sobota, 29 lipca 2017

Rozdział 14 - Poranek w roli mediatora


-Wiesz, jaki jest twój największy problem? Chciałbyś być większym draniem, niż w rzeczywistości jesteś, i większym draniem, niż w ogóle potrafisz być.
Siedzimy na ławce wmurowanej w ścianę lotniska, we wgłębieniu od północnej strony. Obejmuję dłońmi papierowy kubek z gorącą herbatą o smaku orientalnego jabłka, próbuję pić przez małą dziurkę w przykrywce, tak, by nie sparzyć sobie warg, a on trzyma ręce głęboko w kieszeniach bluzy i patrzy, jak opuszki moich palców tworzą wgniecenia w powłoce kubka. Ja również mam na sobie bluzę, jego bluzę, a nasze głowy zdobią obszerne kaptury naciągnięte na czoło. Bylibyśmy niewidoczni, niewidocznie bezbarwni pośród całych bezbarwnych tłumów, gdyby spod mojej bluzy nie wystawała hipisowska spódnica cierpiąca na chorobę colorus rozmaitus.
Bieber nie odpowiada na moje zarzuty, więc ściągam mu z głowy kaptur, chwytam go za włosy na czubku głowy i unoszę jego twarz.
-Próbujesz być świnią. Obrzydliwą, męską świnią. A jesteś tylko małym, nieporadnym prosiaczkiem.
-Jeszcze nikt nigdy nie porównał mnie do prosiaka - mamrocze, znów chowając się pod kapturem i ściągając dwa przeciwne krańce sznurka wychodzącego ze zszycia w bluzie.
-Spójrz na siebie. Siedzisz tu ze mną, ZE MNĄ, którą miałeś sprzedać i zostawić na pastwę losu. Dałeś mi swoją bluzę. Kupiłeś nawet herbatę!
-Przestań, bo zacznę żałować, że po ciebie wróciłem.
-Może i zaczniesz. Zaczniesz żałować, że znów masz ten ludzki problem na głowie. Ale mnie nie oddasz. Wiesz dlaczego? - Łapię go za rękawy bluzy i nachylam się nad jego przygarbionymi barkami. - Bo wyrzuty sumienia zeżrą cię od środka jak robaki.
-Możemy nie roztrząsać kwestii dlaczego po ciebie wróciłem i po prostu cieszyć się, że w ogóle to zrobiłem?
Potrafię go nawet zrozumieć. To jakby po dwudziestu siedmiu latach obudził się w kobiecym ciele i nie znalazł w pobliżu lustra, w którym mógłby przejrzeć się nago. Jest zaskoczony, rzekłabym nawet zbulwersowany swoją osobistą, dziwną odmianą empatii. Milczę więc, dopijając herbatę do dna, kiedy on oswaja się z namiastką nowego siebie, a gdy nie mam już co pić, oboje siedzimy i wpatrujemy się w taką samą ławkę po przeciwnej stronie lotniska, pustą, na której nie więdnie żadna hipisowska spódnica ani problem moralny człowieka z natury przyzwyczajonego do braku jakiejkolwiek moralności.
-Najbliższy samolot do Stanów odlatuje o dziewiątej - informuje, układając zmęczony korpus na kolanach. Jego ręce zwisają wzdłuż łydek, a palce muskają fugę między kaflami podłogowymi. - Dochodzi dopiero czwarta.
Mój tułów idzie w ślad za jego tułowiem.
-Możesz być przynajmniej pewien, że nie będę próbowała nawiać - mruczę, rozpłaszczając prawy policzek nieco powyżej rzepki kolana. - Chyba mi się to znudziło.
-Znudziły ci się porażki.
-Niewykluczone. Teraz chcę tylko, żebyś odstawił mnie z powrotem do domu.
-Od początku tylko tego chciałaś.
Nic nie mówię, bo taka oczywistość nie wymaga komentarza.
-Wiesz co - mówi nagle Bieber i prostuje się. Zerkam na niego z dołu, na jego twarz rozpromienioną nagłym pomysłem. - Skoro i tak jesteśmy w Bangkoku, i tak czekamy na samolot i i tak nie zamierzasz uciekać, może wynieślibyśmy stąd jakąś maleńką korzyść turystyczną?
Patrzę na niego, ale te nagle błyszczące oczy i nagle zagryziona warga nic mi nie mówią.
-Zawsze chciałem spróbować pieczonego robaka - oznajmia. - A Tajlandia, a przede wszystkim Bangkok, słyną z tak zwanego street food'u, czyli straganów z lokalnymi, jakby to ująć, przysmakami, rozstawionych na każdym skrzyżowaniu.
-Jesteś jeszcze bardziej obrzydliwy, niż myślałam, że jesteś.
-Jedni rozwijają się kulturowo, oglądając Jezioro Łabędzie, a ja rozwijam się kulturowo, próbując pieczonych pędraków i jaszczurek. Tak na marginesie, jaszczurki również są przysmakiem w Tajlandii. - Widzi skrzywienie na mojej twarzy, więc ciągnie: - Zawsze lepsze to niż kuchnia wietnamska, gdzie na ulicach sprzedają grillowane szczury. Albo Chiny. W Chinach bez większego problemu kupisz odpowiednio przyprawionego penisa i jądro jaka. Zjadłabyś jądro jaka?
-Proszę cię tylko o jedno - mówię, nieco zzieleniała na policzkach i w workach pod oczami. - Zamilcz. I najlepiej nie odzywaj się do czasu, aż miną moje problemy gastrologiczne. A właściwie dobrze by było, gdybyś nie odzywał się wcale, jeśli masz zamiar mówić o panierowanych jądrach jaka.
