piątek, 21 lipca 2017

Rozdział 13 - Na wieki wieków, amen


rozdział znów jest niesprawdzony, bo kiedy czytam to co piszę podoba mi się mniej, niż w momencie pisania, więc znów stwierdziłam, że nie będę czytać. jeśli wychwycicie jakieś absurdy czy cuś, dajcie znać w komentarzu. dziękuję i miłego czytania:)



Ognista kula przemierza moje płuca, przełyk i krtań.
Ognista kula niesie spustoszenie w szczelinach między moimi jelitem cienkim i jelitem grubym.
Ognista kula kradnie mi oddech, jego wspomnienie i wszelkie jego formy z najbliższej przyszłości.
Potem kolejna ognista kula, tym razem posiadająca parę rąk i nazwisko Bieber, obstukuje mi łopatki i próbuje wywabić poprzednią ognistą kulę, ale tamta nie traci zapału i trzyma się moich wewnętrznych flaczków.
Uosobiona ognista kula dotyka mojego czoła, chwyta mnie za policzki, okręca głowę i szuka na twarzy oznak zazielenienia.
Dopiero po kilku kolejnych minutach, gdy otaczają nas dwie zaalarmowane stewardesy i trzy butelki wody od sąsiednich pasażerów, jestem w stanie wydusić przez spazmatyczne wyziewy ognistej kuli:
-Zabierasz mnie do Tajlandii bez aktualnych szczepień?
-Wyluzuj - mówi połową ust, trzymając mnie za ramię ponad łokciem. - Większym syfem mogliśmy się zarazić w tych przydrożnych motelowych łóżkach. A gdybyś faktycznie miała coś złapać, złapałabyś ode mnie dwa lata temu.
-Aktualnie nie mówię o HIVie, kile czy rzeżączce, tylko o chorobie wściekłych komarów albo innych tajlandzkich robali.
-Wyluzuj - powtarza znów. - Nie zabieram cię na wycieczkę turystyczną po dzikich walorach tajlandzkich odludzi.
Nie przekonał mnie żadną z tych tanich śpiewek, więc zaczynam rozglądać się po samolocie i mówić do twarzy, które wydają się być mną w jakiś sposób zainteresowane.
-Nazywam się Noelle Whitford, zostałam uprowadzona ze swojego rodzinnego domu w Bostonie, siłą zaciągnięta do Los Angeles i omal nie wcielona do wykwalifikowanej załogi kalifornijskiego burdelu.
-Proszę jej nie słuchać - odzywa się Bieber, a w jego głosie podryguje nuta napięcia. Unosi ku sufitowi samolotu obie ręce i uspokajająco pompuje nimi powietrze. - Małżonka przechodzi kolejny atak paniki. - Obejmuje mnie ramieniem, ale tylko ja czuję, z jaką siłą jego palce wpijają się w moją skórę. Jakby chciały przepalić się na wylot przez ścięgna, mięśnie i bogate w wapń kości.
I rzeczywiście kończę na przegranej pozycji, bo po niedawnym pokazie histerii nikt nie traktuje mojego anonsu poważnie. Sąsiedni pasażerowie, litościwie kiwając głowami jak samochodowe figurki buldogów, wracają do swoich komórek w trybie offline, tabletów w trybie offline i laptopów w trybie offline, a poczciwe stewardessy wręczają mi darmową paczkę orzeszków ziemnych i oddalają się krokiem zbyt prędkim jak na samolotowe warunki, sądząc najwyraźniej, że drogi współmałżonek obeznany z moimi problemami psychicznymi jest w stanie zająć się mną lepiej, niż którakolwiek z nich.
Zapadam się głębiej w wygodny fotel pierwszej klasy i obrastam w złość na ten wygodny fotel za bycie wygodnym. Nie chcę dopuścić do siebie myśli, że w najbliższym otoczeniu Biebera jakikolwiek fotel może być wygodny.
-Dlaczego, do jasnej cholery, siedzimy w samolocie lecącym do Bangkoku?
-Och, sam nie wiem. Może dlatego, że planujemy lecieć do Bangkoku? - syczy z pogardą tuż przy moim uchu. - I mów ciszej, bo urżnę ci nogi przy samej dupie.
-Ale dlaczego Bangkok? - pytam i nie potrafię pozbyć się paniki, która przez chwilę mną władała. - Dlaczego nie Sydney, Londyn, Toronto albo którekolwiek z bardziej cywilizowanych miast, w których nie panoszy się choroba wściekłych komarów i wściekłych chrabąszczy?
-Jesteś doprawdy niemożliwa - mamrocze Bieber i zsuwa się niżej po swoim fotelu, jeszcze obszerniejszym niż mój, wychodzącym na środkową alejkę kokpitu. - Wywożę cię wpierw na drugi koniec Stanów, a teraz na drugi koniec świata, i jedyny sprzeciw, który od ciebie słyszę, to brak aktualnych szczepień? Nie słyszałaś o tym, że szczepionki wywołują autyzm?
-Udowodnione przypadki nastąpiły jedynie jako odzew na złożoną szczepionkę przeciwko odrze i paskudnej odmianie raka szyjki macicy. W dodatku ryzyko zachorowania na autyzm obniża się znacznie po trzecim roku życia - tłumaczę, wpatrując się w pusty ekran miniaturowego telewizora wszczepionego w zagłówek przede mną. - I nie, brak aktualnych szczepień nie jest moim jedynym sprzeciwem. Miałam jedynie nadzieje, że wiadomość o chorobie wściekłych tajlandzkich komarów i ostrej biegunce po zatruciu nieuzdatnioną tajlandzką wodą otrzeźwi ci umysł. Nie powtórzę po raz kolejny, jak jest mi źle, że muszę spędzać z tobą całe nieskończone dni, bo doskonale wiesz, jak bardzo jestem nieszczęśliwa, że muszę spędzać z tobą całe, cholerne, nieskończone dni. Nigdy nie wydawałeś się być przesadnie poruszony tym, jak się czuję. Ani teraz, kiedy wywozisz mnie do cholernego Bangkoku, ani wtedy, kiedy gwałciłeś mnie na cholernej ulicy, nie zważając na to, że miałam cholerne piętnaście lat i byłam cholerną dziewicą - unoszę się, ale mój głos nie wykracza poza bariery wycharczanego szeptu.
-Sugerujesz, że gdybym spytał cię o wiek i upewnił się, że swój pierwszy raz przeżyłaś przy kwiatkach, zapachowych świeczkach i prezerwatywach w kształcie serduszek, poczułabyś się lepiej? Mój pierwszy raz też nie był wybitnie kolorowym przeżyciem.
-Nawet nie kończ. - Uderzam go otwartą dłonią w środek klatki piersiowej. Oboje jesteśmy zaskoczeni donośnym trzaskiem, który się spod niej wydobywa. - Nie zasługujesz na to, by jakakolwiek kobieta traktowała cię z szacunkiem.
-I fajnie - mruczy, zaokrąglając ramiona potężnym garbem, który wyrasta mu spomiędzy łopatek. - Nie dbam o to.
-I nie dbaj - warczę. - Tylko nie zdziw się, jeśli nikt nie wypieli chwastów dookoła twojego nagrobka.
Bieber parska śmiechem, a dziwne dźwięki wychodzą mu nie tylko przez usta, ale również przez nos.
-Będę martwy - oznajmia. - To, czy ktoś wypieli mi chwasty na nagrobku, czy ich nie wypieli, chyba nie będzie miało dla mnie większego znaczenia.
Zaciskam usta w wąską linię, patrzę na niego spod byka, ale wkrótce nieco rozluźniam twarz i w ramach mentalnego zadośćuczynienia uderzam czołem w zagłówek wyprzedzającego mnie fotela. Uzmysławiam sobie, że próbuję zagrać na uczuciach trupa, i postanawiam nie bawić się więcej w proboszcza parafii Zagubionych Dusz.
Nie odczuwałam zmęczenia, dopóki nie usiadłam w skórzanym fotelu z amortyzującym wstrząsy tunelem powietrznym pod tapicerką. Im wyżej pod niebo się wzbijamy, tym mocniejszy paraliż dotyka całe moje ciało. Głowa opada mi na zagłówek z głośnym chrupnięciem w karku. Snu nie odbiera mi nawet olbrzymia łapa Biebera, przez cały lot trzymająca mnie za kolano. Zasypiam jak pod hipnozą.
I budzę się w podobny sposób. Chociaż właściwie nie budzę się sama. Budzi mnie głowa Biebera, urywająca się z karku i ciężko uderzająca w moje ramię. Dlatego budzimy się oboje i jestem nieco zirytowana, że w dalszej drodze będziemy bezsenni wspólnie. Wolałabym być rozbudzoną podczas jego snu. Albo wolałabym spać, podczas kiedy on byłby rozbudzony. Nie chcę, by cokolwiek nas łączyło, nawet otwarte oczy.
-Według mojego zegarka - mówi, tłumiąc ziewnięcie w barku - zostały jeszcze trzy godziny lotu.
-A co potem? - pytam, pierwszy raz czując do niego zwykły ludzki żal. I żal, że on niczego nie żałuje. - Znajdziesz kolejny burdel, do którego możesz mnie odstawić? Albo kupisz piłę mechaniczną, poćwiartujesz moje szczątki i sprzedasz na organy?
-Kupię mieszkanie, wstawię do niego wielkie naświetlone terrarium, wsadzę cię do niego i będę obserwował, i będę obserwował wpływ lampy grzewczej na starzenie się twojej skóry. Wyniki spiszę, oddam do jakiejś stacji badawczej i zbiję fortunę jako jeden z najmłodszych odkrywców przełomowych teorii XXI wieku. Czy ta opcja podoba ci się bardziej?
Ignoruję jego mistrzowskie podejście do sarkazmu i pytam:
-Dlaczego to robisz?
Wydaje się nieco zbity z tropu.
-Co? Marzę o noblu w dziedzinie biologii?
-Nie ma nobla w dziedzinie biologii. Jest tylko z fizjologii lub medycyny - wtrącam. - Pytam, dlaczego jesteś taki, jaki jesteś. 
-Pewnie dlatego, że taki właśnie jestem - odpowiada ironicznie.
-Nie drażnij mnie. Jesteś popieprzony, ale wydaje mi się, że ciemna strona mocy nie wchłonęła cię jeszcze zupełnie. Że jakiś odsetek twojego i tak niezbyt sporego mózgu nie został jeszcze przejęty przez wszechmocnego Imperatora i masz szansę wyrwać się spod jego władz. Zarówno historia jak i literacka fikcja dowodzą, że najbrutalniejszymi ludźmi byli ci pragnący władzy. A ty jej przecież nie chcesz. Wyjątkowo mało wymagasz od swojego życia i od samego siebie, jesteś sługusem, który leci do Tajlandii tylko dlatego, że jakiś podstarzały casanova w przyciasnym garniturze go do tego nakłonił, sam przyznałeś, że nigdy w życiu nie zrobiłeś kobiecie dobrze, a nade wszystko nie posiadasz nawet konta oszczędnościowego w banku i zbliżając się do trzydziestki, jesteś na utrzymaniu kumpla, który posiada dobrą pracę, wysoki iloraz inteligencji i pół kilometra płci przeciwnej ustawionej przed jego drzwiami.
-Rybciu, to nadal nie nadgryza mojego męskiego ego.
-Właśnie o tym mówię. - Uderzam dłońmi w kolana. Stewardessa posyła mi karcące spojrzenie. Dopiero wtedy orientuję się, że większość pasażerów, z ustami rozdziawionymi jak ryby, śpi w najlepsze. - Jesteś bezpłciowy. Na niczym ci nie zależy. O nic nie dbasz.
-I dobrze mi z tym.
-No właśnie. Dobrze ci z tym, że wegetujesz, zamiast żyć
Bieber przekręca się na fotelu, wpycha jedną stopę pod pośladek i patrzy na mnie wzrokiem, od którego dostaję czkawki.
-No dobra, o co ci tak właściwie chodzi? Bo jeśli masz zamiar bawić się w mojego psychoterapeutę, daruj sobie, ale Harold ukończył studia z wyróżnieniem, od wielu lat jestem jego królikiem doświadczalnym i do tej pory nie udało mu się wydobyć ze mnie konkretnego życiowego celu.
Wiem, że dalsza część rozmowy nie będzie możliwa, jeśli wzrok Biebera nadal będzie wiercił we mnie dziury, więc obracam się przodem do fotela ograniczającego moim nogom swobodę i pytam:
-Dlaczego nie zostawiłeś mnie w Los Angeles? Mogłeś zarobić i jednocześnie pozbyć się problemu.
-Jeśli myślisz, że lecimy na plantację truskawek, gdzie twoim największym zmartwieniem będą brudne skórki przy paznokciach, to grubo się mylisz.
-Mimo wszystko uważam, że na moment obudziła się w tobie namiastka człowieka. Być może teraz żałujesz, że nie wsadziłeś mnie pod pierwszego lepszego goryla, który wolałby ostatnie pięćdziesiąt dolarów przeznaczyć na seks, zamiast kupić dziecku buty na zimę, ale jednak mnie tam nie zostawiłeś. A z tego co zrozumiałam, w Tajlandii nie dostaniesz za mnie ani dolara więcej niż w Los Angeles. Powiedz, dostaniesz coś więcej? Cokolwiek.
-Darmową wycieczkę na daleki wschód.
-Nie ściemniaj - rzucam wzburzona. - Kto ci uwierzy w te brednie?
-Posłuchaj mnie, mały, wścibski skurwibąku. Jeśli próbujesz mnie sprowokować do wyznania, że zakochałem się w tobie od pierwszego wejrzenia i z tej miłości boli mnie pęcherz, to wiedz, że nie, nie zakochałem się w tobie od pierwszego wejrzenia, a pęcherz boli mnie tylko dlatego, że od dziecka cierpię na nawracające infekcje dróg moczowych.
 Przez resztę lotu zastanawiam się, czy dorosły Bieber kiedykolwiek pozwolił, by założyli mu cewnik.
Późnym popołudniem lokalnego czasu przymierzamy się do lądowania na Don Mueang International Airport w Bangkoku. Jestem na siebie wściekła, że zachwycam się nieznanymi chmurami, przez które się przedzieramy, budynkami wydającymi się mieć nieco bardziej opływowy kształt niż stare bostońskie kamienice, i ludźmi, których co prawda nie widzę z powietrza, ale wiem, że gdybym ich zobaczyła, byłabym zachwycona. Czuję się trochę tak, jakbym na sali operacyjnej rozczulał mnie dźwięk maszyny podtrzymującej życie, moje życie, i jestem jeszcze bardziej wściekła.
Lotnisko jest duże, względnie puste i w niczym nieprzypominające amerykańskie lotnisko, jednocześnie zupełnie niczym się od niego nieróżniące. Bieber tuż po wyjściu z samolotu chwyta mnie za nadgarstek, ale robi to na tyle sprytnie, że wygląda, jakby czule trzymał mnie za dłoń, może nawet pieścił palcami palce. Nie jestem skłonna się wyrywać, bo w środku Tajlandii czuję się jeszcze bardziej zagubiona, niż w środku Tajlandii z nim i chcę tylko, by doprowadził mnie do cywilizacji, która, w czym pokładam ogromne nadzieje, potrafi komunikować się w języku angielskim.
Przechodzimy przez halę odlotów pełną wschodnich ludzi o węższych oczach, ale ja, jako posiadaczka filipińskich korzeni, nie widzę znacznej różnicy względem tego, co na co dzień widuję w lustrze. Jedynie Bieber w tym miejscu wydaje mi się jeszcze bardziej obcy, niż wydawał się w USA, w jednym z trzynastu stanów, przez które przejeżdżaliśmy. Mimo wszystko nie protestuję, gdy trzyma mnie blisko siebie, nie wznoszę też większych protestów, gdy łapiemy przeładowany autobus wiozący nas dwadzieścia cztery kilometry na południe, do samego serca Bangkoku. Wnętrze klimatycznie szczelnej puszki z metalu jest na tyle przeładowane, że wszelkie próby podniesienia się z bieberowych kolan, kiedy jedna z jego rąk jednocześnie oplata mnie w pasie jak niezawodny pas bezpieczeństwa, wydają się zupełnie bezcelowe, bo ilekroć staję na prostych nogach, któryś ze skośnych podróżnych popycha mnie swoim rozchwianym ciałem z powrotem na jego umięśnione uda.
-Siedzę na kolanach własnego gwałciciela - mamroczę pod nosem. - Siedzę na kolanach własnego gwałciciela. Siedzę na kolanach własnego gwałciciela.
-Pozwalam dziewczynie, która na dwa lata zamknęła mnie w pudle, siedzieć na moich kolanach - odpłaca się. - Pozwalam dziewczynie, która na dwa lata zamknęła mnie w pudle, siedzieć na moich kolanach. Pozwalam dziewczynie, która na dwa lata zamknęła mnie w pudle, siedzieć na moich kolanach.
Słońce z wolna zachodzi za horyzont, kiedy przechadzamy się z Bieberem wąskimi uliczkami z obu stron zastawionymi rozpadającymi się, kilkupiętrowymi budynkami. Ilekroć zadzieram głowę, by spojrzeć w tynk odpadający z prowizorycznych balkonów, boję się, że jakieś drobiny wpadną mi do oczu. Co jakiś czas przyglądam się też Bieberowi. Zdawał się nie kłamać, mówiąc, zdecydował się na transportowanie mnie na drugi kraniec świata ze względu na walory turystyczne i kulturowe, ale wciąż wolę myśleć, że jest przynależny rasie ludzkiej, której z natury przypisane są jakieś uczucia.
Co parę kroków zerka na wyświetlacz komórki, wciska w niego opuszkę szerokiego, męskiego palucha, a potem szarpie mnie za nadgarstek i zmieniamy kierunek wędrówki, aż wreszcie zatrzymujemy się na niepozornym podwórku ogrodzonym niepozornymi, na wpół murowanymi domami, otoczeni przez trzech równie niepozornych wysłanników tego wschodniego świata. Bieber, prawdopodobnie nie wiedząc, ile słów może z nimi wymienić swoją całkiem poprawną angielszczyzną, wypowiada tylko jedno nazwisko, albo coś, co w moich uszach mogłoby brzmieć jak tajlandzkie nazwisko, a potem grupa trzech chłopaczków o ciemniejszej karnacji wprowadza nas przez wąską ścieżkę na podwyższone tyły najsolidniejszego z grupy lichych budynków. 
-To tajlandzki burdel? - pytam Bieber półgłosem, nagle czując, jak strach napędza krew w moich żyłach. Uświadamiam sobie, że wolałabym trafić do burdelu cztery tysiące mil od domu, niż mil piętnaście tysięcy. - Tutaj chcesz mnie zostawić? Sprzedać? A pieniądze roztrwonić na dziwki? To już lepiej zostaw sobie mnie. W Bostonie. Najlepiej nie dalej, niż dwie przecznice od mojego domu.
-Cicho - mamrocze, przyciskając mi rękę do twarzy.
Pluję na szorstką wewnętrzną stronę jego dłoni i mówię dalej:
-A pomyślałeś, co się stanie, gdy wrócisz do Bostonu? Mój ojciec jest gliniarzem. Z całą pewnością postawił na nogi wszystkie patrole policyjne w trzech sąsiednich Stanach. Złapią cię, kiedy tylko wylądujesz na lotnisku. A jeśli nie na lotnisku, to najpóźniej, gdy wyjdziesz do sklepu po bułki. Chyba nie zamierzasz ukrywać się w domu do końca życia. Poza tym Sarah na pewno przekazała moim rodzicom adres Harolda i trzy nieoznakowane radiowozy stoją pod kamienicą dzień i noc.
-Cicho - powtarza, kładąc mi dłonie na ramionach i odwracając do siebie przodem. - Powiedziałem, cicho. CI - CHO. Jesteś irytująco gadatliwa jak na kogoś, kto został uprowadzony i wywieziony na drugi koniec świata. Na stres lepiej działają papierosy. Co prawda śmierdzisz po nich przez następne pół dnia, ale przynajmniej rzadko wyprowadzasz kogokolwiek z równowagi. Chcesz zapalić?
Kiedy wyciąga w moją stronę otwartą paczkę, wytrącam mu ją z rąk.
Wkrótce wchodzimy do tropikalnej kamienicy, wspinamy się na drugie piętro i wchodzimy przez drzwi o zaskakująco solidnej jakości w porównaniu do wszystkich innych drzwi, które mijaliśmy od czasu lądowania na lotnisku. Wnętrze mieszkania jest ciche i ciemne, mimo to zauważam, że brakuje paru ścian działowych, a ogrom otwartej przestrzeni przeraża swoją wielkością. Całe mieszkanie składa się z wąskiego, krótkiego przedpokoju, gabinetu z biurkiem i wysokim kredensem zamykanym na klucz, i przestronnej głównej sali, do której dostęp, choćby wzrokowy, mam mocno ograniczony. 
Na spotkanie Bieberowi wychodzi kolejny mężczyzna w garniturze, ten jednak nie opina się na nim ze względu na brak napęczniałego brzucha. Po sposobie, w jaki patrzy na usta Biebera wiem, że posługuje się łamaną angielszczyzną i wpatrywanie się w jego wargi, gdy tłumaczy prostym i zrozumiałym słownictwem, kto nas tu przysłał, ułatwia mu rozumienie. Twarz schowaną ma w cieniu pokoju, dlatego nie jestem w stanie przyjrzeć mu się dobrze i mogę mieć spore problemy ze sporządzeniem jego portretu pamięciowego na policji, kiedy już będę miała okazję doczłapać się na jakiś komisariat. Pomimo zaciemnienia widzę jednak, że mężczyzna pochodzi z krajów południowych, nieco arabskich, ale ze wschodnimi naleciałościami. Rozmawiają chwilę stłumionym szeptem, nie pozwalając mi zbliżyć się i podsłuchać choć namiastki tego spisku. Oglądam się przez ramię i próbuję ocenić własne szanse na ucieczkę, ale natychmiast zauważam dwóch umięśnionych knypków, w niczym nieprzypominających drobne wschodnie ciała, zagradzających przejście w drzwiach wyjściowych.
Wkrótce słyszę obcy język, jeden z ochroniarzy chwyta mnie swoją potworną, potworniejszą niż Biebera, łapą, i wyprowadza z mieszkania tylko po to, by upchnąć mnie za drzwiami sąsiedniego. To zajmuje powierzchnię kilkakrotnie mniejszą i aż do złudzenia przypomina garażową garderobę wschodniej wersji Hannah Montany. Tuż za mną do pokoju wchodzi dwóch facetów blokujących mi przejście przed momentem i wysłanych, by blokować mi przejście i tutaj. Jeden z nich odzywa się do mnie płynną angielszczyzną, w której rozpoznaję namiastkę kanadyjskiego akcentu:
-Przebierz się - mówi gardłowo.
-Przebrać? - dukam i dopiero wtedy, gdy otwieram usta, przez przypadek wpuszczam pomiędzy nie łzę. Płaczę. - Przebrać w co?
Goryl kiwa głową. Podążam za jego drętwym gestem i natrafiam na krzesło ustawione w rogu i zawieszone na nim ubrania. Już z daleka dostrzegam ich tandetę, sztuczną potliwą koronkę i jakiś błąd fabryczny, który przypadkowo uciął całe połacie materiału, niezbędne by zakryć cokolwiek, bo na obecną chwilę ubranie przykrywało tylko najdrobniejsze 'cokolwiek' najbardziej wymagające przykrycia.
-Nie ma mowy - mówię, a głos mi się trzęsie. - Nie założę tego.
-Nie pytałem cię, czy masz ochotę w tym paradować. Powiedziałem tylko, że masz się w to przebrać.
-Nie włożę czegoś, co...
Nie jestem w stanie dokończyć, że zgodnie ze swoim staroświeckim poglądem uważam, że ubranie powinno zakrywać coś więcej niż sutki i rowek między pośladkami, bo goryl podnosi potężną łapę i uderza mnie nią w twarz. Włosy rozsypują się po całej mojej twarzy, przyklejają do mokrych policzków i jakiś szczątkowych oznak makijażu, których nie miałam możliwości zmyć na trasie Boston - Los Angeles. Upadam na podłogę, na zagadkowy, wschodni dywan, i przez chwilę tylko rodzi się we mnie myśl, że gdybym podobny znalazła na bostońskim pchlim targu, kupiłabym go bez namysłu, żeby ożywić wnętrze mojego martwego pokoju, w którym przez ostatnie dwa lata mieszkała na wpół martwa osoba.
A kiedy odzyskuję przytomność, słyszę w głowie szum pracującego odkurzacza, choć nikt wokół mnie nie odkurza, i czuję drapanie twardych włókien dywanu, choć wydaje mi się, że powinnam być ubrana.
Ale nie jestem. Mam na sobie tandetną bieliznę ze sztywnej koronki z błędem produkcyjnym i odpycham od siebie myśl, że ubrały mnie w nią czyjeś ręce i z jakiegoś względu jestem przekonana, że tymi rękoma nie była para ciepłych, kobiecych dłoni.
Jestem otępiała, jakby farmakologicznie, gdy ktoś podnosi mnie z ziemi, wyprowadza z pokoju i wpycha za próg mieszkania, do którego przybyłam z Bieberem na początku.
Wtedy, przez moment, drobną chwilę, ułamek ułamka sekundy, przyłapuję się na tym, że szukam go wzrokiem. Wolę znane zło niż to, o którym nie mam zielonego pojęcia.
-Pytałaś, co zrobię po powrocie do Bostonu, kiedy z każdej strony otoczy mnie policja  - słyszę nad uchem gorący szept, a skroplona ślina rozbija obóz na mojej małżowinie. - Otóż Harry, jako utalentowany psychiatra młodego pokolenia bez konfliktu z prawem, wystawi mi stosowną opinię, że przez ostatnie dwa tygodnie przebywałem na oddziale zamkniętym bostońskiego szpitala psychiatrycznego. To alibi na miarę izby wytrzeźwień.
Ale w tej chwili nie jestem zainteresowana jego dalszym losem. Pytam prędko:
-Co to za miejsce? Gdzie jesteśmy?
-Za kolejnymi drzwiami czeka grupa facetów, którzy są gotowi zapłacić za ciebie kosmiczne sumy w nieco bardziej egzotycznych walutach niż dolar i euro.
-Chodzi o seks? - pytam przez łzy. - Ekskluzywna prostytucja i towar na jedną noc?
-Z całym szacunkiem, ale ci ludzie nie zapłacą setek tysięcy, żeby uprawiać seks. Nie masz być dziwką - szepcze jeszcze ciszej, dotykając kciukiem mojego biodra - tylko żoną.
Sparaliżowana od końcówek włosów po pęcherze na podeszwach stóp, zostaję wepchnięta do największego pomieszczenia w mieszkaniu. Pokój jest ciemny, zwłaszcza na obrzeżach. Środek oświetlają dwa reflektory mieszające snopy żółtego światła z czerwonawym. Mrużę oczy i osłaniam je ręką, kiedy światło boleśnie mnie razi. Zatrzymuję się w ścisłym sercu przestronnego pomieszczenia pełnego obcych zapachów i głuchej ciszy, rozglądam się wokół, ale jedyne, co jestem w stanie dostrzec, to czubki drogich butów, być może również z krokodylej skóry, które zahaczają o promienie oświetlających mnie lamp.
Jestem zdruzgotana, gdy widzę, że z moich nóg zniknęło całe owłosienie, gromadzone i pielęgnowane od przeszło tygodnia, czyli odkąd Bieber pozbawił mnie higienicznych warunków życia. Włosy, które spływają mi po ramionach, są świeże i miękkie, i pachnę jakoś inaczej. Jakby ktoś podczas mojej farmakologicznej drzemki przygotował mnie do tego przedstawienia. Uczesał, umył i ubrał, jak klacz na pokazie arabskich koni, gotową podbijać sumy do upadłego.
I wtedy się zaczyna. 
Ale nie gwizdy, komentarze i uwagi związane z erotyką silniej niż ręce z korpusem.
Zaczyna się licytacja.
Mężczyzna siedzący w kącie sali rzuca kwotę stu tysięcy dolarów.
Sąsiedni podbija ją o pięćdziesiąt.
Nie widzę ich twarzy. Widzę tylko ich poruszające się buty i ręce, które unosząc się w powietrze z propozycją coraz to bardziej nierozsądnej sumy, zahaczają o snopy światła. Każda wydaje się niebotycznie ciężka, dźwigając zegarek wysadzany szlachetnymi kamieniami. Trafiłam do jaskini arystokratycznych lwów.
Próbuję nie dać po sobie poznać, że powietrze dusi mnie w krtani, kiedy kwota ośmiuset siedemdziesięciu pięciu tysięcy dolarów zostaje zatwierdzona i zaakceptowana i zastanawiam się, czy gdyby amerykańscy rodzice znali ten sposób spłaty kredytów hipotecznych za domy, nie rozstawaliby się ze swoimi pięknymi amerykańskimi córkami w wieku pierwszego rozkwitu.
Jestem bardziej wstrząśnięta kwotą, za jaką zostałam sprzedana, niż że w ogóle zostałam sprzedana. Wyprowadzają mnie z hali przetargowej i narzucają na ramiona długi płaszcz, który mógłby służyć za rekwizyt w matrixie, gdyby w jego skład wchodziło trochę więcej skóry i trochę mniej jedwabiu. Tylko kątem oka widzę, jak w gabinecie obok Bieber z kapturem nasuniętym na czubek głowy odbiera swoją należność w dolarach i cała we łzach mówię szeptem, jak bardzo go nienawidzę, wiedząc, że jego słuch jest nieomylny.
Ale on na mnie nie patrzy. Wychodzi, nim zdążę zamknąć usta.
Potem wszystko dzieje się tak szybko, że nie mam nawet czasu pociągać nosem i katar spłynąłby z mojego nosa na ubrania, gdyby tylko zdołał utrafić w te nieliczne skrawki.
Znów każą mi się przebrać, znów w sąsiednim mieszkaniu. Tym razem są to ubrania nieco bardziej zbliżone do wymogów moralnych i panujących na wschodzie trendów, więc przebieram się prędko, bo moja nagość onieśmiela mnie samą. Potem zostaję wyprowadzona z budynku na podwórze z drugiej strony, gdzie czeka biała limuzyna oświetlana słabo światłem księżyca i papierowymi lampami zawieszonymi u podnóża balkonów. Upychają mnie na tylnym siedzeniu jak brukselkę w gębie przedszkolaka i czuję się jeszcze bardziej poniżona, jakby sam fakt sprzedania nie był wystarczający.
-Na lotnisko - mówi niski, spokojny głos, kumulujący się na siedzeniu pod przeciwnym oknem.
Przez chwilę myślę, że to pierwszy samochód sterowany głosem i wcale nie jestem zdziwiona, że należy do kogoś, kto płaci niebotyczną sumę ośmiuset siedemdziesięciu pięciu dolarów za żonę numer X odpowiedzialną za prasowanie skarpet, przyrządzanie obiadów wegetariańskich w dni parzyste i seks w przeddzień każdej pełni księżyca.
Ale wkrótce dostrzegam mężczyznę w garniturze, kolejnego, i kolejnego bez napęczniałego brzucha, który prowadzi ten księżycowy pojazd i będzie go prowadził przez następne dwadzieścia cztery kilometry w kierunku północnym, zanim dotrzemy na lotnisko.
-Nie musisz się bać - mówi po angielsku, z obcym akcentem, ale poprawnie.
Jego dłoń leżąca swobodnie na środkowym fotelu ma kolor rozwodnionej pasty cukrowej do depilacji nóg i jest nieco pomarszczona. Cieszę się, że nie od razu widzę jego twarz, południową, jak przypuszczam, może arabską, albo przeciętnie afrykańską.
Myślę, że gdybym miała okazję porozmawiać z którąkolwiek disneyowską księżniczką, której spieszno było do ożenku, powiedziałabym dosadnie, co sądzę o wczesnych małżeństwach i co sądzę o swoim własnym nieodzownym małżeństwie.
Gdy jeszcze raz uderza we mnie świadomość, że w przeciągu paru najbliższych dni zostanę żoną przybysza z południa, urodzę mu południowe dzieci i będę zmuszona zasłaniać twarz chustą z południowego materiału, żeby żaden inny południowiec nie dostrzegł mojej zupełnie niepołudniowej karnacji, czuję wstręt do wszystkich ludzi, którzy wykupują wakacje na południu, wystawiają twarz do południowego słońca i umawiają się na randki w kawiarniach w samo południe.
Dojeżdżamy do lotniska kilka litrów cicho wypłakanych łez później. W drodze do prywatnego samolotu eskortuje mnie kierowca limuzyny, a mój przyszły współmałżonek, najjaśniejszy rozkwit mojej obezwładniającej miłości, który w trakcie nocy poślubnej odbierze mi jakieś dziewictwo, które podobnież wciąż mam, kroczy dumnie przed nami, ubrany jak szaman z pustelnych pustkowi, do którego przychodzi się z glinianym garnkiem pełnym wina i prosi, by zmienił je w wodę, a potem uwarzył napar z pustelnych ziółek, który pozwoli przywrócić do życia Marilyn Monroe i Jacka Dawsona zmarłego w tragedii Titanica.
Wnętrze samolotu obłożone jest skórą w kolorze ecru, na stoliku stoi woda w szklanej butelce, jako że na pijaństwo w krajach arabskich patrzy się nieprzychylnych wzrokiem. Przez chwilę myślę, że ze wszystkich marzeń, które kiedykolwiek spisałam w zeszycie, spełni się tylko to o lampie z regulacją poziomu jasności, bo ktoś, kto posiada prywatny samolot, musi mieć w domu takie oświetlenie, i próbuję się tą myślą jakoś pocieszyć, ale marnie mi idzie.
-Usiądź - mówi bogaty arabski szaman udający mojego przyszłego małżonka. - Muszę porozmawiać z pilotem. Odlatujemy za piętnaście minut.
-Dokąd? - zdołam wycharczeć, zanim mój głos ponownie gubi całą odwagę.
Wtedy na mnie spogląda. Wiek mojego ojca wypisany na jego zmęczonej słońcem twarzy podpowiada mi, że nie będę w stanie cieszyć się nawet regulowanym poziomem oświetlenia.
-Do Jordanii - mówi krótko i znika w kabinie pilota.
I wtedy, kiedy myślę, że nic tego dnia nie może mnie już poruszyć, poruszam się bardzo wyraźnie, wręcz podskakuję na fotelu, gdy znajoma szorstka dłoń pachnąca tytoniem i wschodnimi olejkami eterycznymi przylepia się do moich ust, a tuż przy uchu słyszę zachrypnięty, gardłowy głos.
-Kiedy zorientowałem się, że jesteś warta osiemset siedemdziesiąt pięć tysięcy dolarów, a ja dostałem za ciebie marne dwadzieścia, stwierdziłem, że pierdolę taki biznes, i zabieram cię z powrotem.





~*~



pierwszy raz od kilku miesięcy napisałam rozdział tak szybko (w jeden dzień!) i w dodatku tak dobrze mi się pisało (siedziałam do drugiej w nocy lol). zwolnienie z pracy dobrze na mnie podziałało
podoba mi się ten rozdział. to znaczy chyba by mi się spodobał, gdybym go przeczytała 
i w ogóle chyba (znowu chyba) wymyśliłam zakończenie tego opowiadania. ale do zakończenia jeszcze kupa czasu. w następnym rozdziale wkroczymy w to, o co tak naprawdę chodzi w tym ff. tak jakby zaczniemy rozwijać tytuł, bo nie wiem, czy wszyscy sobie przetłumaczyliście, ale tytuł flushing birds out na polski oznacza "płosząc ptaki" (wymyślałam ten tytuł kilka tygodni, ale jak w końcu na niego wpadła, poczułam, że to to. wkrótce zrozumiecie dlaczego. lubię tytuły w stylu 'trzy metry nad niebem' gdzie w tekście jest zawarte konkretnie to. jak to leciało? 'czy czujesz że jesteś w niebie? nie, czuję że jestem trzy metry nad niebem'. a w każdym razie jakoś podobnie. albo 'oddam ci słońce': '-oddam ci gwiazdy, oceany i wszystkie drzewa. -a słońce? -no dobra, dam ci też słońce. strasznie lubie takie tytuły. zawarte w książce. wiecie o co chodzi. znów się rozpisałam. w każdym razie wkraczamy w tę fajną część opowiadania.
kto jeszcze uważa że słowo fajny wcale nie brzmi fajnie?
właściwie nie życzyłam wam tego wcześniej, ale miłych wakacji ziomeczki







2 komentarze: