed wypluwaniem historii swojego skomplikowanego istnienia.  Jedynie wciągam nogi do bagażnika i podkurczam kolana pod brodą. Wpatruję się w niego nieustannie, żeby nie zarzucał mi, że zerkam ukradkiem.
-Trafiłem do bidula, gdy miałem dziewięć  lat, bo moi rodzice woleli zapach wódki niż maści na odparzenia pachwin. Pili od zawsze. Jestem pewien, że gdyby byli pierwszymi ludźmi na ziemi, gdyby byli Adamem i Ewą, z tego zerwanego jabłka upędziliby bimber.
Śmieję się cicho pod nosem, bo opowiada to w sposób tak lekki, że nie mam problemu z wyobrażeniem sobie kreskówkowych postaci splecionych w modlitewnym kręgu nad fermentującym jabłkiem.
-Harolda poznałem w sierocińcu. Był rok starszy, zresztą nadal jest, i od dziecka wykazywał się wybitną umiejętnością wyciągania mnie ze wszelkich sytuacji kryzysowych. Zaprzyjaźniłem się z nim, bo był inny niż wszyscy. W wieku dziesięciu lat nosił koszulę we flamingi i muchę, jego pierwsza dziewczyna miała na imię Guinevere, ale zerwali ze sobą, zanim nauczyłem się pisać jej imię, i pamiętam jeszcze, że od dziecka miał problem z potliwością stóp, więc codziennie kładł skarpetki na parapecie od zewnątrz.
W wieku trzynastu lat zostałem zaadoptowany. Rodzina bankowców z Filadelfii. Ale nie byłem u nich długo. Któregoś dnia zostawili pod moją opieką  dwuletnią córkę. Wyniosłem ją z łóżeczka, wyszedłem do ogrodu i położyłem w pustej budzie dla psa. Był styczeń. Ponoć amputowali jej dwa odmrożone palce u stóp, ale nie jestem pewien. W wieku dwunastu lat nie bardzo wiedziałem, na czym polega amputacja. Oddali mnie z powrotem jeszcze tego samego dnia. Tego samego dnia sprzedałem też ich kolekcję srebrnych łyżeczek do kawy i razem z Haroldem pojechaliśmy w tygodniową podróż do Las Vegas,  gdzie dwie uprzejme prostytutki zademonstrowały nam, na czym polega seks. Kosztowały po dwie srebrne łyżeczki na głowę. Harry zaraził się rzeżączką, a ja nabawiłem się ostrej wysypki w miejscach intymnych po cholernych olejkach eterycznych.
Wróciliśmy do bidula, kiedy życie okazało się nieco droższe, niż podejrzewaliśmy. Zaczęliśmy liceum i z tej okazji kupiliśmy sobie po dwie hawajskie koszule w kwiaty w lokalnym second-handzie. Co oznaczało, że pogrzebaliśmy swoją pozycję społeczną, na której żadnemu z nas nigdy przesadnie nie zależało. Chociaż nie miałbym nic przeciwko, gdyby nie moczyli mi głowy w kiblu.
A potem, w wieku siedemnastu lat, trafiłem do poprawczaka. Że niby nie miała szesnastu lat. Że niby wyrwałem jej jakieś włosy i zostawiłem na poduszce. I że niby rozerwałem jej jakieś majtki za pięćdziesiąt dolarów. Rany, nie wiedziałem, że piętnastolatki noszą majtki za pięćdziesiąt dolców. W ogóle nie wiedziałem, że to piętnastolatka.
Kiedy wyszedłem, w dniu osiemnastych urodzin, Harold koczował w mieszkaniu socjalnym razem z nastoletnią Gotką w ciąży i punkiem, który nosił tak obcisłe spodnie, że co dzień przed snem odmawiałem pacierz za jego jądra. Harold zaczął studia, a ja byłem w trakcie szukania jakiejś roboty, kiedy rynek pracy ogłaszał nabór jedynie na stanowisko asystenta przedszkolanki. Więc zatrudniłem się w myjni samochodowej, skąd wygryzła mnie tapeciara z balonami wielkości globusów, która kładła się na masce i chichotała jak hiena podczas biegunki. Czyli znów zostałem bezrobotny.
Do dwudziestego pierwszego roku życia bawiłem się w kucharza w restauracji pewnej czterdziestoletniej Maureen, która bardzo chciała mieć ze mną romans, a ja bardzo nie potrafiłem zrozumieć, jak mógłbym pieprzyć ją na blacie, na którym następnego dnia będę kroił pieczarki, więc ukradłem z kasy pieniądze, kupiłem jej wibrator i zostawiłem na biurku razem z wypowiedzeniem. Co oznacza, że znów zostałem bezrobotny.
A potem wsadzili mnie za przemyt lewych papierosów z Wenezueli i do dwudziestego trzeciego roku życia siedziałem w jednej celi z facetem, który słowem nie odezwał się do mnie przez dwa lata i dopiero w ostatnim tygodniu przed wyjściem zorientowałem się, że podczas jednej z więziennych bijatyk odgryzł sobie język. Mniej więcej w tym samym okresie grupa więźniów chciała zrobić ze mnie laleczkę z ciasną dziurką, bo miałem jeszcze całkiem dziecięcą buzię, a mój zarost śmiał się sam z siebie, kiedy stawałem przed lustrem.
Gdy wyszedłem, Harold był już po studiach. Znalazł pracę, wynajął mieszkanie i kupił stojak na parasole. Wprowadziłem się do niego i jego dziewczyny, która zniknęła w niewyjaśnionych okolicznościach dzień po tym, jak przypaliłem jej sukienkę papierosem i wsmarowałem w pięty niebotycznie drogi krem pod oczy.
Jako że po pobycie w więzieniu przybyło mi mięśni, przez pewien czas byłem bramkarzem w nocnym klubie, ale przeszkadzał mi hałas i absolutny brak jakichkolwiek powiązań z antyperspirantem. Później sąsiadka zatrudniła mnie na miejscowym bazarze jako sprzedawcę bielizny dla kobiet puszystych. A jeszcze później natknąłem się na totalną wariatkę, która najpierw wsadziła mnie do więzienia na kolejne dwa lata, a teraz przeprowadza jakąś psychoanalizę, jedząc niedojrzałą kolbę kukurydzy w bagażniku mojego samochodu za sto dolarów.
-Jestem głodna - mówię z pełnymi ustami. - Twoja historia brzmiała jak scenariusz filmowy, a to - ciągnę, wymachując mu przed twarzą niedokończoną kolbą - nazywa się ekologiczny popcorn.
-Lubię popcorn, ale samej kukurydzy nie trawię.
-Nie trawisz, czyli staje ci w przełyku i rośnie do niebotycznych rozmiarów, czy nie trawisz, czyli wydalasz z siebie w postaci niezmielonych ziaren?
-Nie uważasz, że naszym relacjom wyszłoby na dobre, gdybym nie udzielał ci informacji z gastrologicznej sfery mojego życia?
-Przepraszam.
Wpatrujemy się w mozolne próby słońca wciągającego się ponad linię horyzontu i przez chwilę żadnemu z nas nie przychodzi do głowy, by zakłócać ciszę drugiego. Długo myślę o jego życiu, o właściwie zerowym odsetku troski i zerowym odsetku kogoś, kto mógłby mu pokazać, że czułość nie jest dżumą ani gangreną. To nie tak, że jestem dogłębnie poruszona i żal zakłada mi klatkę na sercu, a przewody łzowe, o ile takie istnieją, są ściskane malutkimi paluszkami i koncentrują łzy w koniuszkach oczu. Absolutnie nie. Ale kiedy słyszę historię człowieka, którego nikt nigdy nie przytulił, czuję się nieco przygnębiona, jako że mnie przytulano setki, tysiące razy, a jemu nikt nie dał szansy, by poznać to wstrząsające uczucie.
Nie do końca wiem, co powinnam odpowiedzieć, co bym chciała odpowiedzieć i czy te dwa wymagania są ze sobą w jakikolwiek sposób powiązane. Bo Justin jest facetem, któremu nie kładzie się dłoni na ramieniu i nie mówi: "wszystko będzie dobrze, jutro będzie lepszy dzień, bardziej słoneczny dzień, i może ktoś przez przypadek cię przytuli". Nie mówi się też: "nie maż się i napnij bicki", bo on wcale się nie maże, a jego bicki są wystarczająco napięte i bez napinania. Dlatego siedzimy dalej w ciszy i zastanawiam się, co w tej sytuacji odpowiedziałby Harry, psycholog czy psychiatra, czy jedno i drugie, i zastanawiam się też, czy jestem odpowiednią osobą na odpowiednim stanowisku i czy przymusowe nawracanie go nie jest przypadkiem walką z monumentalnymi wiatrakami, które potrafią oddać.
Dlatego dalej nie wiedząc, co mogłabym mu powiedzieć, żeby zabrzmiało naturalnie, niezbyt sztywno, ale też nie błaho, mówię:
-Kiedy wrócimy do Bostonu, zerwę z Joem.
Justin unosi wzrok znad plamy po kawie na swoich dresach, przekrzywia głowę i spogląda na mnie wzrokiem szczenięcia, które nasikało do kapcia i testuje cierpliwość swojego opiekuna.
-Myślałam o tym, co powiedziałeś w samochodzie, kiedy jechaliśmy przez Los Angeles. Byłam potwornie zirytowana tym, że miałeś rację. Jestem z nim, bo nie chcę być sama. Bo jest przystojny, popularny i fajny.
-Fajny - powtarza Justin, patrząc tępo w pole przed nami. Mówi to takim tonem, że jestem niemal zawstydzona użyciem tego prymitywnego słowa, zwłaszcza w opisie człowieka, chłopaka, właściwie to nawet mojego chłopaka.
-Chciałam mieć kogoś, kto będzie mnie trzymał za rękę, żebym nie musiała chować jej do kieszeni. Kogoś, kto będzie pożyczał mi swoją bluzę, gdy zapomnę z domu swojej. Kogoś, kto będzie warczał na ludzi, którzy źle na mnie patrzą. Kogoś, kto będzie jak wiatrak na wszystkich innych facetów. Kogoś, kto pożuje moją gumę, kiedy będę chciała coś zjeść, żeby nie wystygła i nie stwardniała. Kogoś, kto...
-Kto będzie cię odwoził do domu, kiedy ucieknie ci ostatni autobus. Kogoś, kto zawiąże ci buta, kiedy nie będzie ci się chciało schylać. Kogoś, kto zadedykuje ci zwycięski rzut w kosza. Czy tak nie jest?
-Być może - mamroczę zażenowana. - Dlatego zerwę z nim, kiedy wrócimy do Bostonu. Jest dobrym chłopakiem. Czułym. Kocha mnie. Tylko ja nigdy nie umiałam. Zasługuje na kogoś lepszego. To znaczy, nie mówię, że jestem jakoś wyjątkowo zła i bezduszna. Tylko po prostu...
-Noelle, ja nie jestem psychologiem - wtrąca się Justin. - Jeśli potrzebujesz porady sercowej, załatwię ci wizytę u Harry'ego. Nie jestem dobry w te klocki.
-Mój Boże, nie chcę porady sercowej. Po prostu z tobą rozmawiam. Jak normalny człowiek z normalnym człowiekiem. Powiedziałeś mi wiele o sobie, a teraz ja mówię ci coś o sobie. Taka jest kolej rzeczy.
-Ale ja cię o nic nie prosiłem - chichocze. - Oczywiście nie chcę przez to powiedzieć, że twoja opowieść nie jest trzymająca w napięciu i wyjątkowo pasjonująca.
Z jękiem irytacji uderzam go w ramię, w miejsce po szczepionce na ospę, i natychmiast przykładam dłonie do ust w kształcie łodzi wiosłowej. Dopiero kiedy Justin podwija rękaw i pokazuje, że trafiłam w zdrowe ramię i nie uszkodziłam już uszkodzonego ramienia, odetchnęłam tak, żeby wcale nie wiedział, że w tym wydechu pomieszkuje ulga.
Kiedy poranny chłód zaczyna być drażniący, wpełzam głębiej do bagażnika i opieram się o boczną ścianę auta. Justin podąża za mną, ale musi się nieco garbić, żeby nie zahaczać czubkiem głowy sufitu. Moszcząc się na swoim miejscu, w pewnym momencie wytrzeszcza oczy, a wkrótce wyjmuje spod pupy samochodową apteczkę i wyrzuca ją z bagażnika, mówiąc:
-Kto normalny schował w niej pęsetę?
A potem świt jest jeszcze cichszy, niż go zapamiętałam, kiedy siedzimy na przeciw siebie, a nasze kolana zwinięte w dwa kwiaty lotosu dotykają się w połowie bagażnika. Patrzymy w swoje zmęczone, niewyspane twarze i przez chwilę jest mi wstyd, jest mi tak potwornie wstyd, że mam ochotę uderzać głową w hak holowniczy, bo przez chwilę, chwileczkę, chwilunię, widzę w jego rysach coś na kształt atrakcyjności, jakiś cień, który omal nie nazwałabym ładnym.
-Powiedz mi coś miłego - mówię nagle.
-Po co?
-Bez powodu - odpowiadam. - Tak po prostu. Żeby powiedzieć.
Justin poprawia się nieco na tapicerce bagażnika, przyciąga złączone pięty do krocza i bąka pod nosem:
-Podobają mi się twoje skarpetki.
-Jesteś beznadziejny.
Justin przewraca oczami.
-To co w takim razie mówił ten twój Joe?
-Różne rzeczy. - Wzruszam ramionami, chcąc, by ten gest wyglądał niedbale. - Że mam ładne oczy. Że podoba mu się mój uśmiech. Że lubi całować mnie po szyi, bo uważa, że wyjątkowo pachnę.
-Nie masz ładnych oczu - odpowiada Justin, patrząc we mnie tak intensywnie, że prawie wtapiam się z gorąca w blachy auta. - Jesteś niewyspana i masz pięciocentymetrowe, sine wory pod oczami. Nie podoba mi się twój uśmiech, bo masz łuski kukurydzy między zębami. I z całym szacunkiem, ale żadne z nas nie myło się od kilku dni, więc z całą pewnością żadne z nas nie pachnie ładnie.
-Mnie wykąpali przed tą cholerną aukcją. Wylali na mnie dwie butelki olejków eterycznych. A po ich lokalnej depilacji dostałam uczulenia na nogach. I w ogóle co to znaczy, że nie podoba ci się mój uśmiech?
-A czy kiedykolwiek się do mnie uśmiechnęłaś?
Cisza wydaje się być jeszcze cichsza. Niemal tak cicha, że powoli roztrzaskuje nam kości.
-A czy kiedykolwiek dałeś mi powód, żebym się do ciebie uśmiechnęła? - pytam cicho.
Wtedy on nachyla się nad moim kwiatem lotosu i mówi:
-Ale lubię to, że twoje poczucie humoru prawie wcale nie różni się od mojego. - Przez chwilę wydaje mi się, że powinnam poczuć się obrażona, ale jakoś nie mogę się do tego zmusić. - I właściwie twoje obojczyki nie są takie złe.
-Lepsze to niż skarpetki - mówię i nawet nie wiem kiedy coś w moich ustach podryguje, a kąciki unoszą się na taką wysokość, że można ten grymas nazwać uśmiechem.
Justin patrzy w moje usta, w maleńką szparkę między dolną i górną wargą.
-Chcę ci pomóc, Justin - szepczę. - Ale musisz mi obiecać, że więcej mnie nie skrzywdzisz. Nie poskładam się w całość po raz kolejny.
-Skrzywdzę cię - mówi całkiem poważnie, wciąż pochylony. - Nie zgwałcę cię po raz kolejny, bo być może zrozumiałam, że być może, ale tylko być może, odrobinę naruszyłem twoją psychikę. Ale cię skrzywdzę. W jakiś wymyślny i popieprzony sposób, którego nie będę w stanie wychwycić. Ale skrzywdzę.
Patrzę w jego oczy, ciemne w zaciemnieniu bagażnika, i czuję strach, ale nie taki typowy, nie ten pospolity strach przed męskim rozmiarem XXL w ramionach. Czuję strach przed samą sobą, bo wiedząc, że rozsypię się w pył, sama rzucam się na podłogę.
-Otworzyli stację - oznajmia Justin, ale nie przestaje na mnie patrzeć. W tym spojrzeniu siedzi coś, co mnie... urzeka?, motywuje? 
Kim jestem, żeby oszukiwać samą siebie?
Fascynuje. Kropka. I długopis UV, który ukazuje ten absurd dopiero po włączeniu ultrafioletowego światła.
-Wiem - mówię po prostu.
Na stację otwartą od godziny szóstej wjeżdżamy o siódmej piętnaście. Między godziną szóstą a siódmą piętnaście nie padło ani jedno słowo.
Tankujemy do pełna, a Justin kupuje mi hot-doga, bo stwierdza, że woli, by w jego nowym samochodzie roznosił się zapach grillowanej parówki niż kukurydzy.
Większość drogi przesypiam. Budzę się tylko na siusiu, albo gdy Justin otwiera okno, by wyrzucić niedopałek papierosa. Po pierwszym takim przebudzeniu orientuję się, że nie mam na stopach butów. Po drugim przebudzeniu mój fotel jest odrobinę bliższy pozycji horyzontalnej. A po trzecim przebudzeniu bluza Justina wisi na na haczyku przed szybą po mojej stronie i przysłania rażące słońce. Przez chwilę myślę, że w Miami sprzedają zaczarowane samochody, bo nie chcę myśleć, że żadna z tych drobnostek nie zrobiła się sama.
Po jedenastu godzinach podróży docieramy w końcu na przedmieścia Bostonu. Jakiś niewytłumaczalny rodzaj stresu ściska mnie za żołądek, kiedy zbaczamy z kilkupasmowej drogi i wjeżdżamy do spokojnej dzielnicy domów jednorodzinnych, gdzie koty się szczepi, a śmietniki opróżnia dwa razy w tygodniu. Justin nie pamięta mojego dokładnego adresu. Przyłapuję się na tym, że z nerwów sama nie jestem w stanie powiedzieć, który z dziesiątek identycznych domów jest moim domem, dopóki nie zauważam samochodu rodziców sklejonego drzwiami z drzwiami samochodu Joego. Wtedy jestem tak zdruzgotana nadchodzącą chwilą konfrontacji, że o mały włos nie pytam Justina, czy nie wybrałby się ze mną do kolejnego po Tajlandii, egzotycznego kraju. Może Kambodża. Albo Wietnam.
Justin zatrzymuje się na podjeździe sąsiedniego domu i kryje auto za gęstym żywopłotem wspinającym się po drewnianych drabinkach rozstawionych po obu stronach domu. Wyłącza silnik i wyjmuje ze stacyjki kluczyk. Siedzi jeszcze chwilę z dłońmi na kierownicy i wzrokiem utkwionym w pożółkłej firance za uchylonym oknem, aż wreszcie pyta:
-Powiesz im o wszystkim? - Unika mojego wzroku, trąc ramię tak mocno, że na brzegu fotela zbiera się kupka złuszczonego naskórka. - Wyślesz mnie z powrotem do więzienia?
Chcę odpowiedzieć milionem zdań. 
"Gdybym chciała to zrobić, od czasu wylądowania w Miami byłbyś na więziennej diecie."
"Jaki jest procentowy odsetek szans, że zza murów więzienia nauczyłabym cię chociaż podstaw życia w społeczeństwie?"
"Stuknij się w łeb i nie udawaj, że obchodzi cię, gdzie będziesz świętował trzydziestkę."
Ale odpowiadam tylko:
-Nie. - A potem powtarzam raz jeszcze: - Nie.
Zmierzamy w kierunku drzwi krokiem tak powolnym, że niemal widzę więdnięcie pelargonii w ogródku mamy. Drzwi są otwarte, przechodzę za nie, trzymając Justina za rękaw, bo nie mam jeszcze odwagi chwycić go za palce, ale nie mam też odwagi zostawiać go na wycieraczce i stoczyć ten bój samotnie. Nagle uświadamiam sobie, że mając tyle czasu, nie sporządziliśmy choćby wypunktowanego planu, jakichś rozsądnych i wiarygodnych argumentów, które przekonałyby rodziców, że nie mam dziurawej czaszki, przez którą z wolna wypływał mi mózg.
Wchodzę do salonu. Siedzą w nim wszyscy, którzy mogą w nim siedzieć. Mama, tata, Sarah i Joe, spiętrzeni na dwóch kanapach po przeciwnych stronach pustego stolika kawowego. Wyglądają prawie jak rodzina Adamsów odprawiająca modły nad mahoniowym drewnem.
-Mój Boże, Noelle - szepcze mama, zauważywszy mnie pierwszą w progu.
Nagle ich kamienne twarze nabierają koloru żółtaczki typu C. A potem płynnie przechodzą w barwę trawiastych terenów sawanny, kiedy tuż za plecami wciągam do pokoju Justina.
Żadne z nich nie ma odwagi podejść i uściskać mnie na powitanie. Zupełnie jakby Justin swoją obecnością wessał całą radość i kolor tego domu. Wessał całe powietrze i zostawił próżnię, w której słyszę, jak drobiny kurzu zderzają się ze sobą w ogołoconej przestrzeni dookoła nas.
-Co on tutaj robi? - pyta mama, a jej głos brzmi tak, jakby z niej również wyssał tlen i dwutlenek węgla, i azot, i wszystko to, czego nawdychała się na przestrzeni ostatnich czterech dekad.
-Mamo, tato, on... - zaczynam, ale nie znam słów, którymi mogłabym im wyjaśnić, że postanowiłam rozszerzyć swoją działalność charytatywną tak, by obejmowała pomoc zaburzonym recydywistom.
A wtedy odzywa się on, jego głos jest niski i nieprzyjemnie męski, i nie myślę nawet o tym, że przytrzymuje mnie za pośladek, bo nie chcę upaść jak wór kości i roztrzaskać się na panelach, kiedy mówi:
-Ja i Noelle jesteśmy razem od kilku tygodni. Dlatego nie miałbym nic przeciwko, gdyby zaparzyła mi pani filiżankę herbaty i pokazała jej kompromitujące zdjęcia z dzieciństwa.





~*~



przyjemnie się pisało ten rozdział. naprawdę przyjemnie. jestem w siódmym niebie, że w końcu mogę ewentualnie napisać, że noelle uważa justina za nieco bardziej atrakcyjnego niż świnię w porze karmienia. i w ogóle że zaczyna się jakiś rodzaj napięcia emocjonalnego czy coś
miłego czytania, buzi
twitter/ask: paulaaa962







2 komentarze:

  1. O fuck, tego się nie spodziewałam. Bieber jest co raz lepszy w komolementach XD

    OdpowiedzUsuń
  2. O nie wierze xD jak on mógł to powiedzieć 😂 nie mogę się doczekać nasteonego rozdzialu 😘

    OdpowiedzUsuń