Ale jednak wychodzi na jego. Telepiemy się ostatnim nocnym lub pierwszym porannym autobusem, zależy z której strony na to patrzeć, do ścisłego centrum Bangkoku. Tam wysiadamy razem z grupą strapionych podróżą Azjatów i natychmiast oddalamy się od prowizorycznego przystanku autobusowego umiejscowionego na środku pasa jezdni. Miasto jest jeszcze na wpół martwe, pewnie dlatego, że ledwie minęła piąta. Niemniej jednak słońce wyłania się zza budynków o wątpliwej konstrukcji i stabilności, a pierwsi niscy, drobni ludzie krzątają się po zaniedbanych ulicach w imitacji butów, na imitacji skuterów i motorynek. 
Dłuższą chwilę stoimy z Bieberem pod ścianą jednego z lepiej utrzymanych budynków, który na obrzeżach Bostonu uchodziłby za hotel socjalny przygotowany pod rozbiórkę, aż on odzywa się pierwszy.
-Tylko w prawo lub w lewo. - Patrzy na mnie z rękoma w kieszeniach dresów. - Innych możliwości nie mamy.
-W prawo - decyduję.
-Dlaczego w prawo?
-Bo nie w lewo - mamroczę. - Nie wiem, jestem praworęczna.
-A ja leworęczny.
Idziemy prosto przez następne cztery przecznice, a ulice Bangkoku zmieniają się w wiosnę i życie rodzi się na naszych oczach. 
Staram się nie dostrzegać tego, że Bieber zdaje się dostosowywać tempo swojego marszu do tempa mojego i wcale nie narzeka, gdy celowo zwalniam, by go przetestować. Zdaje się też nie zauważać, że całkiem wbrew sobie zaczęłam przygryzać prawy rękaw jego bluzy, zwisający daleko, daleko za dłonią. I nie dostrzega nawet tego, a może zwłaszcza tego, że przez chwilę jego szczęka nie jest zaciśnięta na tyle mocno, bym mogła rozciąć sobie na niej palec.
Aż w końcu to dostrzegamy.
Wiem, że się nie ruszają, a jednak ta wyjątkowa fatamorgana wydaje się drgać w oddali, pełznąć i całą sobą oznajmiać, że jest jeszcze bardziej obrzydliwa, niż wydawała się w opowieściach.
Na następnej przecznicy dostrzegamy rozpoczynające dzień handlu stragany sprzedające miejscową kulturę kulinarną. Prawie uciekam, kiedy przekonuję się, że Bieber nie kłamał, że Tajlandia słynie z szaszłyków z robakami  i że niektóre z nich zdają się patrzeć na mnie martwo rozwartymi oczami. Ale on chwyta mnie za nadgarstek i wciąga w mały tłumek przed straganem. Ustawia mnie przed sobą, dociska pierś do moich pleców i nie dociera do mnie, że chroni mnie przed ucieczką od pieczonych robaków, zamiast przed ucieczką od samego siebie. Być może to zasługa straganów, niskich ludzi i wiejskiej życzliwości, którą wyczuwa się w tej stolicy, ale Bieber zgubił większość swojej straszności.
-I co, Whitford, odważysz się zjeść robala? - pyta zadziornie.
-W mózgu ci się poprzewracało - odpowiadam drętwo. Czuję, jak wspomnienie maminego obiadu sprzed dwóch tygodni zbiera mi się w przełyku, gdy widzę, jak właściciel stoiska nadziewa tłuste larwy na długie wykałaczki, podaje turystom spragnionym wrażeń albo rozwolnienia, a te znikają w przedziwnych okolicznościach i chociaż wiem, gdzie trafiają, nie chcę o tym myśleć. Wolę żyć w przekonaniu, że spadają z wykałaczek, jakimś cudem zmartwychwstają i pełzną do małych dziurek wydrążonych w glebie. - Czy możemy stąd iść? Wystarczająco długo oglądaliśmy ludzi jedzących robaki. Dlaczego nie możemy obejrzeć narodowych buddyjskich modlitw? Albo pokazów kung fu?
-Nie jesteśmy w Chinach - tłamsi mnie. - Poza tym nie przyszedłem, żeby patrzeć, jak inni jedzą robale. Przyszedłem sam zjeść robala. Skoro z pieniędzy, które dzięki tobie zarobiłem i które zamierzam oddać Haroldowi, uszczknąłem już nieco na bilety lotnicze, nie powinien być obrażony, jeśli odejmę jeszcze dwa dolary na miejscowe sushi.
Przy straganie zostaje tylko nasza dwójka i jego właściciel. Bieber zbliża się do stoiska. Osobiście wolę nie ryzykować i zostaję nieco z boku, za jego plecami. Jestem ogromnie zaskoczona, gdy z jego ust wypływa język, który na papierze wygląda pewnie jak przedszkolna kaligrafia pełna szlaczków i jedynego polecenie brzmiącego: nie wychodzić za linię. Wita się z właścicielem, później mówi coś, łącząc obcy język z ruchami rąk podobnymi do napadów drgawkowych. Wiem, że jego akcent nie jest właściwym akcentem, a płynność konwersacji pozostawia wiele do życzenia, ale nie wypowiada ani słowa po angielsku, a koniec końców dogaduje się z właścicielem, płaci i otrzymuje dwie wykałaczki, niepuste. Cieknie po nich larwi tłuszcz, larwia krew i płyn z larwich flaków.
-Dobrze dopieczone - mamrocze, podśmiewając się pod nosem na widok mojej miny. A minę mam wykrzywioną, jakbym właśnie zakończyła przypadkową kąpiel w szambie. - Powąchaj, co za aromat - ciągnie, zbliżając wykałaczkę do mojej twarzy.
Odskakuję na ulicę i cudem unikam zderzenia ze skuterem pędzącym otworzyć kolejny robaczywy stragan w kolejnej robaczywej dzielnicy robaczywego Bangkoku.
-Znasz tajski? - pytam, bo przez chwilę jestem bardziej ciekawa jego umiejętności lingwistycznych, niż tego, w jaki sposób wydobędzie spomiędzy zębów resztki robaka, w razie gdyby jakieś się w nich zaklinowały.
-Tajskiego nie - odpowiada, oglądając larwę z każdej strony z odległości kilku centymetrów od oczu. - Ale podstawy chińskiego owszem. A tajski wywodzi się z terenów obecnej granicy Chin z Wietnamem. Poza tym, podchodząc do straganu z robakami, raczej nie planuję rozmawiać o fizyce kwantowej. Każdy głupi potrafi kupić robaka.
-I tylko głupi mógłby go kupić - mamroczę pod nosem. - Jedz. Chcę zobaczyć, jak wykrzywia ci twarz.
-Podobnież dobrze dopieczony robak smakuje jak nuggets. Tylko ma w sobie nieco mniej piór, dziobów i kurzych kości.
-Możemy porozmawiać o pogodzie? - wtrącam, kiedy czuję, że wymioty nie stoją pod znakiem zapytania i są jedynie kwestią czasu. Prawie jak aktualizacja systemu Windows 10. Odroczyłam je już wystarczająco wiele razy, by nie móc zrobić tego po raz kolejny, jeśli nie przestanie mówić o prawidłowym doprawianiu larw.
-O czym tu rozmawiać? Jest szósta rano, świeci słońce, a Tajlandia okazała się zimniejsza, niż zapowiadała panienka na lokalnym kanale meteorologicznym. Podobno robaki są niezastąpionym źródłem białka, witamin i wartości odżywczych, wiedziałaś o tym?
A potem przysuwa wykałaczkę do ust i wciąga larwę wąską rurką ułożoną z ust, zupełnie jak odkurzacz. Chcę zamknąć oczy i zapomnieć, że byłam tego świadkiem, ale coś psuje się w nerwie gałki ocznej i czuję, że wyłupiaste oczy lada moment wypadną mi z oczodołów. Widzę wyraźnie, jak żuje, jak chrupie, jak mlaszcze i jak zmielone źródło białka, witamin i wartości odżywczych turla się w dół jego przełyku.
-Rzeczywiście jak kurczak - komentuje krótko. - Teraz twoja kolej.
-Zapomnij - rzucam krótko. - Nie ma mowy, żebym dotknęła tego nawet paznokciem, o języku nie wspominając.
-Nie po to kupiłem dwie, żeby obiema najadać się do syta. Druga jest dla ciebie - powtarza i wyciąga rękę, w której trzyma wykałaczkę. 
Patrzę nieufnie na zawiniątko przebite na wylot gdzieś między robaczym sercem a robaczą wątrobą, i myślę, że skoro moje życie doszło do punktu, w którym spaceruję po centrum Bangkoku z facetem, który zgwałcił mnie w jednej z zawilgoconych bostońskich uliczek, zjedzenie upieczonego robaka będzie jedną z mniej dziwnych rzeczy w całym tym bałaganie wydarzeń.
Więc biorę od niego wykałaczkę. Zamykam oczy, zbliżam larwę do ust i nadgryzam ją jednym zębem, ale prędko przekonuję się, że to jak wchodzenie do lodowatej wody, i wskakuję na główkę, cała na raz, żeby pozbyć się szoku. Robak rozjeżdża się między moimi trzonowcami. Słyszę, jak coś chrupnęło między prawymi piątkami, dolną i górną, i zastanawiam się, czy robaki posiadają jakieś maleńkie kosteczki, które właśnie zmiażdżyłam, czy mój egzemplarz został solidnie wypieczony i między zębami trzeszczy mi odrobina panierki. Muszę przyznać, że w całej tej praktyce kulinarnej najbardziej obrzydliwą częścią jest samo oswojenie się, że zjedzony robak jest robakiem. 
-Jak kurczak? - upewnia się Bieber.
-Jak kurczak - przytakuję, całkiem spokojnie przyjmując do wiadomości, że niebawem w moich kwasach żołądkowych rozpocznie się proces trawienny tajlandzkiego robaka. - Z frytkami.
Bieber żegna się z właścicielem stoiska i odchodzimy długą, wąską ulicą wgłąb miasta. Ale wbrew pozorom, wcale nie czuję ciężaru stolicy, nie widzę jej przepychu ani jakiejś wyższości nad innymi miastami. Jedyne, co widzę, to bieda, dużo nędznej biedy w kraju tak wysławionym jak Tajlandia. Nie chciałabym wspominać, że jego popularność w głównej mierze jest związana z nastoletnią prostytucją. Ale wspominam. Mówię o tym na głos, a Bieber spogląda na mnie z ukosa i wpycha ręce głębiej w kieszenie. Mam wrażenie, że chce się przede mną ukryć, chociaż jakąś cząstkę siebie, chociaż nadgarstki, chociaż kawałek skóry.
Nagle coś do mnie dociera.
-Co robiłeś w międzyczasie, kiedy sprzedałeś mnie tym starym arabskim handlarzom, a odzyskałeś z lotniska? - pytam, marszcząc złowrogo brwi.
-Odpieprz się - mamrocze. 
-Nie wierzę. - Kręcę z dezaprobatą głową. - Ile miała lat?
-Skąd mam wiedzieć? Pewnie koło szesnastu.
-Nie obrzydza cię to? - mówię, nagle zdenerwowana. Jestem również zirytowana przypadkową grą słów, kiedy przypominam sobie, że przed chwilą przełknął robaka. I jeszcze bardziej zirytowana, gdy uświadamiam sobie, że ja zrobiłam to samo. 
-Nie obrzydza mnie co?
-Seks z dzieckiem.
-Pierwszy raz powiedziałaś to słowo. Nie boisz się, że spotka cię kara boska? - drwi. - Szesnaście lat to nie dziecko.
-Ale też nie dorosła.
-I właśnie dlatego takie smakują najlepiej. A teraz zakończmy tę dyskusję, zanim przez przypadek powiem coś, czego z całą pewnością nie chciałabyś usłyszeć.
Zgodziłam się z nim w tej kwestii i dalej idziemy przez miasto dalecy rozmowie o nastoletniej prostytucji i wszystkich ciemnych urokach Tajlandii. Wystawiam twarz na wschodnie słońce, bo wydaje mi się, że kąt padania promieni opali mnie mocniej, intensywniej, a jeśli nie intensywniej, to bardziej egzotycznie. Bieber człapie tuż obok mnie, wydaje się być zmęczony, zamyślony, albo zmęczony ciągłym myśleniem, a dwadzieścia tysięcy dolarów ciągnie jego kieszenie w dół nogawek. Nie rozmawiamy, ale nie wyczuwam w tej ciszy niczego niepokojącego. Zaczynam się nad tym zastanawiać i dochodzę do wniosku, że cisza od samego początku była najprzyjemniejszą rzeczą, jaka między nami istnieje.
Kiedy wybija siódma, zawracamy na przystanek autobusowy, skąd rozklekotany pojazd o niemrawych kształtach przyprószonych rdzą zabiera nas z powrotem na lotnisko. W autobusie jest nie mniej tłoczno niż poprzednim razem, ale udaje nam się znaleźć dwa wolne miejsca i nie muszę koczować na skraju jego kolana. Szukam wzrokiem wszystkich starszych pań, przesyłam im przepraszające spojrzenie i fale radiowe odpowiedzialne za współczucie, ale spuszcza wzrok, gdy okazuje się, że żadna nie jest w stanie odczytać moich fal i w jakiś sposób się z nimi pogodzić. Mimo to nie ustępuję miejsca. Próbuję jeszcze jednej sztuczki z falami radiowymi i przekazuję wszystkim babciom wokół, że miejsce na kolanach Biebera marnuje się puste.
Docieramy na lotnisko przed ósmą z rana. Jeszcze zanim wchodzimy do hali odlotów, odwracam się na południe, w kierunku miasta, i wzdycham chyba zbyt sentymentalnie, być może z żalem, że zdołałam jedynie uszczknąć jakiejś namiastki tego orientalnego czaru. Potem wchodzimy do budynku, a w środku czuję się jak w tunelu czasoprzestrzennym, identycznym dla każdego lotniska na ziemi. Już niemal czuję się jak w domu. Tylko powietrze, bardziej wilgotne, ciężej zalega mi w płucach.
 -Nie zgub się - dyktuje Bieber, trzymając mnie jednym palcem wygiętym w haczyk za szlufkę w spodniach. 
Rzeczywiście lotnisko zatłoczyło się podróżnymi od czasu, kiedy byliśmy na nim ostatnim razem, przed kilkoma godzinami. Całe piesze wycieczki przemierzające halę odlotów wraz z napęczniałymi bagażami ograniczają swobodę ruchów i obieranych kierunków, dlatego Bieber kroczy krętym slalomem, ciągnąc mnie krok w krok za sobą. Aż nagle zatrzymuje się, jakby wszedł w pole świeżo wylanego betonu i jakby jego stopy zapadły się weń po kostki. Wpadam na jego plecy, zaskoczona nagłą zmianą tempa, a potem wyglądam sponad jego ramienia, żeby zobaczyć, co tak bardzo go rozproszyło, że nie może łączyć przemyśleń o tym czymś ze zwykłym niespiesznym marszem.
-Oni tu są - mówi, nie odwracając do mnie głowy. Przez to słyszę go nie tak wyraźnie, jak bym chciała, ale z jakiegoś powodu wiem, kim są wspomnieni 'oni' i dlaczego jego głos brzmi tak, jakby ci 'oni' mogli nam w jakiś sposób zaszkodzić.
Po drugiej stronie przestronnej hali odlotów stoi niewielka grupa mężczyzn , a wokół nich rozciąga się okrąg pustego pola, bo również z jakiegoś względu, być może nawet z tego samego, żadna walizka nie zahacza pola w promieniu metra od centrum ich zgrupowania. Rozpoznaję w ich twarzach ludzi z domu aukcyjnego trudniącego się sprzedażą uległych dziewic, i odruchowo drepczę kroczek dalej za plecy Biebera, a on odruchowo wyciąga rękę w tył i kładzie dłoń na skraju mojego biodra, nie pozwalając mi się zza siebie wyłonić.
-Nie są tu przypadkiem - oznajmia, ale tego jestem pewna i bez jego komentarza. - Przyszli po ciebie. Albo po pieniądze za ciebie.
-Czyli po ciebie. I twoje pieniądze. To trochę jakbyś sprzedał kradzioną szafę tylko po to, by później znów ją ukraść.
-Nie chciałbym być przesadnie drobiazgowy, ale właśnie sama porównałaś się do mebla.
-Nie bądź - wchodzę mu w słowo. - Nie bądź drobiazgowy. Ani przesadnie, ani nawet odrobinę. Wykorzystaj lepiej swoje podstawy znajomości chińskiego, zmysł orientacji i jakąś wrodzoną męską krzepę, żeby wyciągnąć nas z tego bagna - motywuję go, bo gdzieś w głębi czaszki słyszę ostrzegawczy głos, który mówi mi, że skoro oddał mnie raz, może oddać i drugi. 
Choć nie musi.
Ale może.
Wydaje mi się, że w ciągu ostatnich kilku godzin nie przybyło mi odwagi, siły i hartu ducha, by samodzielnie wyleźć z jakiegoś pseudomałżeństwa, w którym chcą mnie zamknąć, i Bieber jest właściwie jedynym, na którym mogę polegać, mimo że wszelkie wątpliwości nawet nie próbują ze mnie wyparować.
Bieber chwyta mnie mocno za nadgarstek, ale jest to jeden z tych dobrych chwytów i nie próbuję się z niego wyswobodzić. Zawracamy, brniemy przez tłumne gromady ludzi krzątających się jak owsiki po nieznanym terytorium, tam i nazad, ale bez bagażów idzie nam to znacznie płynniej niż całej reszcie i niebawem docieramy do drzwi ewakuacyjnych prowadzących na klatkę schodową z przepaloną żarówką i błotem naniesionym na beton stopni. 
-Zauważyli nas - mówi Bieber i klnie miękko pod nosem. Wciąga mnie za drzwi, a kiedy wydaje mi się, że tracę równowagę, wyciąga wielgachną łapę i przytrzymuje dłonią moją głowę, bym nie nabiła sobie guza wielkości drugiej głowy, wcale nie mniejszej. - Uważaj. Uciekamy razem, ale jeśli zlecisz ze schodów, albo skręcisz nogę, przestanę być dobroduszny i zacznę uciekać sam.
-Chcesz mi powiedzieć, że kiedykolwiek byłeś dobroduszny? - Niemal dławię się tymi słowami.
-Zdziwiłabyś się, gdybym przestał być.
-Odczułabym w ogóle jakąkolwiek różnicę?
Patrzy na mnie przelotnie.
-Byłabyś dziesięć tysięcy metrów wyżej, gdzieś w chmurach, na trasie Tajlandia-Jordania.
Ciągnie mnie dalej za rękaw bluzy kończącej się hen, daleko od krańców palców. Przechodzimy jak dwie zjawy przez drzwi ewakuacyjne na klatkę schodową, a odgłosy z hali odlotów dochodzą do nas jakby z innego świata, stłumione potrójną szybą w drzwiach i komorą dźwiękoszczelną pomiędzy nimi. Dopóki drzwi nie zostają ponownie otwarte, a pół piętra wyżej, tuż nad naszymi głowami, rozlegają się kroki przynajmniej trzech par stóp.
-Już tu są - oznajmia Bieber szeptem. 
W ciemnościach podziemi szuka po omacku jakiejś alternatywnej drogi ucieczki. Chyba trafia na klamkę, bo w pewnym miejscu gorliwiej dociska dłonie do ściany, jakby próbował za coś chwycić. Próbuję mu pomóc, ale trafiam tylko na jego rozgrzane, szorstkie dłonie i jestem niemal pewna, że w tych samych ciemnościach, w których przypadkiem utknęliśmy, jego spojrzenie zerka na czubek mojej głowy i mówi, że jego para dłoni w zupełności wystarczy do otwarcia drzwi. I rzeczywiście wkrótce je otwiera. Jednakże temu otwarciu towarzyszy metaliczny szczęk zamka, kiedy zapadka wpierw chowa się w dziurze, a później powraca, wybita przez sprężynę tego ustrojstwa. 
-Cholera - mówi Bieber i nieprędko orientujemy się, że jego szept nie był tak cichy, jak powinien być. - Właź tu - rozkazuje, chwytając mnie dłonią za tył głowy, bym nie roztrzaskała sobie potylicy, bo w całym tym roztrzepaniu chwieję się i wpadam na futrynę. - Prędko.
Przez chwilę nie dociera do mnie, że Bieber zrobił coś dla mnie, choćby tak błahego jak przykrycie dłonią mojej czaszki, a potem nie mam czasu zastanawiać się nad czymkolwiek, czy nad jego łaską, czy też nad niełaską, bo świst pędzącego pocisku przecina powietrze, zahaczając o lewy biceps Biebera i rozrywając jego tatuaż precyzyjnym cięciem w połowie. Odruchowo wciągam go do pomieszczenia i blokuję drzwi niesolidnym pokrętłem wkręconym w zamek od wewnętrznej strony.
Wtedy rozlega się stłumiony jęk Biebera i jego plecy osuwają się na ścianę tak, że przez chwilę stoi na ugiętych kolanach tworzących kąt nieco ponad stu stopni. A potem osuwa się na podłogę, której ja bałabym się dotknąć choć opuszką palca. Nie widzę jej dobrze, ale mam wrażenie, że czuję drgania, gdy przebiegają po niej myszy, szczury i karaluchy wielkości małych kociąt.
-Nie w tatuaż - jęczy głosem pełnym bólu. - Ludzie pomyślą, że celowo wytatuowałem sobie upośledzonego tygrysa.
Jednocześnie wciąż słyszymy agresywne i coraz skuteczniejsze dobijanie się do drzwi od zewnętrznej strony.
Kucam obok niego, niepewna tego, co chcę zrobić, bo wydaje mi się, że w żaden sposób nie uda mi się pomóc samym kucaniem, a jednocześnie nie jestem przekonana, czy chcę zrobić cokolwiek innego, by mu pomóc. Dotykam opuszkami dwóch palców jego ramienia, a on syczy, jakby oparzył się w język zupką chińską, mieszaniną wrzątku i rozgrzanego tłuszczu, i mówi:
-Nie mocz we mnie palców, bardzo proszę. Moja krew nie różni się niczym od twojej.
W ciemnościach przecinanych wątłym światłem z miejsca, którego jeszcze nie udało mi się zlokalizować, widzę jego spoconą twarz i mocno zaciskające się zęby. Gdybym dotknęła jego szczękę, Bieber nie byłby jedynym rannym w tej małej społeczności. Patrzę, jak zdrową ręką odrywa rękaw koszulki i przewiązuje go mocno ponad krwawiącą raną, jeden kraniec ciągnąc palcami, drugi trzymając w zębach. Kula nie utknęła w ranie, wiem to, bo widziałam, jak potoczyła się po podłodze za drzwiami. Niemniej jednak rozcięcie krwawi dość obficie i przypuszczam, że uszkodziło coś poza samym tatuażem i to z powodu tego uszkodzonego czegoś czoło Biebera lśni potem.
-Sprawdź, którędy możesz uciec - mówi, ale ja wciąż kucam jak sparaliżowana. Kopie mnie w kostkę, jako że obie ręce ma zajęte. - Nie śpij. Sprawdź, do cholery, którędy można stąd uciec.
Na drżących nogach prostuję się i rozglądam po pokoju utopionym w półmroku. Tylko w jednym miejscu odkształcają się drzwi, a za nimi czeka zło wcielone. Odruchowo patrzę również w sufit i dostrzegam na łączeniu ze ścianą metalową klapę. Wygląda solidnie i ciężko i obawiam się, że mogłabym zawiesić się na niej całym ciężarem ciała, a i tak nie drgnęłaby w zardzewiałych zawiasach. Co wcale nie oznacza, że nie spróbuję się na niej zawiesić.
-Sufit - mówię. Jestem zdziwiona, jak bardzo drży mi głos. - Jest wyjście przez sufit. Może jakiś szyb wentylacyjny. Albo kolejna ciasna komórka.
Wtedy drzwi trzęsą się w zawiasach, uderzane męskim barkiem lub parą męskich barków, naprzemiennie. 
-Uciekaj stąd - mówi Bieber przez zaciśnięte zęby. Przyciska do rany drugi urwany rękaw.
-Ale - skrzeczę. - Ale co z tobą.
-Uciekaj - powtarza rozgoryczony.
-Nie możesz tu zostać. Jesteś ranny.
Przyklękam u jego boku i chwytam go za chore ramię. Moje palce dotykają go jak królewską porcelanę.
-Posłuchaj mnie - warczy, łapiąc mnie za szczękę i przekręcając moją twarz w kierunku swojej. Jesteśmy oddaleni o dwie Calineczki. - Zgwałciłem cię. Potraktowałem jak dziwkę. Upokorzyłem. A ty masz jakiekolwiek wyrzuty, zostawiając mnie samego? Spierdalaj stąd, póki możesz. Bilet jest zarezerwowany na nazwisko Harolda. Kiedy dolecisz do Miami, nie wracaj do Bostonu autostopem. 
Miałam moment zawahania. Chciałam wyprostować się i gryźć zamek klapy w suficie tak długo, aż zębami przeszłabym na wylot przez metal. Znów widzę to, czego nie widziałam tak długo. Uliczki w Bostonie. Jego, młodszego i nie mniej silnego. Bliższego fizycznie niż kiedykolwiek. I zanim ten moment zawahania się kończy, chcę go tutaj zostawić, brudnego od krwi i potu. Ale ten moment zawahania jedynie przeze mnie przebiega. Nie osiedla się. Nie zatrzymuje. Nawet nie zwalnia.
-Powiem ci coś - szepczę przez łzy. Nie pamiętam chwili, w której zaczęłam przeciekać, ale teraz czuję, że mam mokry kołnierzyk bluzki. - Bardzo chętnie zostawiłabym cię tutaj, zdanego na ich łaskę. Z ogromną chęcią wymierzyłabym ci takie odpokutowanie wszystkich win. Ale nie zrobię tego, bo nie jestem potworem. Tylko człowiekiem. Głupim, naiwnym człowiekiem, któremu zdaje się, że ma szansę wyciągnąć z ciebie jakąś namiastkę dobra.
Patrzy mi w oczy, nie mówiąc nic. Coś w jego spojrzeniu drży. Być może pot nakapał mu za powieki, a może nie zdaję sobie sprawy z tego, jak bardzo boli rana postrzałowa. 
-Daj mi swój telefon - proszę, wyciągając przed siebie otwartą dłoń. - Daj mi swój telefon - powtarzam. - Nie zrobię nic głupiego. Po prostu pokażę ci, jak takie sprawy rozwiązują cywilizowani ludzie.
Z podejrzliwością wpisaną w twarz unosi nieco biodra, bym mogła wydobyć z jego kieszeni telefon i wybrać numer alarmowy, który widziałam na jednej ze ścian lotniska. Czekam chwilę, aż wschodni akcent rozbrzmiewa w słuchawce. Nim zaczynam tłumaczyć, pytam, czy mój rozmówca zna podstawy angielskiego. Dowiedziawszy się, że owszem, zna, nawet nieco więcej niż same podstawy, mówię względnie prosto i wyraźnie:
-Nazywam się Noelle... Styles. Noelle Styles. - Przypominam sobie nazwisko z fałszywego dowodu i wizję odwleczenia mojego powrotu do domu, w razie gdybym podała prawdziwe. - Mnie i mojego znajomego zaatakowało trzech uzbrojonych mężczyzn. Jesteśmy zamknięci w starej kanciapie w podziemiach wschodniego wyjścia ewakuacyjnego.
Dopowiadam jeszcze kilka cichych próśb pomocy i rozłączam się, będąc zapewnioną przez operatora, że ochrona lotniska jest już w drodze. Nie oddaję Bieberowi telefonu. Chowam go w swoją kieszeń i wierzę, że nie będę musiała użyć go nigdy więcej.
Bieber patrzy na mnie tak, jakby chciał skrócić mnie o głowę za wezwanie policji, ale nie chce tracić siły na daremne otwieranie i zamykanie ust. Siedzimy więc oboje pod ścianą, czekając na pomoc z zewnątrz, jednocześnie licząc sekundy, które pozostały do wyłamania drzwi z zawiasów. Przyciskam kawałek materiału z rękawa do jego rany, bo jakoś nie mam serca go uśmiercić, chociaż mam nikłą świadomość, że chłop o jego rozmiarach i krzepie nie umrze przez samo marne draśnięcie, z którym nawet ja całkiem dzielnie bym sobie poradziła.
Połączenie ciszy i mroku wznieca lęk tuż pod moim żołądkiem. Z nerwów podrygują mi dłonie i stopy, aż za którymś takim niekontrolowanym wyskokiem Bieber łapie mnie za kostkę i zaciska na niej palce. Czuję ciepło jego skóry na nagiej skórze mojej łydki i lęk spod żołądka rozprzestrzenia się po całym ciele. Jest jednak nieco zmodyfikowany. Nie boję się jego dotyku jako tej emocjonalnej zarazy sprzed lat. Boję się tego, że wcale się nie wystraszyłam.
Wkrótce harmider za drzwiami zmienia się w coś mniej konkretnego, mniej zdefiniowanego. Nie słyszymy już uderzeń w drzwi ani kopnięć, niemniej jednak jakaś szarpanina rozgrywa się tuż za progiem, a gdy dobiega końca, drzwi otwierają się na całą szerokość i oślepia nas halogenowe światło z klatki schodowej. Nie mam pojęcia, co mnie do tego nakłania, ale kiedy osłaniam swoje oczy jedną dłonią, drugą osłaniam zmarszczone brwi Biebera. To charytatywna zabawa w pielęgniarkę w obozie wroga.
-Noelle Styles? - pyta męski głos zza progu. 
Podnoszę się i otrzepuję kolana.
-To ja - mówię słabo. Nie potrafię rozpoznać, czy głos pochodzi od wysłanników sił do walki z przestępczością, czy od samej przestępczości. - Jesteśmy tutaj.
-To był twój genialny pomysł, Whitford? - pyta Bieber połową ust.
Ignoruję jego słabe jęki i wychylam się za próg. Dostrzegam trzech funkcjonariuszy wyprowadzających pseudoochroniarzy tajlandzkiej aukcji ruchomościami. Czwarty wchodzi do kanciapy i zapala światło, którego my nie byliśmy świadomi. Nie ma problemu z zauważeniem Biebera pod ścianą. Pozwolę sobie napomknąć, że mój towarzysz wbrew pozorom zajmuje dość sporo miejsca. I wydaje dość nietypowe odgłosy, inne od truchtu szczurów.
-Jest pan ranny? - pyta okrojoną angielszczyzną.
Bieber wykonuje tylko niemrawy ruch głową, więc to ja opowiadam, jak kula drasnęła jego ramię, jak osunął się na podłogę i jak zastanawiałam się, ile życia mu zostało. Pracownik ochrony lotniska próbuje wypytać nas o powód tej ucieczki, o cały powód pościgu, ale zgodnie kręcimy głowami, wzruszamy ramionami i ujawniamy oburzenie względem przestępczych tradycji Tajlandii. Potem Justin zapewnia, mieszając chiński z angielskim, że mała kula nie oderwała mu ramienia i nie oderwie w przeciągu paru najbliższych godzin. Nie wtrącam się i nie mówię, że nasz lot potrwa znacznie dłużej niż kilka godzin. Nie protestuję nawet wtedy, gdy Bieber kategorycznie odmawia składania zeznań i przysięga, że kryminalny incydent na tajlandzkim lotnisku nie przedostanie się do amerykańskich mediów. A co najważniejsze, nie wznoszę najmniejszego sprzeciwu, kiedy chwyta mnie za rękę - nie za nadgarstek - za dłoń posiadającą palce, paznokcie i knykcie, i wyprowadza mnie z podziemi z powrotem do hali odlotów.
Jego tempo jest tak prędkie, że niekiedy muszę podbiegać, by nie musiał holować mnie za sobą. Truchtam tuż za nim, gdy przemierza lotnisko na ukos. Docieramy do kas. Tam Bieber odbiera wcześniej zarezerwowane bilety i jest to doprawdy ostatni moment, bo odprawa na nasz lot powoli dobiega końca. Poinformowana obsługa lotniska przepuszcza nas przez bramki pomimo krwawiącej rany Biebera i otrzymujemy miejsce w samolocie nieco na uboczu, tak aby jego jeszcze przez chwilę skraplająca się na skórze krew nie wzbudzała niepokoju w pozostałych podróżnych. Wzbijamy się w powietrze, zanim otwieram usta, by przypomnieć nam obojgu, że wciąż mam coś do powiedzenia.
-Dlaczego? - zaczyna jednak on, a ja nadal milczę, jakby ktoś przeprowadził destylację wszystkich moich słów. - Dlaczego to zrobiłaś?
-Zrobiłam co? - mamroczę półgłosem. 
Boję się na niego spojrzeć, ale całkiem niepotrzebnie, bo gdy już decyduję się zerknąć, widzę jego zaciśnięte oczy, które nie widzą mnie.
-Dlaczego mnie tam nie zostawiłaś? Dlaczego nie ratowałaś siebie, tak jak ci kazałem? I dlaczego, do cholery, wciąż grałaś, kiedy przyjechała policja? Dlaczego nie powiedziałaś im, kim naprawdę jesteś, kim ja jestem, kim my dla siebie jesteśmy i jak zostałaś wciągnięta w cały ten syf? - Nagle otwiera oczy i chwyta mnie pięścią za koszulkę na piersi. Czuję, jak szwy materiału na moich plecach naprężają się. - Dlaczego, do cholery?
Łapię jego pięść obieca dłońmi i ściskam mocno, żeby dać mu do zrozumienia, że czuję olbrzymi dyskomfort, kiedy jego dłoń przebywa w miejscu tak blisko związanym z definicją kobiecej intymności. 
-Nie zostawiłam cię tam, ponieważ potrafię posługiwać się zwyczajną ludzką empatią - odpowiadam wzburzonym szeptem. - A nie powiedziałam policji, w jaki sposób zostałam ściągnięta do Tajlandii i jaki był twój procentowy odsetek od sprzedaży mnie, ponieważ jako córka policjanta doskonale wiem, jakie są procedury. Zostałabym odesłana do tajlandzkiego pogotowia opiekuńczego, gdzie musiałabym czekać, aż moi rodzice wydadzą kilka tysięcy dolarów tylko po to, by przylecieć tu i ściągnąć mnie z powrotem do Stanów. A jako że żadne z nich nie śpi na pieniądzach, uznałam, że dużo bardziej ekonomiczny będzie powrót do kraju z tobą.
Moja pierś unosi się prędko i prędko opada, gdy patrzę na niego zła, rozgoryczona i w jakiś sposób rozżalona, że w ogóle o to pyta. A potem mówię:
-Poproś stewardessę o środki przeciwbólowe.
I idę spać, odwrócona twarzą do okna, z którego rozciąga się widok na cały Bangkok i oświetlające go, wschodzące słońce, rzucające wielowarstwowy cień na zatokę.
A gdy się budzę, gdzieś tysiące metrów powyżej tafli oceanu, mam pod uchem jego kolano i początek twardego mięśnia na udzie. Przytomnieję natychmiast, siadam prosto w fotelu i z ulgą przyjmuję informację o jego śnie, który przechylił mu głowę na boczny odcinek zagłówka. 
Zasypiam raz jeszcze, bo domaga się tego szpik w moich kościach. A gdy budzę się po raz drugi, słyszę w uchu strzelaninę z ciężkich dział armatnich. Dopiero gdy wyliczam siedemdziesiąt cztery wystrzały w ciągu minuty, uświadamiam sobie, że leżę na jego piersi, na sercu, które nerwowo obija się o żebra. 
Jestem wściekła za te dwa akty bliskości. Moja złość do tego stopnia traci rozum, że nie unoszę głowy, tylko zaciskam obie pięści, wgniatam skroń mocniej w jego przepoconą koszulkę, tak żeby przypadkiem nie było mi zbyt dobrze, i podejmuję trzecią próbę snu.
Którą kończę w tym samym miejscu, na skraju jego piersi, pół godziny przed lądowaniem w Miami. Tym razem właściciel tej piersi już nie śpi. Ogląda program przyrodniczy o pingwinach w monitorze wkręconym w zagłówek sąsiedniego fotela. Wyczuwam ogromną różnicę w napięciu jego mięśni. Zranione ramię zdaje się być wiotkie jak flaczek po parówce. Z kolei drugie, zdrowe, konkuruje z najtwardszą odmianą marmuru. Zaczynam się zastanawiać, czy jedna z moich piersi zahaczających ów ramię ma na to jakiś wpływ.
Nie zamieniamy słowa do końca lotu. Również w drodze przez lotnisko i odprawę celną, przez którą przechodzimy gładko, jako że nie posiadamy żadnych bagaży. Świt tego dnia jest rześki, powiedziałabym nawet dość chłodny. I ponury. Nie jestem przyzwyczajona do braku słońca na Florydzie, ale prawdę powiedziawszy w ogóle nie jestem przyzwyczajona do Florydy. Nie wiedząc, co dalej ze sobą począć, decydujemy się wstąpić na kawę do baru śniadaniowego umieszczonego tuż obok lotniska. Siadamy w wolnym boksie w kącie prześmierdniętego starym tłuszczem pomieszczenia, otrzymujemy po kubku czarnej kawy nalanej do krawędzi, tak aby nie było fizycznej możliwości nasypania cukru, i patrzymy sobie w oczy tak długo, że kolor jego tęczówek wydaje się być moim własnym.
-I co teraz? - pytam. Mój głos chrypi, nie pamiętając, jak to jest rozbrzmiewać w ciszy.
-Obstawiam, że znów pójdę siedzieć, jeśli zawiozę cię do Bostonu. Ale nie chcę zawozić cię gdziekolwiek indziej. 
Patrzę w niego raz jeszcze. Prawie wierzę, że moje spojrzenie jest aż nazbyt wnikliwe i dostrzegam to, co każdy człowiek ma zapisane na swoim własnym twardym dysku. Myślę też przez chwilę, że nie jestem hakerem i sama nie otworzyłabym jego dysku. I myślę, że być może odkręcił jakąś śrubkę, żeby było mi łatwiej. I gdy się nad tym zastanawiam, wpada mi do głowy pomysł tak absurdalny, że przez chwilę fusy na dnie kubka zdają się układać w jedno wielkie, wrzeszczące "NIE". Ale ich nie czytam.
-Wiesz, kogo w tobie zobaczyłam? - pytam łagodnie. Nie daję mu szansy na odpowiedź. Nie chcę, żeby dziwny urok tej chwili zniszczył jego sarkazm. - Dobrego faceta.
Widzę jak uśmiecha się pod nosem i kręci głową, zawiedziony moją głupotą.
-Mówię poważnie - podejmuję. - Wtedy, kiedy po mnie wróciłeś. Byłeś nim. Dobrym facetem. Przez chwilę. Oczywiście nie tak dobrym, żeby zakładać fundację wspierającą samotne matki, ani tak dobrym, by prowadzić charytatywne schronisko leczące zwierzęcą odmianę depresji. Ale po prostu lepszego, niż myślałam, że możesz być - tłumaczę, bawiąc się metalową łyżeczką do kawy. - Albo wtedy, na lotnisku, kiedy chciałeś, żebym uciekła i zostawiła cię samego, rannego, zakrwawionego i spoconego jak zapaśnik sumo. Po prostu przekonałam się, że gdzieś w tobie, być może bardzo głęboko, w jakimś opancerzonym bunkrze, siedzi szczypta dobrego człowieka. A ja chcę ją wyciągnąć. Chcę złapać ją za fraki, wydobyć choćby siłą, boleśnie i bez litości, i zostawić na wierzchu. - Wyciągam ręce przez stół i łapię jego palce obejmujące kubek. Unosi wzrok i przez chwilę nie widzę w nim żadnej z tych rzeczy, które przez tyle czasu siały we mnie spustoszenie. - Chcę ci pomóc.
-Jak? - pyta.
W moich oczach to pośrednie przyznanie, że wyjmie którąś ze swoich zniszczonych części, by pomieścić mój mały podarek.
-Nauczę cię delikatności, Justin. Jeśli tylko mi na to pozwolisz.





~*~


piszę fanfictions od czterech lat, dokładnie od czterech, bo dokładnie teraz mija czwarta rocznica, i jeszcze nigdy, w całej mojej karierze, żadnego rozdziału nie pisało mi się TAK ŹLE  jak ten. to były jakieś tortury, przysięgam. jestem fchuj niezadowolona i fchuj rozżalona, bo miał wyjść fajnie, i może jedynie końcówka jest znośna, ale całą resztę najchętniej bym zjadła, przeżuła, wypluła do kibla i spłukała wodę
to tyle ode mnie. a wam jak mijają wakacje? :-)









3 komentarze: